Szybszy internet w komórkach to tylko chwyt marketingowy

Kolejne sieci komórkowe prześcigają się chwaląc się w reklamach jak szybki mają internet. Tymczasem 10 megabitów na sekundę to wcale nie jest szybki internet mobilny. A fakt, że sieć 4G potrafi obecnie wymieniać dane z przepustowością 70mbs powinien tak naprawdę chyba bardziej nas martwić niż cieszyć.

Kto bowiem wykorzystuje swoją komórkę do przesyłania dużych plików? Wszystko co potrzebujemy to sprawdzić pocztę, wczytać stronę i tyle.

Przeciętna strona waży obecnie około 1MB, otworzenie jej więc na komórkowym łączu 10Mbs powinno zająć około sekundę (10Mbs to około 1,2MBs, czyli w ciągu sekundy można przesłać 1,2 megabajta). Komu z Was na telefonie zajmuje to właśnie sekundę?

Otóż to. Prawdziwym problemem nie jest bandwith – przepustowość, jaką się chwalą Plusy i Playe w reklamach – a jest nim latency – czyli opóźnienie z jakim komórka łączy się faktycznie z serwerem i po jakim wraca do naszego telefonu odpowiedź z tego serwera (czyli strona, którą chcemy zobaczyć). A jakie jest latency chyba żaden z operatorów się nie chwali (bo jest fatalne).

Operatorzy, przestańcie więc ścigać się w megabajtach, a zacznijcie mówić i mikrosekundach. Zdecydowanie wolę ofertę 512kbs/0.1 sekundy opóźnienia od oferty 70Mbs/10 sekund opóżnienia. W tym pierwszym przypadku jednomegową stronę zobaczę szybciej.

Bo czym jest oferta 70Mbs w 4G? Tak naprawdę oznacza to, że jeśli masz w telefonie pakiet 500MB transferu i faktycznie chciałbyś skorzystać z tej przepustowości, już po minucie i 10 sekundach ściągania danych wyczerpiesz swój limit.

I kolejny “prawdziwy minutowy szał z przepustowością 70Mbs za free” dopiero za miesiąc 😉 Nie brzmi już tak dobrze, prawda?

0

Jak szybko przenieść czytaną stronę z przeglądarki na tablet lub smartfon?

Nie będzie to nic specjalnie odkrywczego 😉 Zdarzyło Wam się czytać jakąś ciekawą stronę na komputerze i stwierdzić, że chętnie dokończylibyście jej czytanie w łóżku na tablecie? Albo musicie już wyjść i fajnie by było doczytać resztę w autobusie na telefonie?

Mój sposób to kody QR.

  1. W przeglądarce na komputerze instalujemy dodatek do generowania kodów QR dla odwiedzanego właśnie adresu www. Jest ich mnóstwo, a gdyby ktoś chciał zdać się na mój wybór to użyłem tego dodatku dla Chrome.
  2. W telefonie /  na tablecie instalujemy czytnik QR (na Nokii N8 mam QR Scanner Free, na tablecie Blackberry Playbook mam QR Scanner)

Co trzeba dalej robić, chyba nie muszę się rozpisywać 🙂 W przeglądarce generujemy kod QR, w telefonie / na tablecie skanujemy go wbudowanym aparatem. I czytamy mobilnie 🙂

Tak, wiem, że są specjalne aplikacje jak read it later czy evernote. Jeśli ktoś z nich korzysta, też można. Jednak powyższe rozwiązanie jest chyba bardziej uniwersalne (np na Nokię z Symbianem wciąż nie ma evernote), szybkie i dostępne wszędzie. Jedyny warunek aby smartfon/tablet miały aparat. Ale które teraz nie mają?

0

Moje zdjęcie będzie w Malborku

Niby nic wielkiego, ale jak zwykle informuje o wszelkich moich lansach 😉 W niedzielę w Malborku będzie koncert reaggae, więcej informacji jest tutaj. Koncertowi będzie towarzyszyć wystawa Afryka Usłyszana, a na niej będzie – jeśli dobrze liczę – jedno moje zdjęcie 🙂  Jak ktoś chce pójść i popatrzeć (jest tu ktoś z Malborka) to zapraszam. Zdjęć oczywiście będzie dużo, po prostu mojego autorstwa będzie jedno.

Na zachętę jeszcze plansza tytułowa wystawy:

0

Wyborcza w wydaniu elektronicznym

Gazety zastanawiają się czemu wydania elektroniczne przeznaczone na czytniki w tabletach słabo im się sprzedają.

Kupilem sobie wczoraj Wyborczą przez blackberry playbook.

Czytam jeden artykul: wygląda jak przed jakąkolwiek korektą. Literówki, ucięte i nie pasujące do kontekstu wyrazy.

Kolejny: tego nawet nie można nazwać błędem kerningu – akapity nachodzą na siebie, litery się zlewają. Da sie odczytać, ale wygląda jak śmieć.

Kolejny: artykuł kończy się “we wtorek. Dziewięć”. Przełączam na widok zdjecia całej strony gazetowej  – a jakże, zOCRowali jedną kolumnę z trzech. Na zdjęciu ledwo, ale jednak widać, że “Dziewięć” to początek zdania “Dziewięć kopalni…”

Sprzedajecie kicz, to się nie dziwcie, że nikt go nie kupuje. Wyborczą kupiłem za 6 darmowych kredytów służących do sprawdzenia czy mi to przypadnie do gustu. Agoro, odpowiedzi możecie się domyśleć.

Toniecie z papierowym wydaniem, toniecie z elektronicznym. W tym pierwszym nic nie możecie już zrobić, w tym drugim toniecie na własne życzenie.

0

Fedora 16 – stary (nie)dobry Linux

Po tym jak miałem dość niestabilności i niekonfigurowalności Ubuntu / Unity przesiadłem się na Fedorę.

Pierwsze wrażenie było zachwycające. Wszystko jest tak samo jak w starym dobrym Linuksie sprzed czasów Ubuntu. Działa, nie wywala się.

Niestety wraz ze starymi dobrymi wróciły stare niedobre. Zainstalowanie jakiegoś programu to przynajmniej wysiłek, jeśli nie katorga. Instalator, gdy poszukujemy w nim jakiegoś programu zwraca listę wyników tylko luźno związaną z tym, co szukaliśmy.

Przypomniałem sobie, że wciąż istnieją wyszukiwarki pakietów RPM, myślałem, że już odeszły w niepamięć. Przypomniałem sobie, że jakiś program może nie chcieć się zainstalować z powodu konfliktu z dziwnanazwa.so. Przypomniałem sobie, że jakiś program, choć dostępny w repozytorium, może w ogóle nie chcieć się zainstalować. Nawet nie podając powodu swojego kaprysu.

Obecnie męczę się z uruchomieniem Gadu Gadu w komunikatorze Empathy. A to z kolei przypomina mi stare dobre przegrzebywanie się przez wszelkie HOW TO (signum temporis polega jednak na tym, że manuale zostały zastąpione przez bug trackery).

Okazuje się, że Mark wcale nie jest taki zły ze swoimi pomysłami na Ubuntu. Myślałem, że te stare przypadłości zostały wyeliminowane generalnie w Linuksie. Okazuje się, że to tylko Ubuntu sobie z nimi poradziło.

Mam dylemat czy zostać przy Fedorze, czy wrócić do Ubuntu czy… jednak nie wrócić do Windowsa. Już 10 lat go nie używam, a podobno siódemka jest już prawdziwym systemem.

Proszę w komentarzach o listę wad Windows 7.

0

Och, a więc to dzisiaj!

A więc już: mleko się rozlało i nic się już nie da z tym zrobić. Od dziś będziemy patrzeć jak Wedel zwija manatki, zwalnia pracowników, opuszcza biura i ostatni zgasi światło.

Taka wtopa przecież jest wprost niewybaczalna! Wedel wynajął dupną kancelarię prawną, która nie ma wyczucia, więc w ramach kary (nie dla kancelarii a dla Wedla) wszyscy przestaną jeść ptasie mleczko. Tak, to jest logiczne.

Szef Wedla powiedział papudze by ten chronił ich znaki towarowe, papuga nie za bardzo wiedział jak to robić lub nie chciał się wysilać, więc poszedł na łatwiznę: usiadł przed komputerem i napisał do kilku blogerów, by koło ptasiego mleczka postawili “er” w kółeczku.

I się zaczęło. Olgierd opisał sprawę, ta trafiła na Wykop, potem na Facebook (albo najpierw na Facebook, potem na Wykop) i to właściwie wszystko czego trzeba, by wyzwolić potężny bulwers konsumenta.

A jak wiadomo bulwers konsumenta jest stanowczy i ostateczny.

To już dwa lata od tego jak PZU ogłosiło upadłość pod naporem bulwersu. Bulwers oczywiście nie bez powodu: PZU odmówiło wypłacenia odszkodowania właścicielowi statku F. Chopin po tym jak temu się maszty połamały. Facebookowa ściana tego ubezpieczyciela musiała na wet na chwilę zniknąć, bo PZU nie radziło sobie z tysiącami głosów oburzenia i zapewnień, że nigdy się u nich nie ubezpieczą. Ciekaw jestem ilu z Was, którzy teraz to czytają wtedy też bojkotowało, a właśnie zaświtało im w głowie, że w PZU ostatnio ubezpieczyło samochód, dom, wycieczkę, whatever.

Osoby, które w przeciągu ostatniego roku kupiły coś Adidasa powinny właśnie przejść na inną stronę. Dla własnego zdrowia, lepiej nie czytajcie dalej, bo przypomnę Wam, jak rok temu bojkotowaliście tę firmę za zamalowanie graffitti na Służewcu. Tak jest, wtedy też obiecaliście, że Wasza noga w ich sklepach już nie postanie.

No cóż. PZU zbankrutowało, choć w tej innej, niefejsbukowej rzeczywistości kurs akcji od czasu bojkotu właściwie nie drgnął. Wystarczył jeden rok, by świecące pustkami sklepy Adidasa zostały zamknięte jeden po drugim, choć ta inna rzeczywistość mówi, że ludzi w  nich jest tyle samo co było.

Ciekaw jestem ile czasu Wam potrzeba by wykończyć Wedla i jego Ptasie Mleczko.

Już pomijam fakt, że co drugi zbulwersowany fejsbukowicz do wczoraj podrzucał mi linki do filmów quasi-narodowościowych, a dziś deklaruje, że polskiego Wedla nie zje, a zamiast niego będzie jeść (der) Alpejskie Mleczko. Tak, to logiczne.

Disclaimer: nie lubię ptasiego mleczka (alpejskiego też, po prostu mi nie skamują). (Chyba) nigdy nie miałem nic z logiem Adidasa (a jeśli miałem to podróbkę z bazaru w latach ’90). Nigdy nic nie ubezpieczałem w PZU.

0

Fedora i drukarka Samsung ML-1660

Im dłużej trwa rozwiązywanie linukowsego problemu, tym większym hakerem się czujesz, gdy uda się rozwiązać. O godzinie 4:00 wdusiłem przycisk “drukuj”, kartka została wydrukowana o 6:15.

Dla potomnych i dla siebie: rozwiązanie problemu jakie zadziałało znajduje się na forum Ubuntu tutaj.

Modyfikacje względem opisu na forum:

  • nie “filters” a “filter”
  • nie musiałem wgrywać ręcznie pliku ppd

Co ciekawe pod Ubuntu problemu z drukarką nie mam, mam pod Fedorą, a rozwiązanie opisują ubuntowcy. Niezbadane są wyroki linuksa.

(Niedługo nieco bardziej się rozpiszę o Fedorze, bowiem od miesiąca rozstałem się na dobre z Ubuntu i teraz siedzę właśnie “pod kapeluszem” / może się jednak jeszcze kiedyś przeproszę z Ubu, jak już Unity będzie dało się używać)

0

A nie mówiłem?

Dwa miesiące temu narzekałem, teraz się okazuje, że miałem rację.

0

Dropbox powinien wypuścić urządzenie

Czasem przychodzi mi do głowy jakiś ciekawy nowy pomysł. Oczywiście jak to zwykle bywa, pomysł wydaje mi się genialny, ale po kilku dniach sam uznaję, że genialny być nie może, że to się tylko mi tak wydaje. Dlatego postanowiłem pomysłem podzielić się z Wami, napiszcie co o tym myślicie.

Pomysł dotyczy Dropboksa. Pytanie kieruję raczej do osób, które już go używają, bo może też tak jak ja czują ten sam brak. Jeśli ktoś jednak Dropboksa jeszcze nie zna (nie wierzę) jest to w uproszczeniu usługa która pozwala przechowywać Twoje pliki w sieci i mieć do nich dostęp z każdego miejsca, gdzie jest dostęp do internetu.

Problemem jest jednak fakt, że nie zawsze internet jest, albo nie zawsze pobranie pliku z Dropboksa – zwłaszcza jeśli ma kilkaset megabajtów – wydaje się pomysłem ergonomicznym.

Do takich miejsc przenoszę pliki na pendrivie. To niestety mnie zmusza do dbania samemu o ich synchronizację.

W pierwszej kolejności pomyślałem, że Dropbox powinien wypuścić własny pendrive. Albo przynajmniej rozszerzyć swoją aplikację o moduł wykrywania podłączonego pendrive’a i jeśli znajdzie w nim katalog “Dropbox” to mógłby w tle synchronizować takie pliki. Pomysł całkiem ok, ale wydaje mi się, że mogłoby to być jeszcze prostsze.

Wyobraźcie sobie urządzenie, które wygląda jak pendrive (stick z gniazdem USB) i które nosisz przy swoich kluczach. Gdy wchodzisz do domu, urządzenie już w twojej kieszeni wykrywa znaną sobie sieć wi-fi i automatycznie uruchamia synchronizację z serwerem Dropboksa. I tyle.

W ten oto sposób na tym niby “pendrive” zawsze miałbyś aktyualną zawartość swojego Dropboksa.

Czy nie jest to fajny pomysł? Jedyny problem jaki widzę, że to konieczność ładowania baterii urządzenia – oczywiście mogłoby być ładowane przez USB. Jednak jako, że  większość operacji wykonywana by była przez sieć, de facto urządzenie rzadko lądowałoby w tym porcie – jedynie gdy idziesz do znajomych i im chcesz zgrać jakiś plik. Na to też mam pomysł: urządzenie gdy będzie prawie rozładowane wyśle do serwera info o tym, a aplikacja Dropbox na twoim komputerze przypomni ci o konieczności doładowania.

0

Dziś będę w TVP Polonia

Nie wiem czy rozsądnie robię pisząc o tym już teraz – przed kamerą zawsze się stresuję, na dodatek jestem teraz przeziębiony, a nagranie dopiero się odbędzie – ale co tam. Dziś (czwartek 10 XI) o 22.05 w TVP Polonia będzie jakiś reportaż na temat wolontariatu w Rwandzie. Dokładniej, będzie dotyczył wolontariatu skierowanego do rwandyjskich dzieci, ale i mnie poproszono o wypowiedź. Ma być ponoć krótko, góra minuta. Zobaczymy.

Jeśli ktoś przegapi, może potem obejrzeć to tutaj. No ja nie obejrzę – potrzebny jest silverlight, a ten jak wiadomo na Linuksie nie występuje. Pewnie zobaczę u kogoś znajomego.

0

To nie jest o polityce, a o dziennikarstwie

Spróbujcie nie zwracać uwagi na to z kim Jarosław Gugała rozmawia, bo to zapewne wielu wam wypaczy ocenę dziennikarza. Zwróćcie uwagę jak rozmawia.

Wywiad jest bardzo długi, ale jeśli ktoś chce się zorientować jaki był jego przebieg, proszę przewinąć do 22 minuty na ostatnie 30 sekund wywiadu. Gwarantuję, że wtedy obejrzycie w całości.

http://www.youtube.com/watch?v=XLSbDV7gKmQ

Ciężko mi to opisać jakimikolwiek słowami. Na kilka dni przed wyborami (wywiad dotyczył Jarosława Kaczyńskiego i jego wtopy z Angelą Merkel i sugerowaniem jej niejasnych powodów awansu na kanclerza) Gugała pokazuje jak bardzo jadowity jest pewnych polityków i jawnie demonstruje swoje antypatie polityczne.

Kiepsko panie dziennikarzu bo przez ten jeden szalony występ teraz już do końca zapamiętam jakie pan ma opinie o polityce i przez ten pryzmat będę słuchał pana programów.

Jeśli oczywiście jeszcze jakieś programy będą. Dobrze pamiętam jak Sławomir Jeneralski dobre 10 lat temu przeprowadził dokładnie taki sam wywiad z którymś z Kaczyńskich (chyba z Lechem, wtedy prezydentem Warszawy). Dokładnie tak samo. I teraz w żadnej telewizji go już nie ma.

0

T-mobile stara się bym od nich odszedł. Chyba się skuszę.

Nienawidzę spamu. Nienawidzę domokrążców, którzy wpychają nogę między drzwi a framugę twojego domu by coś ci sprzedać. Nie znoszę tak samo telemarketerów dzwoniących do mnie po to bym dla ich firmy płacił jeszcze więcej niż płacę do tej pory.

Telemarketerzy tacy dzwonią do mnie tylko z dwóch źródeł. Z mBanku po to by mi wcisnąć jakiś kredyt czy kartę kredytową (obudźcie się panowie i panie – o wiele większy bank uznał, że jestem niewiarygodnym kredytobiorcą 😉 ) oraz T-mobile. Po co do mnie dzwonią z T-mobile zazwyczaj nie wiem, a jeśli już się dowiaduje to po tygodniu dzwonienia.

Wczoraj

Telefon z biura obsługi. Muszę odebrać, bo z doświadczenia wiem, że jeśli nie odbiorę i nie wklepią w swój system, że odebrałem, to będą dzwonić bez końca (na razie przetestowałem przetrzymanie ich dwa tygodnie, nadal dzwonili). Odbieram. W słuchawce słyszę melodyjkę T-mobile i automat mnie prosi, bym czekał na rozmowę. Po pięciu sekundach automat się rozłącza. I tyle.

Dzisiaj

Telefon z biura obsługi. Odbieram. Melodyjka i prośba o oczekiwanie na konsultanta. Czekam. Po pięciu sekundach połączenie zerwane przez dzwoniącego.

Jutro

Nie wiem co będzie jutro, ale w styczniu, gdy kończy mi się umowa zmieniam operatora. Oczywiście ich głupi system dzwonienia nie jest jedynym powodem, ale jak najbardziej ma tu duże znaczenie.

Co polecacie przy abonamencie faktycznym w okolicach 55 złotych brutto (tyle mam na papierze w T-mobile, ale praktycznie płacę około 80 złotych, głównie przez połączenia do Play i pakiet dodatkowego internetu)?

0

Polskie kino nadal na swoim poziomie. Kieślowski się w grobie przewraca

Jupi! Polska kinematografia doczeka się w przyszłym roku (dlaczego tak późno, ja się pytam?) kolejnej szmiro – kalki. Koncept: zrób film taki jak wszystkie inne, z dowcipami, które szwagier opowiadał widzom już piętnaście razy przy rodzinnym obiadku. Bo Polak przecież kocha tylko to co już zna. Ten kto widział “Ciacho” i posikał się ze śmiechu słuchając dowcipów starszych od facebooka (“i mamy tu piękne połączenie muzyki z prostytucją: coś tu kurwa nie gra”) tym razem się chyba zesra ze szczęścia 😉 “Janek, zjesz jajecznicę?” “Właaaaśnie… Janek!”

Pytanie za sto punktów: trailer filmu został zerżnięty z:
a) Ocean’s Eleven
b) Ocean’s Twelve
c) Ocean’s Thirteen

http://www.youtube.com/watch?v=IJds85xH95M&feature=player_embedded

Ale, że będzi to hitem, który dla Olafa Lubaszenko przyniesie milionowe zyski, wątpliwości nie mam. Żyjemy w końcu w kraju disco polo.

 

0

“Hotel Rwanda” dziś na TVP2 o 21.40

Jak zwykle informuje o kolejnym filmie o Rwandzie w telewizji. Dziś (czwartek) o 21.40 zobaczymy chyba najsłynniejszy film o ludobójstwie w tym kraju. Oparty na faktach. “Hotel Rwanda”

0

Ile niewolników pracuje na Ciebie?

Bo na mnie siedemnastu. Tak przynajmniej wyszło po wypełnieniu ankiety (jeśli można to nazwać ankietą w tradycyjnym tego słowa znaczeniu – jest to dość interaktywna “zabawa”) na stronie Slavery Footprint.

Przy okazji człowiek się przekonuje, że niewolnictwo faktycznie jeszcze istnieje.

Wrzućcie w komentarzu swój wynik.

0

Z pisaniem o WordPressie przenoszę się gdzie indziej

Muzungu.pl stanie się z powrotem blogiem prywatnym, o tym co u mnie słychać i co ja sobie myślę na różne tematy. Do tej pory mieszałem tu właśnie takie wpisy z moimi poradami odnośnie WordPressa. Z rozmów z Wami wiem, że nie wszystkich ten drugi temat interesuje.

Na szczęście będzie lepiej, a wszystko za sprawą nowego serwisu, jaki uruchomiłem 🙂 Dziś w nocy oficjalnie wystartował dev.wpzlecenia – wortal w którym będziemy pisać o WordPressie, wszelkiego rodzaju poradniki, nieco aktualności…

Zatem wszystkich tych, którzy interesują się WP (a może chcieliby zacząć się interesować) zapraszam pod nowy adres. Zapraszam też do pisania! Nie chcę by ta strona była tylko moja, ale wszystkich, którzy mają coś wordpressowego do powiedzenia.

Na Muzungu czasem jednak wrzucę informacje o skończonych stronach, nadal tu też będą moje wtyczki. Jednak nie będzie już żadnych porad, a co więcej – te które już są wkrótce przeniosę właśnie na dev.wpzlecenia.

WordPressowcy – wspomnijcie na swoich blogach, facebookach, twitterach czy gdzie tam jeszcze bywacie o starcie nowego serwisu 🙂 Będę bardzo wdzięczny!

0

Ruszył nowy sezon seriali

Studenci nie mają łatwego życia – jeśli któryś z nich postanowił sobie, że w tym roku to już na pewno weźmie się do nauki, a przy okazji jest fanem seriali komediowych, mam złą wiadomość: ubiegły tydzień był momentem startu wielu sitcomów w Stanach Zjednoczonych.

Ja już studentem dawno nie jestem ale po prostu uwielbiam seriale oglądać. Pomyślałem, że wypiszę tutaj co oglądam. Może część z was znajdzie w tym coś dla siebie, część napisze mi w komentarzu, że też tacza się ze śmiechu przy tym czy innym.

Zachęcam też was do podzielenia się swoją serialową “wideoteką”. Na pewno jest coś, czego nie widziałem. Komentarze wpisujemy na końcu tego wpisu 🙂

Lecimy:

The Office

Z tych, które wymienię to chyba serial, który najdłużej oglądam. Rzecz się dzieje, jak sama nazwa wskazuje, w biurze. Ciężko mi powiedzieć kto jest główną postacią: jeszcze rok temu powiedziałbym, że jest nim Michael Scott, grany przez Steve’a Carrela, jednak w najnowszym sezonie (w ubiegłym tygodniu wystartował sezon ósmy) już go nie ma. Dlatego na głównych bohaterów awansuję tutaj Jima i Pam, chyba wszyscy współoglądający się ze mną zgodzą. Na pewno wyróżnia się też Dwight.

Akcja rozgrywa się w firmie handlującej papierem. Jim jest jednym ze sprzedawców, Pam w czasie trwania serialu z sekretarki awansowała już na osobę od spraw administracyjnych. Dwight jest typem bezwzględnego zakutego łba i przez to co chwila staję się obiektem żartów. Zresztą humor całego serialu jest specyficzny. Szowinistyczny, czasem rasistowski, częściej subtelny. Niemal każdy bohater ma jakąś ułomność, która sprawia, że jest zabawny.

Tym, którym jeszcze nie widzieli, polecam. Mi już po siedmiu sezonach się nieco opatrzył, ale oglądać będę dalej. Zresztą bez Steve’a Carella to już nie to samo.

Modern Family

Wspominam o nim po Office, bo oba seriale łączy ten sam sposób reżyserii i prowadzenia kamery. Całość jest zrobiona tak, aby wyglądała na film dokumentalny. Bohaterowie wypowiadają się do kamery, czasem przed nią się ukrywają, a ta odnajduje ich w zakątkach podczas prywatnych rozmów. W Polsce coś takiego chyba też już się zdarzało, ale jako, że nie włączam telewizora, trudno mi powiedzieć gdzie i kiedy. Słyszałem, że na dwójce Rodzinka TV jest ponoć trochę wzorowana właśnie na Modern Family, ale nie jestem tego do końca pewien.

Modern Family opowiada historię trzech domów. Jest dom, w którym ojcem jest Ed O’neil (znany wszystkim z roli Ala Bundy’ego). O wiele już starszy niż w Świecie według budnych; mąż kolumbijskiej seksbomby, z którą wychowuje pasierba. Ma też dwójkę dorosłych już dzieci z poprzedniego małżeństwa. Syn jest gejem, tworzącym rodzinę razem z innym facetem, wychowującym adoptowaną azjatycką dziewczynkę (w najnowszym, trzecim sezonie przygotowują się właśnie do adopcji kolejnego dziecka). Córka nestora całej rodziny tworzy raczej normalną rodzinę. Przynajmniej normalną jak na komediowe standardy.

Niby nic wyjątkowego, ale serial potrafi naprawdę rozbawić. Polecam wszystkim. Jako rekomendację dodam, że nie znam chyba nikogo, kto po rozpoczęciu oglądania go, zrezygnowałby, bo mu się nie spodoba. (z drugiej strony znam mało ludzi, więc wszystko jest możliwe).

How i met your mother

Nie jestem pewien czy muszę ten serial przedstawiać. Patrząc na ilość memów krążących po sieci, związanych z bohaterami tego filmu, podejrzewam, że już chyba każdy natknął się na niego choć raz lub coś o nim słyszał. Wystartował właśnie 7 sezon.

Kanwą serialu jest opowieść prowadzona przez Teda Mosby’ego, w której relacjonuje swoim dzieciom jak to się stało, że spotkał swoją żonę. Po krótkiej scence na początku każdego odcinka, w której widzimy słuchających dzieciaków, przenosimy się zaraz do akcji z niesprecyzowanej przeszłości (jednak biorąc pod uwagę product placement iPhone’a, dzieje się to naprawdę niedawno), w której widzimy grupkę przyjaciół. Jest główny bohater – Ted Mosby – architekt, wykładowca, którego pasji do architektury nikt nie rozumie (Zupełnie jak Ross z Przyjaciół i jego fascynacja dinozaurami). Jest jego przyjaciółka, z którą miał romans i romans ten powraca co chwila (Rachel?). Jest kochająca się parka, która nie może się doczekać dziecka (czy ktoś może mi przypomnieć czy w Przyjaciołach Monika i Chandler doczekali się dziecka?). Jest wieczny podrywacz, który niczym Joey – ponownie z przyjaciół – co chwila widziany jest z inną dziewczyną.

Tak, specjalnie wymieniłem nawiązania do Przyjaciół, bo serial ten jest jego kalką. Oczywiście z wariacjami, ale jest to po prostu kontynuacja tego samego pomysłu. Młodzi z Nowego Jorku, zabawni, przebojowi. Jeśli ktoś płakał po ostatnim odcinku Friendsów, na pewno juz trafił na ten nowy serial.

Dodam, że pomimo kalkowatości, serial jest bardzo dobry i szczerze polecam.

The big bang theory

Obecnie wystartował 5. sezon, a ja oglądam go od czwartego. Nie zmienia to faktu, że ten właśnie uważam chyba za najśmieszniejszy. Ale nie dla wszystkich musi być on śmieszny.

Ponownie grupka przyjaciół, jednak od przyjaźni wyraźniejsza jest tu ich nerdowatość. Sami naukowcy, w większości fizycy, jeden z doktoratem. Oderwanie ich od rzeczywistości, wszelkie ich odchyły, powodują, że autentycznie zalewam się łzami ze śmiechu. Jeśli ktoś ogląda ten serial, na pewno w ubiegłym tygodniu taczał się po ziemi przy scenie “testowania” urządzenia do całowania na odległość 😉

Jako, że obecnie wraz z tym całym hipsterstwem przyszła moda na nerdów, na pewno wam się spodoba.

Raising Hope

Obecnie drugi sezon. Wspominałem już tutaj kiedyś o serialu My name is Earl. Jeśli ktoś z Was wtedy przekonał się do niego, na pewno polubi także i ten – tworzą go ci sami aktorzy i klimat jest podobny. Małomiasteczkowy chłopak przesypia się z dziewczyną i zdarza im się wpadka. Problem jest jeszcze większy: dziewczyna jest seryjną morderczynią i zostaje stracona na krześle elektrycznym. Małomiasteczkowy Jimmy zostaje z córeczką Hope i od tej pory (a opisałem wam tylko pierwszy odcinek) musi ją wychowywać, równocześnie mieszkając z rodzicami i będąc zakochanym w sprzedawczyni z pobliskiego sklepu.

Mnóstwo świetnego humoru i naprawdę się ucieszyłem, że serial znów wrócił na antenę.

Inne?

Obejrzałem też pierwszy odcinek Wilfreda, ale to za mało by go tu recenzować. Oglądałem też serial Samatha Who (gra z nim Christina Applegate, czyli Kelly Bundy), ale nie przypadł mi on bardzo do gustu (zresztą nie jest już kontynuowany).

A co się wam podoba?

(obrazki zapożyczone z wikimedia)

 

0

Kredytobiorcą chyba już nigdy nie zostanę

Zostać specjalnie nie chce, bo boję się czy nie jestem typem człowieka, który po kilku latach bierze kolejny kredyt aby spłacić część już wcześniej zaciągniętych. Nie znam siebie w tym wymiarze i raczej doświadczalnie sprawdzać tego nie chcę.

Zdarzyło się jednak, że na lotnisku w Katowicach przed wylotem na Krym dopadła mnie dziewczyna z CitiBanku z pytaniem czy nie chcę ich karty kredytowej Wizz City. Odruchowo nie chciałem, zawsze nie chcę, gdy dzwoni do mnie mBank pytając czy nie chcę karty kredytowej. Dziewczyna jednak miała argumenty: nie będę płacił w Wizz Airze opłaty za rezerwację, dodatkowo z miejsca mam darmowy bilet w jedną stronę w tej sieci. Karta rocznie kosztuje 5 złotych, a zrezygnować mogę kiedy chcę. Po zakupie czegoś kartą mam 52 dni na spłatę bez procentów, więc w kredyt wcale nie muszę wchodzić.

Pomyślałem więc, że co mi szkodzi. Tym bardziej, że jeszcze jedną wycieczkę w tym roku sobie planuję, więc czemu by nie skorzystać. Podpisałem na lotnisku papierki i tyle.

Dziś przyszła do mnie koperta z CitiBank. Miękka, bez karty w środku. Za to miała liścik z informacją, że z przykrością, ale nie mogę mi kredytu udzielić. Czemu nie napisali, ale jasne jest, że według ich procedur pewnie okazałem się niewypłacalny 🙂

Myślę, że jakoś to przeżyję. 😉

0

Dzwonimy z Ukrainy do Polski

Nie będzie to długi wpis, ale mam nadzieję, że przyda się tym z Was, którzy wybiorą się na Ukrainę, będą musieli często dzwonić do Polski i krew ich zaleje, gdy uświadomią sobie, że minuta połączenia (przynajmniej w T-Mobile, ale w innych sieciach jest podobnie) kosztuje około 5 złotych. To już lata temu w audiotele było chyba taniej.

Opcja instalacji Skype w smartfonie w przypadku wyjazdu w teren właściwie odpada. Na całym Krymie udało mi się znaleźć darmowe Wi-Fi tylko w Ałuszcie, a jego prędkość była tragiczna. Nie udało mi się otworzyć więcej niż jednej podstrony Onetu, potem cierpliwość się skończyła.

Najlepszym wyjściem jest kupno startera prepaid lokalnej sieci. Której? Posiadaliśmy (jako grupa wyjazdowa) startery dwóch sieci:

Life – cena za połączenie do Polski wysoka, więc się nie nadaje, ale warto rozważyć dla połączeń między sobą. Z Life do Life rozmowy są darmowe i używaliśmy go by się odnajdywać.

KievStar – i to jest właśnie ta sieć, z której należy dzwonić do Polski. Koszt smsa: 1,20 hrywny (40 groszy). Koszt minuty połączenia: 4 hrywny (1,33 złotego). Od 20:00 i przez cały weekend koszt jest o połowę niższy, czyli za minutę do Polski zapłacimy 2 hrywny (około 70 groszy). To już się da znieść.

Minusem jest to, że starter kosztuje 20 hrywien, z czego tylko 5 jest na rozmowy.

Aby połączyć się z KievStar z polską piszemy w telefonie 015-48-xxxxxxxxx (czyli zastępujemy plus na początku przez 015, potem kierunkowy kraju i numer na jaki dzwonimy). Wszystko to jest wyjaśnione w książeczce w starterze i wyjaśniają też w salonie.

"zero piętnaście... i dalej numer do Polski"

"zero piętnaście... i dalej numer do Polski"

I jeszcze ciekawostka: zdrapki doładowań mają na sobie napisaną wielką czterdziestkę (co oznacza wartość doładowania) ale w każdym kiosku kosztowały 42 hrywny. Kioskarz dolicza sobie 2 hrywny prowizji (dotyczy to wszystkich sieci)

0

Testowanie stron w Internet Explorerze pod Linuksem

Trochę dziwię, że chyba ja pierwszy o tym piszę. Dowiedziałem się o tym kilka dni temu i spokojnie czekałem, aż ktoś to w Polsce repostuje. A do dziś nie widzę.

Do rzeczy. Microsoft zgotował świetną niespodziankę dla wszystkich, którzy ich systemu używać nie chcą lub nie lubią. Przygotowali obrazy systemów do zainstalowania jako wirtualne maszyny w VirtualBox. Każdy z trzech systemów posiada Internet  Explorera w jednej z trzech wersji: 9, 8 lub 7 (znamienne jest, że szóstkę już sobie odpuścili). Obrazy można pobrać i używać, z tego co zrozumiałem, za darmo.

Oczywiście Microsoft nie byłby sobą gdyby życia nie utrudnił 🙂 Archiwa są w formacie .exe czyli teoretycznie trzeba Windowsa jakiegoś mieć. Na szczęście na OMG Ubuntu jest podany link do shellowego skryptu, który sam się zajmuje ściąganiem, rozpakowywaniem i instalacją. Szczegółowe informacje co i jak są w artykule.

Jest też dodatkowy minus: jeśli chcemy mieć wszystkie trzy przeglądarki, przygotować się należy na zajęcie przez nie przynajmniej 45 GB dysku.

0

Ukraina i Krym – ceny, noclegi, przejazdy

Bardzo popularny – szczególnie w okresie wakacyjnym – jest mój poprzedni podobny wpis o cenach w Gruzji, pomyślałem sobie, że i tym razem popełnię taki sam tekst, tylko odnośnie Krymu. Lub szerzej całej Ukrainy, bo chyba ceny w obu wypadkach nie odbiegają od siebie znacznie. Proszę też brać poprawkę, że chyba na całym świecie w miejscu kojarzącym się z tłumem zachodnich turystów zawsze będzie nieco drożej, niż w zacisznej uliczce w mniej nawiedzanym mieście.

Zaczynam. Przelicznik: 10 hrywien (UAH) to około 3,60 złotego. Aby daną cenę przeliczyć z hrywien na PLN należy ją podzielić przez mniej więcej 2,75. Myśmy jednak najczęściej zakładali, że dzielić trzeba na trzy i dodać nieco (np 20 hrywien to według nas było około 7 złotych).

Generalnie: jest taniej niż w Polsce.

Noclegi

Za hotelik Ecos w Kijowie płaciliśmy 100 hrywien od osoby, czyli 36 złotych. Stancja w Sewastopolu, w samym centrum wyniosła nas jeśli dobrze pamiętam 40 hrywien od osoby (14 złotych). Za całe mieszkanie w bloku w Ałuszcie płaciliśmy 250 hrywien za dobę. Było nas sześciu, więc od osoby wyszło też 40 hrywien.

Noclegi znajdowaliśmy u ludzi stojących na dworcach (w Kijowie pod lotniskiem nikt nie stał i hotelik polecił na taksówkarz, kiepsko na tym wyszliśmy). Dodam, że w sytuacji umawiania się z babuszką na dworcu nie ma żadnego wybacz między owymi babuszkami: gdy inne zobaczą, że z kimś rozmawiasz, zaraz podejdą i będą także cię namawiać na wybranie jej oferty. Dochodzi nawet do kłótni między nimi, ale dla turysty taka oferta jest świetna – spokojnie słuchasz kłótni i wybierasz najtańszą / najlepszą ofertę.

Bo najtańsza nie musi być najlepsza 🙂 W Ałuszcie kobieta zaproponowała nam nocleg za 200 hrywien i… zaprowadziła nas na coś w rodzaju ogródków działkowych, abyśmy spali z bezdomnymi. Nie zdecydowaliśmy się.

Dodam też, że na Krymie popularne jest nocowanie na dziko pod gołym niebem lub w namiocie (nie ma tam za to mandatów). Ma to jednak swoje minusy: klimat latem jest okropnie suchy i musisz się pogodzić z tym, że namiot będziesz rozbijał wśród ostów i innej roślinności, która wbija się we wszystko. To boli. Ponadto ludzie trochę dziwnie patrzą 😉 Po dwóch takich nocach daliśmy sobie więc spokój. 16 złotych za noc to jest nic, a o wiele wygodniej.

Przejazdy

O kosztach dojazdu i powrotu z Krymu już pisałem wczoraj. Przejazdy wewnątrz miast: najtaniej wychodzą autobusy miejskie lub trolejbusy. Za dojazd z lotniska w Symferopolu na dworzec (całkiem spory odcinek, szacuję z 10 km) trolejbusem zapłaciliśmy po hrywnie (40 groszy). Marszrutki miejskie (minibusy) to koszt od 2 do 3 hrywien.

Przejazd około 30 kilometrów z Sewastopola autobusem do Ałupki to 8 hrywien (jakieś 2 złote). Tyle samo kosztował pociąg z Symferopola do Sewastopola, a za autobus z Ałuszty z powrotem do Symferopola zapłaciliśmy chyba coś około 20 hrywien (8 złotych). Jeśli ktoś nie potrafi tych cen odnieść, bo nie zna odległości, podpowiem, że to jest okropnie tanio.

Cennik pociągów jeżdżących z Symferopola w różne zakątki Krymu

Cennik pociągów jeżdżących z Symferopola w różne zakątki Krymu

A tutaj rozkłady jazdy tych pociągów, kliknij by powiększyć

A tutaj rozkłady jazdy tych pociągów, kliknij by powiększyć

Taksówka z lotniska w Kijowie do hoteliku kosztowała nas 100 hrywien (dzielone na trzy osoby, więc jakieś 13 zł osoba). Jak wspomniałem poprzednio marszrutką przejechaliśmy z powrotem ten odcinek za 2 hrywny od osoby (60 groszy).

Jedzenie

Nadal tanio. Hot dog w budce na ulicy to 10 hrywien (3,60 zł). W barach mlecznych (bez trudu jest je znaleźć jeśli poszukamy chwilę) za drugie danie (kotlet, ziemniaki, surówka) płaciłem najczęściej 20 hrywien (8 złotych). Muszę jednak ostrzec, że kotlety oni mają mikroskopijne – mielony nie  był chyba większy od mojego kciuka (sic!). Zupa soljanka – jeden z powodów czemu w ogóle jeżdżę na wschód, polecam – to koszt około 15 hrywien (6 złotych) lub mniej.

Alkohol

W tej kwestii testowałem głównie piwa. W barze cena owego to maksymalnie 12 hrywien (4-5 zł), ale spokojnie nawet na kijowskim majdanie można je kupić w plastikowym kubku za 6 hrywien (2 złote). W sklepach ceny od 4 do 7 hrywien. Najtańsze wino stołowe – i całkiem niezłe jak na swoją kategorię – kupiłem w sklepie za 10 hrywien (3,60zł), ale najczęściej ceny były powyżej 20 UAH.

Dodam, że dwa razy udało nam się zapłacić sporo za piwo, a było to na promenadzie w Sewastopolu (wiadomo – tłum turystów). Płaciliśmy tam po 20 hrywien (7-8 złotych) za piwo i co więcej w jednym z miejsc bez naszej wiedzy do rachunku doliczono nam 10 hrywien za samo wejście.

Inne

Toalet publicznych jest dużo i ceny to najczęściej 2-3 hrywny. Znaleźliśmy jedną w Jałcie za hrywnę, ale stan jej był fatalny. Jedna w dziewczyn zrezygnowała z korzystania z niej. Faktycznie, smród i widok potrafił wypędzić z takiego miejsca 🙂

Trzeba też się nastawić, że w niektórych knajpach za toaletę płaci się dodatkowo owe 2 hrywny lub toalety zwyczajnie nie ma i trzeba szukać publicznej.

Zwiedzanie miejsc turystycznych też bywa płatne. Wejście do jaskini kosztowało podobno 30 hrywien (12 zł). Tyle samo zapłaciłem za przepłynięcie się łódeczką po podziemnym schronie łodzi podwodnych w Bałakławie. I tyle samo kosztuje zwiedzanie monastyru w Kijowie.

Na pierwszym planie Chmielnicki. W tle monastyr, którego zwiedzanie kosztuje 30 UAH

Na pierwszym planie Chmielnicki. W tle monastyr, którego zwiedzanie kosztuje 30 UAH

Także niektóre plaże – takie widzieliśmy w Ałuszcie – są płatne. Od 10 do 20 hrywien. Jest też darmowa plaża miejska, ale na niej możemy liczyć na obrzydliwy tłum ludzi i kamieniste dno. Już lepiej wydać te 4 złote i poleżeć bez ścisku na drobnych kamyczkach.

I tyle. O inne rzeczy pytajcie w komentarzach, może będę wiedział 🙂

0

Dojazd i powrót z Krymu, czyli będzie się działo w czasie Euro 2012

O ile dojazd wyszedł nam całkiem nieźle, bo się do niego przygotowaliśmy, powrót momentami przypominał horror 😉 Kilka razy się podśmiewaliśmy, że co to będzie jak Ukrainę nawiedzą zachodnioeuropejscy kibice, zakładający, że nie ma czegoś takiego jak czekanie na granicy, a jak chcesz kupić bilet na pociąg to go po prostu kupujesz. Czytajcie, będzie ciekawie

Tam: WizzAir

Wylot z Katowic, dwie noce w Kijowie i dalej nadal WizzAirem do Simferopolu. Jak się pokombinowało, udało nam się uzyskać cenę 300 złotych za cały przelot (dwa loty, oba w jedną stronę). Na pewno można taniej gdy rezerwuje się jeszcze wcześniej, my jednak dość późno wpadliśmy na pomysł wyjazdu i temu taka cena.

Pierwsza uwaga: kupując bilet w wizzie warto rozważyć wykupienie wcześniej członkostwa w Wizz Exclussive Club. Kosztuje około 120 złotych, ale upoważnia do kupowania biletów tańszych o jakieś 40zł przez rok. I to nie tylko dla siebie, ale i dla osób towarzyszących (do 10 osobników). Jeśli się leci w 3 osoby, dwoma lotami (czyli w sumie 6 przelotów) od razu kosztem 120 złotych, płacimy za loty o 240 złotych mniej. Czyli 120 do przodu. Tak też zrobiliśmy. Dodatkowo, jako, że członkostwo w klubie jeszcze trwa przez rok, zamówiłem sobie już ich specjalną kartę kredytową. Odejmuje to dodatkowe 40zł za rezerwację lotu, więc teraz będę latał jeszcze taniej.

Druga uwaga: nazywanie lotniska w Katowicach lotniskiem w Katowicach to zdecydowane nadużycie. Pyrzowice (bo tam znajduje się lotnisko) leżą chyba równie daleko od Katowic co Częstochowy. Wyprawa z dworca do Pyrzowic, to naprawdę kawał całkiem sporej wycieczki.

Nocleg w Kijowie

Trafiliśmy do Hoteliku Ecos. Zawiózł nas tam taksówkarz, a więc całkiem nieźle przepłaciliśmy. Niestety na kijowskim lotnisku Żuliany nie ma babuszek z tekturkami z napisami żulie (tłumaczy się to chyba jako nocleg), więc daliśmy się naciągnąć na zapłacenie 100 hrywien (36 zł) za całkiem krótki kurs. Na lotnisko po 2 dniach wracaliśmy już marszrutką za 2 hrywny (60 groszy). Sam hotelik jest ok (ale brak ciepłej wody). 30 złotych za noc.

Z powrotem: pociągiem, ale nie tak łatwo

Jako, że nie było tanich połączeń lotniczych z powrotem, wymyśliliśmy, że wrócimy słynnym pociągiem sypialnym do Lwowa (26 godzin jazdy). I dalej coś się wymyśli. Bilety ponoć ciężko dostać, więc kupimy je od razu po wylądowaniu z Simferopolu na dwa tygodnie na przód. Nie wiedzieliśmy jak ciężko.

Poszliśmy do kasy i pytamy, czy są jakieś bilety do Lwowa na 31 sierpnia. Nie ma. Na dni obok? Też nie ma. Na wrzesień? Ponownie – nie ma nic. Na cały wrzesień biletów nie ma.

Jesteśmy trochę w tyłku. Może nawet bardzo. Do sąsiedniego z Lwowem Kowela też nic nie było. Nie pozostaje nam nic innego jak jechać zwiedzać Krym, a po drodze się coś wymyśli. Może w innym mieście bilety będą. Może jakiś bus. Ostatecznie autostop.

A więc jak kupuje się bilety, gdy ich nie ma?

Zatrzymaliśmy się na 4 noce w Sewastopolu. Któregoś dnia odwiedziliśmy dworzec z nadzieją, że coś się znajdzie, ale znaleźliśmy tylko naszego gospodarza, który z karteczką żulie wypatrywał kolejnych turystów. Miły starszy pan, więc porozmawialiśmy z nim jaki mamy problem. Powiedział, że zobaczy co się da zrobić. Wiedzieliśmy, że bilety można kupić czasem od koników, ale jak znaleźć konika? Tu miał właśnie pomóc nam gospodarz.

Wieczorem na stancji powiedział nam, że musimy być z samego rana na dworcu. Bo jest tak, że każdego dnia są jakieś zwroty rezygnujących z przejazdu, ale te są szybko wykupowana. Rzeczywiście: rano na otwarcie kasy czekało z nami kilkanaście osób. Niestety okazało się, że są tylko do Lwowa w klasie lux po 300 złotych za sztukę (normalna cena to jakieś 40-60 zł). 300 to całkiem sporo, zwłaszcza, że nadal będziemy musieli dostać się jakoś na polską stronę granicy, a nie wiemy ile to będzie kosztować.

Elwis (ksywa kumpla) zaczepił pod dworcem taksówkarza z pytaniem czy nie wie kto tu działa jako konik od biletów. Ten wskazał nam panów, których o to podejrzewaliśmy od początku. Kilku panów, których widzieliśmy to już nie raz, zawsze grających z tryktraka. Widoczni z całej okolicy, a nie robiący nic innego jak tylko ta gra.

I rzeczywiście. Bilety da się załatwić, ale 3 bilety będą kosztować jak 5. Na to się już zgadzamy. Co ciekawe  po ustaleniu prowizji, mężczyzna jak gdyby nigdy nic wrócił do gry. Dopiero jak ją skończył zaczęło się całe przedstawienie.

Najpierw udaliśmy się do zwykłej kasy by ustalić ile bilet kosztuje – konik nawet nie znał ceny 🙂 Następnie opuściliśmy dworzec i zaczęliśmy iść gdzieś daleko. Pan był na tyle miły, że wytłumaczył nam na czym cały myk polega. Biletów nie ma, ale jest specjalny dworzec wojskowy. Tam bilety przeważnie jakieś są. Sęk w tym, że trzeba być wojskowym by tam kupować.

W tym celu na owym dworcu wojskowym nasz pomocnik zniknął na dłuższą chwilę w jakimś pokoju. Potem pojawił się ze specjalną przepustką upoważniającą do zakupu trzech biletów przez cywili. Poszliśmy do kasy. Tam po okazaniu przepustki okazało się do Lwowa to już naprawdę nie ma, ale do Kowela 3 sztuki na 31 sierpnia się znajdą. Bierzemy, płacimy z własnej kieszeni, ale bilety przechwytuje konik.

Po opuszczeniu dworca przypomina nam jakie było ustalenie i po zapłaceniu mu jak za dwa bilety, dostajemy te prawdziwe do ręki.

Cała operacja przebiegła całkiem miło, a z konikową prowizją kosztowało nas to 100 złotych od osoby. Uważam, że to nadal tanio jak za przejazd przez całą Ukrainę.

Dodam jeszcze, że w dniu odjazdu na dworcu w Simferopolu znaleźliśmy ekran, na którym wyświetlana jest ilość dostępnych biletów na dziś i na następny dzień. Na dziś nic nie było, ale na dzień po przy Lwowie wyświetlana była liczba 038. Jak widać przed samym odjazdem ludzie bilety masowo zwracają. Jeśli ktoś chce ryzykować taki zakup, można spróbować.

Horror jest dopiero na granicy

Dwadzieścia sześć godzin w pociągu okazało się niczym (zwłaszcza, że jest wagon restauracyjny z piwem po 3 złote i tatarami, którzy widząc turystów z Polski kupują im całą butelkę koniaku) w porównaniu z dalszym odcinkiem jazdy. W Kowelu udaliśmy się na dworzec autobusowy, by kupić jakiś bilet do Polski – pociąg do Lublina kosztował ponad 100 złotych. Bus kosztuje 70 złotych i jedzie do Warszawy. Da się znieść.

Elwis, ja i wagon restauracyjny

Elwis, ja i wagon restauracyjny. Ostatnio domagaliście się bym uśmiechał się na zdjęciach, więc macie.

Bus wyjeżdża o 19:00 i o 5:00 jest w Warszawie. Tak przynajmniej miało być według planu, a nie było.

Zaraz po ruszeniu w busie nagle słychać zewsząd odgłos rozwijanej taśmy klejącej. Wszyscy, pomagając sobie nawzajem, obklejają się paczkami papierosów. Zaczynamy się podśmiewać, ale tylko dlatego, że jeszcze nie wiemy jaka czeka nas noc.

Na granicy jesteśmy po godzinie, czyli około 20:00.

Opuszczamy ją o 10:00 rano. Po 13 godzinach (biorąc pod uwagę zmianę strefy czasowej).

Samo stanie w kolejce do kontroli zajęło stosunkowo mało czasu. 3 godziny okazały się niczym wobec tego, co stało się po zebraniu paszportów przez straż graniczną.

W busie pojawił się celnik i kazał wszystkim wysiąść, zabrać swoje bagaże z luku i udać się budynku kontroli. Tam w zimnie spędziliśmy czas do samego rana. Staliśmy, nasze bagaże leżały, przemytnicy wywalali papierosy do kibla, a kolejne autokary szybko przechodziły kontrolę. Inni wchodzili do pokoju kontroli i wychodzili zaraz, a my staliśmy. W między czasie udało nam się zagadać z celnikiem czemu tak. Dowiedzieliśmy się, że i tak nas na razie nie mają jak skontrolować, bo nawet po kontroli nie mamy gdzie wrócić. Autobus jest na kanale rozkręcany i dopiero jak go złożą z powrotem, ruszymy dalej.

Sama kontrola przebiegła dość szybko. U przemytników oczywiście nic nie znaleźli, u nas tym bardziej. Dziwiło ich tylko, że ludzie z jadący z Krymu są na tak dziwnym przejściu granicznym w busie, który słynie ponoć z tego, że nawet kierowca zawsze wiezie ze sobą kupę fajek i co więcej owi turyści po dwóch tygodniach pobytu na plażach praktycznie mają puste plecaki. Żadnych ubrań i pamiątek. Wyjaśniliśmy zgodnie z prawdą jak to się stało, że trafiliśmy do Kowela i że bagaże nasze jadą samochodem. Wyprawa bowiem była większa, a tylko my jechaliśmy pociągami. Reszta wróciła wraz z naszymi bagażami samochodem.

Salka, w której spędziliśmy 9 godzin

Salka, w której spędziliśmy 9 godzin

Po kontroli musieliśmy jeszcze 2 godziny poczekać w busie. Przemytnicy nie tylko wywalali fajki do kibla, ale gdzie popadnie, w tym i na ziemię w sali kontroli. Celnicy takich fajek zebrali stertę rozmiarami mogącą zapełnić całkiem spory karton po pralce i powiedzieli, że nie ruszymy póki nie znajdzie się osoba, która to wywaliła. Tu zaczęły się dyskusje w busie, kto weźmie na siebie mandat (3000 złotych). Gdy znalazł się śmiałek przeszedł się po busie, każdy z przemytników rzucił sto złotych i tak uzbierała się kwota, a figurant udał się do celników by odebrać karę.

Po tym ruszyliśmy dalej. Autobusem, w którym oczywiście nadal było papierosów więcej, niż tych, które udało się zarekwirować. Porada dla celników: kontrolujcie także stojące na granicy kosze na śmieci. Przemytnik wysiada z busa, wrzuca do kosza paczkę z papierosami, idzie na kontrolę, a wracając wyciąga pakunek z kosz z powrotem. 🙂

0

Krym w kilku słowach

Wróciłem. Nie będzie to jednak długi wpis, jak ten o Wiedniu i Bratysławie, a jedynie meldunek, że jestem i żyję. Całość, jeśli starczy mi zapału, rozbiję na kilka wpisów. Inaczej się nie da.

Kurcze, cały czas mi się marzy jakiś dodatkowy netbook, który zabierałbym na takie wyprawy, by pisać na bieżąco. Tak jest najlepiej, bo teraz już część emocji uleciała. Może ktoś chce zasponsorować w ramach reklamy na blogu? 😉

Góra Ajudah - jeden z symboli Krymu

Góra Ajudah - jeden z symboli Krymu

Podstawowe wrażenie: trzeba tam będzie wrócić, może już na wiosnę za rok. Wyznaję zasadę “jeden wyjazd w życiu w jedno miejsce, życie jest zbyt krótkie, a świat zbyt wielki, by tracić czas na deptanie tych samych ulic i szlaków po kilka razy”. Problem jednak w tym, że sam Krym jest zbyt duży, by udało się go zwiedzić w dwa tygodnie. Kilka dni przed wyjazdem wyciągnęliśmy mapę, by się przekonać jak malutki kawałek tego półwyspu udało nam się zobaczyć. I jeśli tylko ten fragment zaparł nam dech w piersiach, to co z nami będzie, gdy ruszymy kiedyś dalej?

Miejsca jakie odwiedziliśmy na Krymie

Miejsca jakie odwiedziliśmy na Krymie. Interaktywna pełna wersja po kliknięciu na obrazku.

Było i wspaniale, ale i były chwile, że miało się wszystkiego dość. Niesamowite barwy wody czasem przestawały mieć znaczenie, gdy ostre kamienie dna raniły stopy. Dwudziestosześciogodzinna podróż pociągiem z Krymu do polskiej granicy okazała się chwilą w porównaniu z trzynastoma godzinami na granicy. “Krym to stan umysłu” – myśli sobie człowiek, gdy przechodzi przez proces zakupu biletu kolejowego, czy choćby odwiedza toaletę 😉

Wszystko to wyjaśnię –  mam nadzieję – w kolejnych wpisach.

0

Cztery dni w Bratysławie, trzy dni w Wiedniu

Już mi się wróciło. Wyjazd bez większych zachwytów i wrażeń, ale z kronikarskiego obowiązku wrzucę tutaj opis i jak zwykle dodam kilka pożytecznych informacji dla kolejnych turystów, którzy chcieliby te miejsca odwiedzić (ceny, przejazdy i inne tipsy i triki).

Dojazd i powrót

Dojazd i powrót był głównym w ogóle powodem czemu się wybrałem: bilet z Warszawy do Wiednia kosztował w obie strony 20 złotych. Całość odbyła się za sprawą nowej firmy PolskiBUS.com, która urządzając takie właśnie promocje (ceny za przejazd zaczynają się od 1 zł jeśli kupujemy odpowiednio wcześniej) chce zaistnieć w świadomości konsumentów. Warto więc korzystać.

Sam bus polskiegobusa bez żadnych zastrzeżeń a nawet robi dobre wrażenie: WiFi (dość wolne i tylko do granicy, ale i tak nie korzystałem z niego zbyt dużo), skórzane fotele, klima. Tips: postarajcie się wsiąść do busa jako pierwsi, to zajmiecie miejsca zaraz za przednią szybą. O wiele lepiej jest tak właśnie jechać niż całą drogę wpatrywać się w fotel przed nami lub boczną szybę.

Tłumek pod Polskim Busem na dworcu w Warszawie

Wada Polskiego Busa: kiepskie skomunikowanie połączeń. Co prawda jeździ ta firma także na trasie Białystok – Warszawa, ale gdybym chciał z niej skorzystać, musiałbym czekać na kolejny bus do Wiednia około 10 godzin. Dlatego do Wawy dostaliśmy się (i wróciliśmy) Podlasie Express. 50 złotych w obie strony trochę psuje cały budżet przejazdowy w zestawieniu z dwudziestoma złotymi do Wiednia, ale wyjścia nie było (pociąg jest jeszcze droższy).

Z Wiednia do Bratysławy

Trochę głupio zrobiłem, że kupiłem bilet do Wiednia – Polski Bus przejeżdża na tej trasie przez Bratysławe, a i te miasto miałem zamiar odwiedzić. No nic. Wysiedliśmy w Wiedniu o 4.30 rano i skierowaliśmy się na pobliski dworzec południowy (sudbahnhof) aby wrócić do Bratysławy, przez którą przejeżdżaliśmy.

I tu pierwszy szok: cena biletu (na szczęście w obie strony, ważnego cztery dni, czyli dokładnie tyle, na ile planowaliśmy pobyt w Bratysławie) to 14 euro. Jeśli się weźmie pod uwagę, że jest to prawie 60 złotych za przejazd ledwo 60 kilometrowego odcinka, psuje to trochę miny. Taniej się jednak nie nic nie znalazło. Pociąg w jedną stronę: 11 euro. Bus (z dworca, gdzie zatrzymuje się polski bus): 7,70 euro. Kupujemy. Pociągi jeżdżą co godzinę i przejazd trwa chyba 50 minut. Pierwszy pociąg o 6 rano. Tak więc w Bratysławie byliśmy około siódmej. Przywitał nas deszcz i dworzec kojarzący mi się z dworcem w Katowicach.

Red Star Hostel w Bratysławie

Nie jest położony w centrum, ale jest dobrze z centrum skomunikowany (tramwaje i busy co kilka minut, w tym bus nocny, przejazd zaledwie chwilę, chodziliśmy nawet pieszo). Nie jest też hostelem całorocznym: znajduje się w akademiku i rodzi się w raz z opuszczeniem go przez studentów. Największa zaleta to cena: około 12 euro za noc, taniej nic nie znaleźliśmy.

Druga nie mniej ważna zaleta: gdy obsługa podsłucha, że mówisz po polsku, także przechodzi na język polski. Okazało się bowiem, że na 5 pracowników, cztery osoby to Polacy. 🙂

Przy hostelu znajduje się pub studencki (był jednak otwarty tylko jedną noc, nie wiem czemu) z piwem (dość kiepskim) za 1,1 euro (4,40 pln). Jest też bar studencki, gdzie danie dnia kosztowało 2,90 euro (~12 pln). Przy hostelu jest też całodobowa stacja benzynowa, na której najtańsze wino kosztuje 1,20 euro (~5 pln) i wcale nie jest takie kiepskie. Niestety mają tylko trzy butelki tego wina, co jednej nocy okazało się ilością zbyt małą. 😉

W stołówce koło hostelu czekam na knedliczki

W dalszej okolicy (około 200 metrów od akademika) jest całkiem ładny pub, zamykany jednak o 21:00.

Starówka w Bratysławie

Lans z Bratysławą w tle

Co tu opisywać: jak w każdym mieście. Urokliwe uliczki, kościoły, nad wszystkim góruje zamek. Dość niewielka, można ją przejść w kilkanaście minut. Ceny zróżnicowane. Najtańsze piwo to mniej niż 1,50 euro (~6 PLN) i nie jest trudno takie znaleźć. Można też oczywiście i trafić na miejsca z piwem po 3 euro (~12 PLN). Na mieście nie jedliśmy, co najwyżej zaopatrywaliśmy się w sklepach spożywczych w coś do przekąszenia.

Kolo po prawej mniej normalnie przedrzeźnia

Odkrycie w Bratysławie: ulica Obchodna

Trzeba skierować się na północ od starówki i trafiamy na zakupową ulicę miasta, która w nocy tętni życiem (takim nieco mniej turystycznym). W barze na poddaszu, zaraz na początku tej ulicy można zagrać w bilard za 5 euro za godzinę i wypić piwo za rekordowe niskie jeden euro. Wrażenie popsuły nieco barmanki, które zorientowawszy się, że po pijaku możemy mieć problemy z obcą walutą, zamiast 2 euro reszty, wydały jakiś dziwny żeton przypominający taką monetę. My się jednak zawczasu zorientowaliśmy i wróciliśmy do baru, zamówiliśmy dwa kolejne piwa i z uśmiechem zapłaciliśmy tym żetonem. Barmanki udawały zdziwienie, ale gdy powiedzieliśmy, że żeton mamy na 100% od nich, bez szemrania przyjęły go z powrotem.

Ulica Obchodna i tramwaj

Za Bartysławę: zamek w Devinie

4 w 1: Rzut okiem z zamku w Devinie na Dunaj, Poprad i Austrię.

To nie do końca za Bratysławą, bo Devin to nadal dzielnica tego miasta, położona jednak dość odlegle. Na szczęści łatwo tam można dostać się busami i łatwo wrócić. Wejście na zamek – 3 euro, ale warto. Bardzo ładny i świetne widoki.

tak zwany gościniec

Za Bratysławę: Złote Piaski

Taki odpowiednik Dojlid w Białymstoku czyli po prostu plaża miejska. Wejście: 2 euro. Według mnie nie warto. No chyba, że podobnie jak my  nie ma się już co robić w tym mieście.

Złote Piaski tylko z nazwy

Nocleg z Hospitality Club w Wiedniu, czyli noc prawie na dworcu

Sam często nocuję u siebie kogoś z HC (nawet jutro będę miał gościa), jednak w drugą stronę nie idzie mi już tak łatwo. W Gruzji kompletnie nikt mi nie odpowiedział na pytania o możliwość noclegu. W Wiedniu na 30 wysłanych maili odezwał się jeden człowiek. “W niedzielę będę na Węgrzech, wrócę późno, ale możecie u mnie nocować. Czekajcie na mnie na dworcu zachodnim (westbahnhof), możecie mi ufać, że was stamtąd zabiorę”. Ok, zatem po przyjechaniu kierujemy się na ów dworzec i siedzimy tam z 5 godzin (na zewnątrz leje).

Przed północą staram się dodzwonić do człowieka z pytaniem kiedy będzie. Nie odpowiada. Dzwonię kilka razy. Wysyłam smsy. Nic.

W desperacji znajdujemy więc nieco osłonięte od ludzi miejsce i kładziemy się na ziemi spać w śpiworach. Czuję się jak bezdomny, ale o tej porze nie pozostaje nam nic innego do roboty.

Dworzec Zachodni w perspektywy podłogi

O pierwszej w nocy ktoś nas budzi. To ochrona dworca i mówi, że musimy wyjść, bo dworzec jest zamknięty od 1:00 do czwartej. Pięknie. Na zewnątrz leje, my jesteśmy w pół śnie i nie wiemy co robić (jak się okazuje, nie tylko my nie wiemy: z różnych zakamarków dworca zostało wypędzonych sporo takich ludzi jak my). Niektórzy wyciągają śpiwory i kładą się spać na ulicy (przy dworcu jest nawis dachu jak na centralnym w Warszawie, więc może i zimno, ale przynajmniej nie pada na głowę). Myślę, że to niegłupi pomysł, ale Wojtek mówi, bym jeszcze raz zadzwonił do tego gościa z HC. Oczywiście nie odbiera.

Po 15 minutach sms od niego. W nim adres gdzie mamy się stawić. Na szczęście mamy mapę (6 euro na stacji benzynowej, więc lepiej kupcie w Polsce) i na szczęście nie jest to strasznie daleko. Idziemy w deszczu i na miejscu zastajemy gościa, który wygląda jakby właśnie dochodził do siebie po jakimś kwasie 😉 Nic dziwnego: tłumaczy nam, ze na Wegrzech był na na jakiejś transowej imprezie i dopiero teraz wrócił. Możemy spać, na siódmą rano idzie do pracy, ale zostawi nam klucze. Spoko. Później do wyjazdu widzimy go już jedynie przez chwilę, a wyjeżdżając zostawiamy klucz w skrzynce pocztowej.

Centrum Wiednia

Wiecie, nie lubię opisywać atrakcji turystycznych. Napiszę tylko, że jest wielkie, oczywiście drogie i sprawia wrażenie przytłaczającego. Poza tym przez sporą część czasu padało, więc zwiedzanie nie było przyjemne. Warto zajrzeć do Quartier Museum; myśmy jednak zwiedzili tylko część darmową (jest to kompleks muzeów, a wejście do każdego kawałka to przynajmniej 40 złotych). Piwo w knajpach po 3,5 euro (14 złotych), w sklepie najtańsze po 50 centów (2 złote).

Małpują od nas: też mają belweder

 

Cesarz to miał kiedyś fantazję. Janie, zawieź mnie koniem do domu. Do środka domu.

 

Deszcz. W tle jeden z budynków Quartier Muzeum

 

Deszcz. W tle starówka Wiednia

Odkrycie w Wiedniu: Favoritenstrasse

Odjazd z Wiednia mieliśmy ponownie Polskim Busem z dworca południowego. Niestety na miejscu okazało się, że nie ma tam żadnego dworca autobusowego, a tylko wiaty, a sam dworzec kolejowy nie jest o wiele bardziej duży. Więc nuda. Normalnie jest tam także olbrzymi budynek dworca centralnego, jednak teraz zburzyli go i stawiają na nowo. Wojtek z nudów postanowił sprawdzić co jest na południe od dworca południowego i była to świetna decyzja. Ciągnie się tam bardzo długa, deptakowa Favoritenstrasse. Szkoda, że trafiliśmy na nią dopiero wieczorem gdy wszystko było już niemal zamknięte. Ciekaw jestem jak tam jest za dnia. W każdym bądź razie polecam, jeśli już znudzą Was kolejne pałace (aha, koło dworca, na północ jest świetny Belveder i obok niego polska uliczka na której można postać sobie pod krzyżem za ofiary smoleńskie).

Favoritenstrasse naprawdę okazała się favoriten

A już za tydzień – znikam na Ukrainie. Cel główny: Krym (ale po drodze i Lwów i Kijów).

0

Skąd wiadomo, że jutro jadę na urlop?

A no na przykład stąd, że odezwał się do mnie dziś klient, który nie odzywał się już z pół roku, że coś co mu robiłem, nagle przestało działać.

Albo na przykład po tym, że na dzisiejszy dzień moja firma hostingowa zaplanowała sobie upgrade MySQL wskutek czego – jak być może widzieliście – blog był wywalony do góry nogami przez pół dnia, a na inne moje strony nie mogłem się zalogować.

Pożary jednak ugaszone. Jutro wyruszam na podbój Austrii i Słowacji.

(I żeby wkurzyć niektórych, którzy muszą teraz ciężko pracować, napiszę, że to nie jest mój ostatni urlop w tym roku. Ba, to nawet nie będzie mój ostatni urlop w tym miesiącu 😉 )

0

Fejsbukowy soszial media szpecjalist

Oj będę się z tego śmiał 🙂 Szczerze to już się śmieję. Wtopa na całego.

Nie lubię Facebooka i powodem tego jest to, że nie rozumiem jak on działa. Za grzyba nie wychodzi mi tam jakakolwiek komunikacja z innymi ludźmi. Coś tam czasem polubię, kiedyś grałem w Farmville, czasem skomentuję czyjś status i to wszystko.

Najbardziej mnie irytuje jednak, że nikt tam nie odpowiada na moje statusy. Kilka razy próbowałem coś napisać, ale na próżno – zero reakcji ze strony znajomych. Też mi wielcy znajomi!

W efekcie ostatnio nic tam nawet nie próbowałem pisać.

A dziś przypadkiem kursor mi się przesunął nad pewną ikonkę:

I oto mam odpowiedź czemu nikt nie komentuje tam moich wypowiedzi 😉

To chyba tyle, jeśli chodzi o moje obeznanie z tym serwisem 🙂 Nie wiem kiedy to się tak ustawiło, nie wiem czy ja to zrobiłem, czy samo się (a może tak jest domyślnie).

I prawdę mówiąc nie specjalnie mnie to już interesuje. Od środy używam Google Plus i tam mi marnowanie czasu innym użytkownikom jako tako idzie 😉

0

Emigrant to nie imigrant! (tak jakby)

Każdy ma jakiegoś bzika językowego, coś co go niezmiernie drażni, gdy słyszy w telewizji, lub czyta w internecie, gdy nieprawidłowo ktoś inny używa jakiegoś słowa. Wiele osób nie potrafi znieść gdy myli się słowo bynajmniej z przynajmniej.

Moim bzikiem jest mylenie imigranta z emigrantem. Tak, to jedna i ta sama osoba, jednak trzeba uważać jak się ją nazywa. Bo to czy nazwiemy ją emigrantem, czy imigrantem zależy od kontekstu.

Przed chwilą w Wiadomościach TVP usłyszałem, że “jednym z wyzwań polskiej prezydencji w Unii będzie poradzenie sobie z falą emigrantów”.

A ja się pytam: któż to tak bardzo chce emigrować z tej Unii Eurpejskiej? Dokąd? Prawdę mówiąc jakoś sobie nie potrafię wyobrazić by kiedykolwiek miał nastąpić masowy exodus ludzi z Europy. Przynajmniej w najbliższej przyszłości.

Dziennikarz chciał bowiem powiedzieć, że “jednym z wyzwań polskiej prezydencji w Unii będzie poradzenie sobie z falą imigrantów”.

Wyjaśnijmy sobie tę różnicę:

  • o emigracji i emigrantach mówimy w sytuacji gdy ktoś skądś wyjeżdża. Podczas drugiej wojny światowej wielu Polaków wyemigrowało do Wielkiej Brytanii.
  • o imigracji i imigrantach mówimy, gdy ktoś gdzieś przyjeżdża. Podczas drugiej wojny światowej w Wielkiej Brytanii nastąpiła wielka imigracja ludzi ze wschodniej Europy.

Tak więc: obecnie Unia Europejska ma wielki problem z imigracją ludzi z Afryki Północnej. Ludzie ci emigrują głównie z Libii i Tunezji. Dziennikarz głównego serwisu informacyjnego TVP powinien o tym wiedzieć.

Też macie jakieś bziki językowe? 🙂

3

Literówki na blogach? Znalazłem świetną wtyczkę

Kto nie popełnia literówek podczas pisania wpisów na blogu, niech pierwszy rzuci kamień. Jedni mniej, inni więcej, ale każdemu się zdarza. Piszesz coś na szybko, nie czytasz przed kliknięciem “Opublikuj”, ale oczywiście za chwilę i tak otwierasz swój wpis i czytasz z wypiekami, jakiż to wspaniały tekst udało ci się wysmarować 😉

A tu – literówka.

Psia mać. I teraz trzeba wrócić do edycji, zaczekać aż się załaduje, znaleźć błąd, “Aktualizuj”… Przyznam, że wiele razy w takiej sytuacji po prostu machnąłem ręką.

Na szczęście znalazłem świetną wtyczkę do tego. Nazywa się Front End Editor i jest tak prosta, że aż genialna. Po instalacji, gdy czytasz swój blog będąc zalogowanym, każdy wpis można edytować niemal na bieżąco. Myszka nad błędny tekst, klik w edit obok niego, poprawiamy błąd i klik w zielony ptaszek by zatwierdzić zmianę. Czy może to być prostsze? (Owszem może, ale i tak jest ślicznie).

Polecam wszystkim zdecydowanie. Wtyczka potrafi nieco więcej (edycja nie tylko tekstów, ale i tytułów, wstawianie zdjęć a nawet edycja istniejących, zmiana ikon wpisu…) jednak i dla samego poprawiania treści warto ją mieć.

P.S. W tym wpisie już poprawiłem trzy błędy w ten sposób. A te post scriptum także jest dopisywane już po opublikowaniu 🙂

0

To jak to jest z tą stabilnością?

Obecne wydania Google Chrome z gałęzi dev (najbardziej niestabilna z niestabilnych, żeby nie było) przynajmniej raz na dzień wykładają mi Linuksa. Gdy otwieram nową kartę, nagle znika wszystko, pojawia się na chwilę czarny ekran z napisami konsolowymi i po chwili ekran logowania do systemu. Czyli wykłada się nie tylko Chrome, a całe Gnome i zapewne także tak zwane “iksy”.

Z jednej strony fakt: korzystam z dev, więc nie mogę mieć pretensji.

Z drugiej jednak strony: cały czas pamiętam komiks, jaki się pojawił wraz z debiutem tej przeglądarki. Wyjaśniano tam, że każda karta to oddzielny sandbox i jeśli nawet na jakieś stronie zdarzy się awaria, cała przeglądarka nadal działa i inne strony są niezagrożone. Tutaj jednak widać, że tak nie jest. I przy okazji użytkownicy wersji stabilnej chyba nie zaprzeczą, że nigdy tak nie było: jak padała jedna zakładka (pojawiał się obrazek smutnej karty), padały wszystkie, choć sam Chrome nadal chodził.

I co dla mnie ważniejsze: gdzie ta legendarna stabilność samego Linuksa? Pamiętam, że faktycznie kiedyś tak było: jak jakiś program ulegał awarii, wszystko inne nadal działało jak należy. Teraz awaria przeglądarki pociąga awarię całego środowiska graficznego, a z punktu widzenia zwykłego użytkownika, jest to awaria całego systemu. Bo czym się różni takie wyjście z “iksów” od legendarnego niebieskiego ekranu z Windows? Z punktu widzenia stabilności: niczym. I w tym i w tym wypadku wszystko, czego nie zapisałem w programach ma utracone.

Rozumiem, że przez owe kilka lat Linux bardzo się zmienił. Iksy to już nie X11, a x.org. Do całego Gnome dochodzi tu także Compiz i wszystko – muszę to przyznać – lśni i wprawia w zachwyt. Nie jestem jednak pewien, czy godzę się tutaj na ten cały blask kosztem niestabilności.

0

Wychodzi na to, że BBC jest najszybsze

Mogę się mylić, ale póki co okazuje się dla mnie, że to właśnie w tamtym radio chyba są najlepiej poinformowani.

Jakiś czas temu już zauważyłem, że polskie media są odtwórcze i to nawet odtwórcze nie tylko po zachodnich, ale i internecie. Co było na Wykopie, czy co przeleciało przez GG, potem widziałem w TV.

Od miesiąca zasypiając słucham sobie BBC World Radio. I nie ma dnia, by się nie sprawdziła zasada: co usłyszę dziś wieczorem, jutro będzie w Wiadomościach czy Faktach 🙂

Sprawdźcie sobie sami 🙂

0