Kategoria: Give me my money!

Nikt nie chce ci płacić tysiąc złotych dziennie za lajkowanie wpisów

Taki wiadomości jak wyżej dostaję ostatnio trochę na Telegramie i oczywiście wiem, że to oszustwo. Ale jako, że co chwila słychać w mediach, że ktoś stracił olbrzymie kwoty bo dał się nabrać, to wyciągnę to na bloga:

Jeśli dostałeś propozycję super pracy to zablokuj taką wiadomość

  • jeśli by to była naprawdę super praca, to nie pracodawca by starał się o to byś ją podjął, a to on by przebierał w aplikacjach
  • tysiąc złotych za dzień pracy polegający na lajkowaniu rzeczy na Insta i YT? C’mon, nie jesteś aż tak głupi, by uwierzyć, że ktoś chce ci tyle zapłacić za coś, co ludzie trzeciego świata robią za kilka dolarów miesięcznie, prawda?

Tu nie ma żadnej pracy: dostaniesz kilka linków do polajkowania, potem będziesz poganiany by pracować szybciej, tak że stracisz czujność, będziesz proszony o zakładanie kont, będziesz dostawać powiadomienia na sms by coś tam autoryzować i zanim się obejrzysz albo stracisz pieniądze z konta bankowego, albo będziesz mułem wykorzystanym do transferu skradzionych pieniędzy.

I nic na tym nie zarobisz.

Odpisałem oszustowi, że wiem, że to oszustwo, a mimo to:

Yup: drugi dzień próbuje mi zaoferować coś, do czego normalnie nie trzeba szukać ludzi bo sami by się zgłosili.

Bo jestem wyjątkowy. Nikt tak jak ja nie będzie umiał klikać w linki, prawda? 😉

1

Najlepszy lep na klientów

W swoim życiu usłyszałem to pytanie na tyle dużo razy, że wielokrotnie zastanawiałem się jak powinna wyglądać na nie odpowiedź. Kilka razy podchodziłem do napisania wpisu o tym i za każdym razem wpis ten kończył co najwyżej jako szkic.

Pytania “Jak zostać dobrym programistą?”, “Skąd znajdować zlecenia na strony?” i różne ich wariacje.

Bo kimże ja jestem bym wypowiadał się na ten temat jak jakiś autorytet? 🙂 To prawda: jakoś tak się ułożyło że od momentu zrobienia pierwszej strony “za pieniądze” – a było to już z 14 lat temu – ani razu nie miałem momentu bym musiał szukać kolejnego zlecenia. Odwrotnie: to zleceniodawcy ustawiali się w kolejkę, czasem tak długą, że wpadłem na pomysł zrobienia strony wpzlecenia.pl – początkowo miejsca gdzie chciałem odsyłać część z nich z mniej ciekawymi propozycjami, a z czasem dobrze rozpoznawalnej marki w WordPressowym świecie.

Choć już od ośmiu lat nie zajmuję się przyjmowaniem zleceń – pracuję na etat w firmie wykonującej WordPressowe wtyczki – to wciąż raz na jakiś czas dostaję zapytanie o wycenę zlecenia i czy się jego podejmę.

Więc jak mi się to wszystko udaje i to mimo tego, że programistą jestem co najwyżej średnim?

Na szczęście nie muszę się rozpisywać. Zobaczcie ten wpis: Do Things, Tell People. Serio, idźcie tam przeczytajcie (nie jest długi, ale idealnie mówi to, co chciałem napisać wiele razy ale mi się nie udawało) i potem tu wróćcie (lub nie).

Poza robieniem ludziom stron, pisaniem wtyczek, poprawianiem już istniejących wyprysków internetowych, to co robiłem i sprawiło, że klienci ustawiali się w kolejki to fakt, że pisałem i mówiłem o tym.

Gdy zrobiłem pierwszą stronę, napisałem o tym na tym blogu i zaraz miałem kolejnego klienta, bo przeczytał mój wpis. O jego stronie też napisałem i napisałem nie tylko tu, ale i na flakerze (już nie istnieje, taki trochę twitter z Polski) i miałem kolejnych klientów.

Występowałem na WordCampach przez co stałem się widoczny w kolejnych miejscach i stamtąd też przychodzili klienci.

(Współ)napisałem książkę od WordPressie! Organizowałem WordCampy i WordUpy! Prowadziłem stronę z poradnikami jak coś zrobić w WordPressie!

Gdy podesłałem poprawkę do samego WordPressa i została ona zaakceptowana i włączona do niego, napisałem o tym gdzie tylko się dało.

Stworzyłem swoją własną wtyczkę do tworzenia sklepów internetowych na bazie WordPressa. I kilka innych wtyczek.

Z ręką na sercu, przyznajcie, że właśnie macie wrażenie, że czytacie wpis kogoś, kto się na WordPressie zna, co nie? Wiem, że tak. Bo tak to właśnie działa.

Co więcej, ilu z Was się zorientowało, że macie taką właśnie opinię o mnie, choć nigdy nie widzieliście ani jednej linijki mojego kodu?* A może mój kod jest brzydki i w ogóle działa tylko w środy albo jeszcze rzadziej? 😉

To powyżej na tym etapie nie ma znaczenia. By znaleźć klienta, musisz być rozpoznawalny. By być rozpoznawalny, musisz być widoczny. By być widoczny, musisz zacząć mówić i pisać o sobie. Łuhu, właśnie odkryliśmy marketing (i branding).

Ciekawostka: napisałem kiedyś wpis, że mam zamiar się uczyć Drupala. I tyle. Nic jeszcze nie umiałem i nawet nie było wiadomo jak mi ta nauka pójdzie (nie poszła). To nie przeszkodziło w tym, że w dwa tygodnie po wpisie w mojej skrzynce pojawiła się propozycja pracy przy stronie opartej na Drupalu.

Mówienie o tym, co się robi zawodowo to najlepszy lep na klientów.

___
*) Jedna linijka kodu to dokładnie tyle, ile dodałem do samego WordPressa i zostało to zaakceptowane. Ale bez wspominania o tym, moja kontrybucja brzmi o wiele poważniej.1

Opuszczam WPML, przechodzę do WPforms

Właśnie mam kilka chwil czekając na rozmowę z HRką w naszej firmie, więc poświęcę je na napisanie wpisu o tym, że będzie to rozmowa pożegnalna i od przyszłego tygodnia będę już pracował gdzie indziej.

“Przez osiem ostatnich lat” (skojarzenie przypadkowe) pracowałem w OnTheGoSystems rozwijając wordpressową wtyczkę WPML. To jest niewyobrażalny szmat czasu, tym bardziej, że dołączając do tej firmy zakładałem, że pobędę w niej co najwyżej kilka miesięcy i wrócę do pracy freelancera. Nie widziałem siebie pracującego na stałym etacie. Teraz nie wyobrażam sobie bym wracał do freelancingu.

Te osiem lat to przede wszystkim olbrzymia lekcja. Nowych umiejętności, ale i pokory.

Wszystkim freelancerom chciałbym doradzić by jeśli nawet nie chcą się zatrudnić na stały etat, próbowali w mniejszym lub większym stopniu pracy z innymi ludźmi. Freelancer w ogromnej większości przypadków pracuje zupełnie sam. Bardzo łatwo jest wtedy uwierzyć w swoją wielkość i nieomylność.

Gdy pracujesz z innymi, bardzo szybko nauczysz się, że there’s always a bigger fish. W pracy “na własne” ego rośnie do olbrzymich rozmiarów, gdy trafisz do teamu, opublikujesz swój pierwszy kod po czym w trakcie code review w twoich 20 linijkach zostanie wytknięte 6 błędów (lub po prostu rzeczy, które można zrobić lepiej) nabierzesz pokory i zrozumiesz, że nigdy nie powinieneś przestawać się uczyć.

To jest najważniejsza i najlepsza rzecz jaka mnie spotkała, gdy dołączyłem do OnTheGoSystems. Bolesna, ale potrzebna lekcja. Zacząłem znów czytać książki, eksplorować także inne języki programowania, używać narzędzi poprawiających jakość twojego kodu, pokrywać go testami (coś, co absolutnie nie istnieje, gdy tworzysz kolejną skórkę na stronę sklepu jakiejś firmy), doceniać ważność code review i zastanawiać się trzy razy zanim zdecyduję się przesłać swoją zmianę kodu do repozytorium. Może kiedyś napiszę serię osobnych wpisów o każdej z tych zmian w podejściu do programowania, bo każda z nich osobno jest ogromnie ważna. Ach! Jeszcze debugger! Moje największe odkrycie, na które nigdy nie było czasu by je poznać gdy czekała do mnie kolejka klientów, a tu gdy odkryto, że go nie znam, mój przełożony zostawił swoje zadania i zaczął mnie go uczyć. Najlepsza inwestycja w przyszłość moją, teamu i firmy. Jeśli jeszcze nie używacie debuggerów, zacznijcie, serio. Nawet jako “klepacze skórek” sprawi, że zaczniecie pracować szybciej, a więc i więcej zarabiać.

Patrzyłem jak OnTheGoSystems rośnie: dołączyłem jako mniej więcej dwudziesty pracownik, a odchodzę gdy OTGS zatrudnia około 100 ludzi.

Dlaczego odchodzę? Przez te powody, które wymieniłem wyżej. Od mniej więcej roku zdałem sobie sprawę, że nie uczę się nowych rzeczy (albo rzeczy, które w firmie uważa się, że powinienem się nauczyć, mnie nie interesują). Stagnacja. Zacząłem pracować coraz mniej wydajniej, z coraz mniejszą chęcią siadać do pracy. Przyszedł nawet taki moment, że zdałem sobie sprawę, że nie czuję się z tym komfortowo, że właściwie mój szef marnuje na mnie pieniądze. Czas więc coś zmienić.

Tak oto od przyszłego tygodnia dołączam do AwesomeMotive gdzie będę rozwijał inną wtyczkę – WPforms. Z jednej strony to właściwie to samo (inna firma, inna wtyczka do WordPressa, ale to nadal ten sam rodzaj pracy), więc nie mam żadnych obaw związanych z tą zmianą, na pewno szybko wdrożę się w nowe zadania. Z drugiej wiem od ludzi, którzy tam pracują – a szczególnie od ludzi, którzy pracowali w OTGS a teraz tam przeszli – że zmiana taka to bardzo dobra decyzja. Mówią, że jeśli czuli wypalenie zawodowe, to bardzo szybko odzyskali chęć programowania. To na pewno terapia, której potrzebuję.

Zatem pamiętajcie, że to już nie jest “ten Konrad od WPML” tylko to będzie “ten Konrad od WPforms” 😉 I dajcie znać w komentarzach czy chcecie bym trochę pomętorzył dzieląc się w kolejnych wpisach doświadczeniem jakie zdobyłem pracując na etat, a jakie przyda się też freelancerom. Mogę też poopowiadać o blaskach i cieniach pracy zdalnej (zarówno OTGS jak i AM to firmy zatrudniające wszystkich kompletnie zdalnie).

11

Komunikacja Miejska w Białymstoku: podnosimy ceny, nie standardy

Staram się przynajmniej raz w tygodniu pojechać do pracy autobusem i z pracy autobusem wrócić. Gdzieś kiedyś zobaczyłem fajne #showerthoughts mówiące, że jeśli tak się robi, zmniejsza się swój samochodowy wpływ na środowisko i smog o 1/5 (jeśli pracujemy pięć dni w tygodniu). W takiej proporcji to wygląda na bardzo znaczące.

Muszę jednak przy tym się wykazywać bardzo dużą wyrozumiałością i uporem. Powodów jest wiele, ale jeden jest najbardziej wkurzający, a ilustruje go wczorajszy zrzut ekranu z jakdojade:

Autobusy “Odjechał” tak naprawdę nie odjechały, bo ich nie było.

Od dwóch lat tak raz w tygodniu jeżdżę i wracam z pracy autobusem i przysięgam: niemal nigdy autobus powrotny nie przyjechał na czas. Na obrazku widać, że aż dwa autobusy po prostu nie przyjechały. Wyszedłem z pracy około 15:35, a autobus zjawił się około 16:05. Po pół godzinie czekania na mrozie. Oczywiście cały zapchany do oporu ludźmi, którym tak samo jak mi nie udało się wsiąść do któregoś z dwóch poprzednich, których nie było.

I teraz tak:

  • sytuacja powtarza się od mniej więcej dwóch lat
  • gdy jeżdżę raz w tygodniu było to prawie 100 przypadków gdy czekałem na autobus
  • może raz, maksymalnie dwa, autobus był na czas
  • autobus jedzie z centrum i nie ma po drodze żadnych remontów dróg, więc powodem są zapewne korki
  • miasto co chwila wydaje setki tysięcy na “poprawę funkcjonowania komunikacji miejskiej”, montuje ekrany pokazujące opóźnienie, autobusy są chyba śledzone GPSem, więc wiadomo które się opóźniają i gdzie
  • i choć od dwóch lat kilka razy do roku aktualizowane były rozkłady, jakoś nigdy nie przyszło komukolwiek do głowy by uwzględnić te powtarzające się opóźnienia

Dla kontrprzykładu, jak jadę samochodem do Łodzi czy Zakopanego, nawigacja google podaje mi o której tam będę i na tak długiej trasie myli się może o 10 minut. Googlowy algorytm wyprzedza inteligencją naszych białostockich planistów rozkładów autobusów.

Tymczasem miasto właśnie postanowiło, że ceny biletów mają pójść drastycznie w górę i zniknie bilet dwudziestominutowy. Ma się to zdecydować na jednej z przyszłych rad miejskich. Jeśli do tego dojdzie, to obiecuję: rezygnuję z komunikacji. Walczcie sobie ze smogiem sami, ja się nie będę więcej poświęcał za co w nagrodę dostaję podwyżkę.

(Tak, wiem, że powodem podwyżki jest fakt, że PiS obciął dotacje dla miast by znaleźć pieniądze na bombelkowe ale nie chcę brać udziału w tej grze politycznej. A właśnie za cyniczną grę polityczną uważam podnoszenie cen komunikacji przy jednoczesnym udawaniu, że się walczy ze smogiem)

4

Gdy ulubiony laptop zacznie się sypać

Co zrobić gdy w laptopie pękła ramka wokół ekranu (wszystko działa ok, ale brzydko to wygląda), nowa kosztuje ponad 200 złotych, a wentylator procesora zaczyna hałasować tak, że wiesz, że to już jego ostatnie dni, a nowy kosztuje ponad 100 złotych?

Większość by pewnie rozglądała się za nowym sprzętem. Mój ma już 7 lat! To faktycznie dużo. Ale jako, że nie lubię tworzenia śmieci i ni gonię za nowinkami póki coś jest nadal wydajne (a to wciąż rakieta, zresztą pewnie wiecie, że teraz wszystko co ma dysk SSD to rakieta), ja zrobiłem to:

Po lewej mój laptop, po prawej właśnie kupiony

Znalazłem na Allegro, że taki sam laptop z już nieco popsutą klawiaturą (znam ten ból, w swoim wymieniałem już dwa razy) kosztuje 450zł.

Więc zamiast kupować wentylator i ramkę za około 350 złotych, dołożyłem stówkę i mam rezerwuar części na następne lata.

Polecam ten lifehack.

3

Interesy z Amerykanami kończą się tak

Tak mi się przypomniało coś, co wiem od dawna, ale akurat temat jakby wraca. Wczoraj Polski rząd podpisał umowy na zbrojenie zakup sprzętu z USA i już czuję, że za jakiś czas będzie z tego jakaś chryja (chyba, że jak to co niżej zostanie to wyciszone).

Pamięta ktoś zakup F16 i że rząd SLD trąbił, że to sukces, bo cała kasa wróci do nas w ramach offsetu, czyli amerykańskich inwestycji w polski przemysł? Nie wróciła, a na pewno nie cała.

W tym samym czasie Polska jarała się niebieskim laserem i jak będziemy mieli z tego miliardy, bo trafi to do każdego odtwarzacza płyt. BlueRay DVD już powoli przechodzą do lamusa, a jakoś nic nie słychać abyśmy z tego coś mieli, prawda? 🙂

Zapraszam do lektury wpisu wiceprezesa firmy pracującej wtedy nad tym laserem. Najpierw Lockheed-Martin ogłosił, że dofinansuje rozwój kwotą 500mln USD z czego ostatecznie okazało się, że chcą zrobić cztery wideokonferencje, w czasie których polska strona będzie zadawać pytania a L-M będzie odpowiadać. Koszt jednej wideokonferencji wg L-M to 24 mln USD. Firma się nie zgodziła i ostatecznie z 500 mln nie dostali kompletnie nic.

Offsetowy niebieski laser

A gdzie polski BlueRay? Ci sami Amerykanie w ramach offsetu odkupili od nas patenty na jego produkcję i tak oto offset zrealizowali. A my o miliardowych dochodach możemy tylko pomarzyć. 0

Rozszerzenie do przeglądarki by łatwiej wpisywać hasło do kontora Alior

Gdy logujesz się do kantora Alior hasło musisz wpisywać w ten sposób:

(to nie jest mój prawdziwy adres email)

Jest to strasznie niewygodne i dość łatwo się pomylić przepisując z zapamiętanego hasła odpowiednie literki. Właśnie dziś się kolejny raz pomyliłem.

Przemek podpowiedział mi, że on sobie odpala konsole ruby, wpisuje hasło jako zmienną i potem pobiera odpowiednie znaki ze zmiennej i wpisuje je ręcznie na stronie.

Bardzo dobry pomysł, który natchnął mnie by zrobić to jeszcze prościej. I tak w pół godziny stworzyłem rozszerzenie do Firefoksa, które na stronie logowania wyświetla okienko na podanie całego hasła i samo uzupełnia odpowiednie pola:

(serio, to nie jest mój adres email)

Jeśli ktoś chce używać:

  • Rozszerzenie dla Firefoksa
  • Rozszerzenie dla Chrome i pochodnych (jeszcze nie ma, chodź kod jest ten sam; po prostu nie chce mi się publikować na razie. Napisz mi w komentarzu jeśli potrzebujesz, a może zmotywuje mnie to do publikacji w odpowiedniej bazie 🙂 )
  • Kod źródłowy, tego typu rozszerzenia są potencjalnie niebezpieczne bo bawią się hasłami i to w dodatku do platform gdzie trzymacie pieniądze. Dlatego też przejrzyj ów kod sam by się przekonać, że wpisane hasło nie trafia nigdzie indziej niż do odpowiednich krateczek na stronie Aliora. To tylko 10 linijek kodu. Oczywiście jeśli nadal się boisz, nie używaj 🙂 Zrobiłem te rozszerzenie głównie dla siebie.
1

Nauczyciel ze swojej pensji odremontował stary dworek i zmienił go w pensjonat turystyczny

Nie ściemniam. oto ten dworek:

Historia jest taka, że nauczyciel zarabiając aż nadto postanowił nadwyżkę zainwestować. Założył firmę turystyczną i wciąż mając jeszcze pieniądze odnalazł zniszczony stary dworek na skraju puszczy białowieskiej, kupił go, wynajął ludzi, którzy przez kilka lat remontowali go (miesiąc w miesiąc wypłacając im pensje) i teraz każdy może tam spędzić trochę czasu.

Historię znam od mojego znajomego, który ów dwór remontował. Nie jest zmyślona.

WTF, zapytacie? Więc jak to, że strajkują, że mało zarabiają?

Otóż nauczyciel ten jest nauczycielem w Szwajcarii. Kraju, gdzie średnia pensja nauczyciela to w przeliczeniu na złotówki 35 tysięcy PLN miesięcznie.

W Szwajcarii w edukacji w ogóle jest inaczej niż w Polsce. Raz, że nie ma tam jednego systemu edukacyjnego, a chyba 27 (każdy kanton ma swoje własne, kompletnie odrębne zasady). Przez to tworzy się konkurencja. Nauczyciel będąc niezadowolonym ze swojej pensji może się przenieść o kilkadziesiąt kilometrów i zarabiać więcej.

Dwa, to pozycja nauczyciela. W Szwajcarii by zostać nauczycielem nie wystarczy nie znaleźć innej, lepiej płatnej pracy. Absolwenci studiów przechodzą drogę do bycia nauczycielem porównywalną z drogą do zawodu lekarza. Muszą skończyć studia wyższe, muszę skończyć kolejne studia dydaktyczne/pedagogiczne, zdać egzaminy państwowe (kantonowe?) i pokonać innych konkurentów do wakatu. Gdy już się to uda, stają się przedstawicielami szanowanego zawodu, w wolnym czasie nie udzielają korepetycji, a jeżdżą sobie po świecie i nie zawsze wiedzą co robić z nadwyżką zarobionych pieniędzy.

To tyle, jeśli chodzi o cegiełkę ode mnie w sprawie strajku nauczycieli 🙂 Może jeszcze dodam, że sam kiedyś byłem nauczycielem, zaraz po studiach zarabiałem 400 złotych miesięcznie (nie dostałem pełnego etatu), rok później zrobiłem awans na nauczyciela kontraktowego, co podniosło moją podstawę pensji, ale znów skrócono mi liczbę godzin i zarabiałem 200 złotych.

Pod koniec drugiego roku dyrektor szkoły zapowiedziała, że być może będą redukować etaty nauczycieli biologii, na co od razu odpowiedziałem, że mogą śmiało wyrzucać mnie w pierwszej kolejności. Byłem tak odważny, bo zarabiając 200 złotych miesięcznie musiałem złapać się innych źródeł finansowych. Widziałem już jak duża jest przepaść między zarobkami nauczyciela, a zarobkami w innych zawodach i rozstaliśmy się ze szkołą polubownie 🙂 Bardzo dobrze na tym wyszedłem.

Jeśli to czyta jakiś nauczyciel, który teraz co chwila słyszy “za mało? zmień zawód!” i myśli, że to może faktycznie dobry pomysł, no to ja mówię, że tak. Choć oczywiście wiem, że to zawsze jest indywidualna decyzja.

4

Szanse na wygraną w Lotto inaczej

Wiadomo, że prawdopodobieństwo trafienia szóstki wynosi 1 do w przybliżeniu 14 milionów. To mało, ale spójrzmy na to nieco inaczej.

W całym 2018 roku 42 osoby trafiły szóstkę w Lotto.

Biorąc pod uwagę fakt, że jest nas 39 milionów, oznacza to, że w ubiegłym roku każdy Polak miał szansę na wygraną równą jak 1 do 900 tysięcy. To już o wiele lepiej.

Ale nie wszyscy Polacy przecież grają w Lotto. W każdym losowaniu bierze udział mniej więcej 2,8 miliona osób. Przyjmijmy, że jest to mniej więcej stała liczba, że zawsze grają ci sami. No dobrze, załóżmy, że z okazjonalnymi graczami jest to 3,5 miliona osób.

I to z tej ilości osób czterdzieści dwie zostało w ubiegłym roku milionerami.

To daje prawdopodobieństwo wygranej 1 do 83 tysięcy.

Nie jeden do czternastu milionów, a jeden do 83 tysięcy. Takie jest mniej więcej twoje prawdopodobieństwo, że wygrasz, jeśli będziesz przez rok brał udział w każdym losowaniu.

A na pewno wydasz na to 468 złotych. Masz więc do wyboru albo wrzucać trzy razy w tygodniu do skarbonki 3 złote i po roku mieć oszczędzone niecałe 500 złotych, albo wydawać to na kupony lotto i mieć szansę, że będziesz jednym/ą z 80 tysięcy osób, które zamienią to kilkumilionową wygraną.

0

Bierz 500 plus, szczególnie jeśli jesteś przeciwnikiem tego świadczenia

W ostatnich dniach już po raz kolejny przyszło mi tłumaczyć dlaczego rezygnacja z 500+ jest słabym sposobem protestu przeciw temu świadczeniu. Napiszę więc tutaj, by było gdzie odsyłać w przypadku kolejnych dyskusji.

TL;DR: gdy dają 500+ to bierz, bo to są twoje pieniądze, a nie rządu czy jakiejś parti. Jeśli jesteś przeciwny temu rozdawnictwu, protest swój wyraź podczas kolejnych wyborów nie głosując na tych, którzy 500+ popierają.

Koszt programu 500+ w 2018 roku ma wynieść 24,479 miliarda złotych. Pieniądze te będą pochodzić z podatków zebranych od obywateli.

Podatki mamy różne, mniej lub bardziej ukryte. Płacą je ci, którzy zarabiają pieniądze, ale i ci którzy nie zarabiają (są bezrobotni, nieletni, emeryci…) bezpośrednio lub pośrednio jak na przykład VAT doliczony do jedzenia, które przecież każdy musi jeść.

Takie ciągłe krążenie pieniądza między ludźmi gdy na każdym kroku przekazywana kwota jest zmniejszana o jakiś podatek ostatecznie doprowadziłoby do wyzerowania naszych kieszeni: wszystko trafiłoby w końcu do budżetu państwa jako podatek. Gdyby nie jedna rzecz, którą jest produkt krajowy.

Produkt krajowy to ogólnie suma wszystkiego co wytworzyliśmy poprzez prace, a co wcześniej nie istniało. I co teraz ma jakąś wartość pieniężną, a więc – skracając – są to nowe pieniądze na rynku.

Zatem za powstanie pieniądza, który będzie można opodatkować i ostatecznie trafi między innymi na 500+ odpowiedzialni są tylko ci, którzy pracują. Wszyscy inni niezależnie czy tego chcą czy nie, obracając pieniądzem przyczyniają się od zmniejszenia ilość pieniądza w kieszeniach ludzi, a zwiększenia w budżecie.

Osób pracujących w Polsce w 2017 roku (tylko takie dane znajduje) było 16,496 miliona. To one więc zrzucają się na 500 plus i wszelkie inne wydatki państwa/budżetowe.

Każdy pracujący więc co rok przeznacza 25 479 000 000 / 16 496 000 złotych czyli nieco ponad 1483 złotych. Jest to miesięcznie 124 złote.

Czyli jeśli masz żone lub męża i oboje pracujecie, co miesiąc z waszych podatków na 500+ idzie 247 złotych.

Czy wasi rodzice (dziadkowie waszych dzieci) też pracują? Zatem od każdego z nich też doliczcie po 124 złote co miesiąc do waszego wydatku na 500 plus.

Przykładowo, jeśli wszyscy dziadkowie pracują (czwórka dziadków) i nie macie rodzeństwa (czyli wydatek dziadków nie powinien być dzielony na dzieci waszego szwagra czy brata etc), to już na wasze 500 plus co miesiąc składa się 6 osób po 124 złote. Czyli razem 744 złote.

Tak, tyle wydajecie na ten program, a potem – mając dwoje dzieci – odbieracie z tego 500 złotych. Co miesiąc więc jesteście 244 złote w plecy.

Każdy powinien te obliczenia zrobić samemu licząc pracujące osoby w rodzinie łącznie z dziadkami i mnożąc przez 124 złote. Tyle wydajecie na 500 plus, czy tego chcecie czy nie. Teraz policzcie ile odbieracie. Nie mając dzieci lub dobrowolnie zrzekając się odbierania 500 złotych co miesiąc jesteście baaaardzo w plecy.

* * *

Wpis jest oczywiście uproszczony, ale mam nadzieję, że pokazałem to, co wszyscy przegapiają: program kosztuje olbrzymie pieniądze i kosztuje on nie rząd, a ciebie, ciebie i ciebie.

Ktoś może się oburzyć, że wliczyłem tylko osoby pracujące, ale taki jest fakt: osoby niepracujące nie przyczyniają się do bogacenia kraju. Są może inwestycją na przyszłość jak niepracujący licealiści, ale na dzień dziesiejszy ich wkład w system podatkowy wynosi zero.

I ktoś może się przyczepić, że pieniądz nie trafia do budżetu tylko przez opodatkowanie wytówrców PKB, ale na przykład przez emitowanie obligacji skarbowych przez państwo czy dodruk pieniądza. Te pierwsze jednak to zadłużanie się u przyszłych pokoleń (obligacje trzeba będzie spłacić), a drugie chyba wszyscy wiedzą, że jest działaniem destrukcyjnym dla państwa.0

Pomysł na grę: traf do domu

Gra oparta o Google Street View. Określasz gdzie jest twój dom (lub pozwalasz geolokalizacji na to) i gra umieszcza cię losowo na mapie Google w widoku ulicy. Musisz trafić do swojego domu.

Na pierwszym poziomie losowa lokalizacja jest w obrębie twojego miasta. Potem powiatu, potem województwa, potem gdzieś w Polsce. Potem kontynent i tak dalej.

Żeby poziom kontynent był grywalny (powodzenia w klikaniu strzałki milion razy), możesz być przenoszony od razu do najbliższego skrzyżowania, jednak jeśli kierujesz się na przykład w złym kierunku, po jakimś czasie jest ci odbierana taka szansa (wraca znów po jakimś czasie). Do przemyślenia.

Jeśli wykonawca chce zmonetyzować taką grę, może się dogadać np z Biedronką i “losowa” lokalizacja startowa zawsze będzie pod sklepem tej sieci lub trzeba koło niej przejść lub jak się wejdzie na jej parking, dostajemy wyżej wspomniane opcje przewijania do skrzyżowań. Jak Biedronka nie będzie zainteresowana, to można znaleźć innego sponsora.

Niech ktoś zrobi taką grę, to chętnie zagram. Pomysł oddaję za darmo jeśli gra nie będzie dochodowa. Jeśli będzie monetyzowana, zapraszam do kontaktu w celach ustalenia podziału łupu 😉 Załóżmy, że jak ktoś nie chce się skontaktować, roszczę sobie prawa do 100% dochodu :>

TL;DR: coś jak GeoGuessr, ale z celem odnalezienia swojego domu0

Odkurzacz, a sprawa Orange

Pod tym przewrotnym tytułem kryje się kolejny rozdział naszego pomarańczowego serialu.

We wtorek zgłosiłem dyspozycję do Orange (telefonicznie, ale także na prośbę Urzędu Komunikacji Elektronicznej – w skrócie UKE –  emailem z wstawieniem ich adresu w pole “do wiadomości”) o wykreślenie mnie z baz tej firmy. Dostałem potwierdzenie, że w ciągu 48 godzin zniknę z tych baz.

48 godzin minęło dziś o 10:00 rano. Jest 15:00 i odbieram taki telefon:

(Ciach, tu było nagranie mojej rozmowy z orange-spamerką, ale postanowiłem je usunąć. Nawet jeśli to spam-telefon, to nie sądzę, że jest fair publikować to na blogu. Jedynie streszczę nagranie.

No więc odebrałem telefon, pani się przedstawiła i zapytała czy chcę zamienić moją neostradę – nieuważnym czytelnikom przypomnę, że ja nie mam neostrady w Orange – na światłowód w Orange.

Zapytałem czy chce ona kupić ode mnie odkurzacz, bo akurat mam na sprzedanie.

Pani zignorowała moje pytanie i jeszcze raz zapytała o światłowód.

Zapytałem znów o odkurzacz.

Poodbijaliśmy tak te pytania bez odpowiedzi kilka razy, aż w końcu powiedziałem pani, że jest już 14 osobą, która dzwoni w tej sprawie.

Moim zamierzeniem było zapytać panią 14 razy czy chce kupić odkurzacz, ale nie udało się: pani poddała się po moich 7 pytaniach i rozłączyła się. Widać nawet w Orange ludzie nie lubią jak się ich w kółko męczy tym samym pytaniem.

W między czasie podziękowałem pani za ten telefon, bo sprawę załatwiam z UKE i dzięki temu telefonowi – nagranemu – mam dowód, że moja prośba o usunięcie z baz Orange nie została załatwiona i mam zamiar postarać się by Orange zapłaciło odszkodowanie na rzecz schroniska czy domu dziecka)

Gwoli blogdziennikarskiej rzetelności: plik jest edytowany, wyciąłem moment kiedy pani sie przedstawia (ona jest tu najmniej winna) oraz gdy pani podaje dokładny mój adres. Jak słychać cała sprawa nauczyła mnie przynajmniej dobrej obsługi Audacity 🙂

Odnośnie odkurzacza, poważnie mam do sprzedania, więc jeśli ktoś coś…1

Jak wygląda składanie reklamacji w Orange?

Witaj drogi czytelniku! Myślisz, że wymyślałem mówiąc, że każdy telefon do Orange gdy coś chcemy (zamówić, zmienić zamówienie lub zareklamować) kończy się niepowodzeniem? No to posłuchaj sam.

Od czasu ostatniego wpisu o Orange (ubiegły tydzień):

  • wczoraj odebrałem telefon z pytaniem czy chce ich światłowód. Przypominam nieuważnym czytelnikom, że od jakiegoś czasu nie jestem klientem Orange i mam solenne zapewnienie z biura prasowego Orange, że takie telefony już sie nie powtórzą (powtarzają się)
  • dziś rano odebrałem kolejny telefonz  pytaniem czy chce ich światłowód

W czasie dzisiejszej porannej rozmowy zapytałem panią:

– A co mam zrobić, aby te telefony w końcu ustały?

– Proszę zadzwonić pod numer 801 234 567 i złożyć reklamację.

A więc dzwonię. Czy może to być w jakiś sposób trudne? Czy coś możę pójść nie tak? Ja proszę by nie dzwoniono do mnie, firma mówi, że już dzwonić nie będzie. Banał, prawda?

No to sami posłuchajcie jak Orange z banalnej rozmowy może zrobić cyrk wariatów by na koniec wrzucić cię do czarnej dziury (przewińcie pierwsze 17 sekund):

(Ciach. W tym miejcu było nagranie, ale postanowiłem je usunąć, nie sądzę by pan do którego się dodzwoniłem chciał by ludzie słuchali go w internecie, choć schrzanił sprawę. Więc jedynie streszczę co było:

Dodzwoniłem się i powiedziałem, że chcę aby usunięto moje dane z rejestrów Orange. Powiedziałem, że mam już dość słuchania o światłowodzie na co pan… próbował mi ten światłowód polecić. Trochę się z nim posprzeczałem – ale dość kulturalnie – na co odpuścił. Zebrał moje dane upewniając się, że jestem klientem biznesowym i powiedział, że musi mnie przełączyć na obsługę.

Po przełączeniu “na obsługę” automat zapytał mnie o numer telefonu. Gdy raz podałem numer, stwierdził, że jest nieprawidłowy. Gdy podałem jeszcze raz, stwierdził, że to numer klienta biznesowego, a dodzwoniłem się na obsługę dla zwykłych ludzi i… rozłączył mnie. To był koniec tej reklamacji, tak to działa w Orange za każdym razem gdy chcesz coś załatwić)

Uwagi, bo nie wszystko się nagrało (wybieranie tonalne się najwidoczniej nie nagrywa):

Pod sam koniec nagrania, zanim automat mówi “twój numer jest nieprawidłowy” podaję numer telefony skojarzony z moją (nieistniejącą już) usługą, ale kończę go krzyżykiem. Potem podaję jeszcze raz ten sam numer bez krzyżyka i wtedy automat mówi, że dodzwoniłem się nie tam gdzie trzeba i mnie rozłącza bez pardonu. 5 minut czasu stracone na nic.

Czytelniku, czy chcesz być klientem takiej firmy?

Przy okazji: jest tu jakiś prawnik, który chciałby pomóc? Ja poważnie chętnie pójdę skończyć ten cyrk w sądzie. Nie chcę z tego żadnych pieniędzy dla siebie, wystarczy mi satysfakcja (i tak jak mówię na nagraniu, chciałbym by jednak Orange to drogo kosztowało na rzecz jakiejś fundacji czy domu dziecka).0

Nieeeeee! Orange jednak jest gorszy od kiły! To dno!

Kurwa mać!

Sorry, to chyba pierwsze przekleństwo na tym blogu, ale nie wyrabiam już.

Tym razem będzie krótko.

Dla tych, którzy nie śledzą, szybkie streszczenie:

  • mój wpis sprzed tygodnia o tym, że w Orange to co usłyszysz od ich pracowników się nie sprawdzi. Do tego, choć nie jestem już ich klientem, odebrałem pięć lub więcej telefonów tak jakbym był ich klientem i czy chce ich jebany światłowód. I że nie da się od tego uwolnić.
  • wpis sprzed dwóch dni, że dowalili mi fakturę na 250zł i że po poprzednim wpisie skontaktowała się ze mną osoba z Orange obiecując, że faktura zostanie skorygowana i że już naprawdę znikam z ich baz jako klient. I że to już naprawdę koniec moich udręk z tą firmą.

A teraz to:

20 minut temu odbieram takiego smsa:

15039655_1337983292893208_7221691032116283711_o

Co do k…? Jakie zgłoszenie? Przecież wszystko miało być załatwione?!

I w 5 minut po smsie dzwoni telefon z Orange. Pomyślałem sobie, że dzwonią szybko wyjaśnić pomyłkowy sms.

Co usłyszałem? Posłuchajcie sami!

Ja p.i.e.r.d.o.l.ę.

0

Prawie wyleczony z Orange – epilog

Aktualizacja: cofam wszelkie dobre słowo o Orange, jakie się pojawia poniżej we wpisie. Okazuje się, że zostałem okłamany przez tę firmę: nadal dzwonią i proponują światłowód (zobacz nowsze wpisy).

W poprzednim wpisie stwierdziłem, że Orange jest gorsze od kiły, bo z kiły można się przynajmniej wyleczyć a z Orange nie. Okazuje się, że i z tego ostatniego można jak się narobi trochę szumu.

Ale po kolei. Najpierw chciałem Wam opisać jak wyglądał dzień, w którym opublikowałem poprzedni wpis; miał to być dowód że miałem rację. Bo zdarzyło się trochę ciekawych rzeczy. Jeszcze ciekawsze zdarzyły się w drugiej połowie dnia.

Gdy tylko opublikowałem wpis, przeszedłem do sprawdzania emaili. A tam faktura wysłana przez nich dosłownie dzień wcześniej. Na kwotę 250 złotych.

To zdecydowanie więcej niż płaciłem normalnie (około 81 złotych) i od razu sobie przypomniałem pożegnanie z T-mobile. Tylko, że tu jest jeszcze ciekawiej, bo ja przecież klientem Orange nie jestem już od jakiegoś czasu.

Zadzwoniłem więc na ich infolinię dla klientów biznesowych.

Przez pierwsze pół minuty musiałem wysłuchać nagranego z automatu czegoś w stylu “nie działa ci nasza telewizja? upewnij się, że …, potem sprawdź czy podłączyłeś …”. Genialne, prawda? Pomyślcie jak to cudownie działa z punktu widzenia PR: nie wiadomo kto dzwoni, może ktoś, kto chce zostać klientem. A ty mu na start serwujesz informację, że mamy coś tak zwalone, że trąbimy o tym nawet komuś, kto dzwoni zareklamować fakturę i nie ma pojęcia co to za telewizja. Ale informację przyjąłem i przekazuję Wam dalej: pamiętajcie, że z telewizją w Orange są kłopoty.

Pominę szybko przebijanie się przez selekcję tematów (“jeśli dzwonisz w sprawie… wciśnij …”). Tu zawsze polegam i ostatecznie łączę się z konsultantem wciskając zero – jakoś tak jest, że mojego tematu nigdy nie ma tam gdzie trzeba.

Po połączeniu z konsultantem przedstawiłem sprawę, pani otworzyła moją fakturę i powiedziała, że jak najbardziej mam płacić. Faktura jest tak duża z dwóch powodów:

  • miesięczny okres wypowiedzenia to nie 30 dni od daty złożenia, a 30 dni od tej daty a potem jeszcze aż do końca pełnego miesiąca kalendarzowego.
  • jako, że skończyła się moja umowa promocyjna, w tym okresie wypowiedzenia nie mam już co liczyć na niższy abonament (81 to ten niższy) i muszę płacić drogo.

Odpowiedziałem, że ja się z tym nie zgadzam bo:

  • złożyłem wypowiedzenie dokładnie w ostatni dzień trwania umowy między nimi, a mną i jak mnie poinstruowano, mam miesięczny okres, a nie “miesięczny okres z gwiazdką, czytaj drobnym drukiem”
  • skoro mi się skończyła umowa podstawowa (ta promocyjna na 81 zł) to ja nie zaakceptowałem, żadnej nowej umowy wg której mam płacić drogo. Składając wypowiedzenie mówię firmie, że się nie zgadzam na nowe propozycje (w tym wypadku droższe)

Tu pani natychmiast przyznała mi rację i powiedziała, że piszemy reklamację. Że tu faktycznie musi być jakaś pomyłka, bo ona widzi, że składałem wypowiedzenie i że już klientem być nie powinienem, a pewnie winny jest system, bo było jakieś przejście ze starego systemu fakturowego na nowy i nie wszystko się pewnie zmigrowało…

Od razu wtrącenie: po kilku rozmowach, jakie przeprowadziłem z różnymi osobami już po omawianym tu telefonie na infolinię trochę się skłaniam do tego, że w pierwszym przypadku Orange mogło mieć rację co do tego “miesięcznego” okresu wypowiedzenia. No ale, tu właśnie konsultantka przyznała mi rację (zgaduję, że raczej w obawie bym nie dał jej niskiej oceny po rozmowie: popchnąć klienta dalej i niech mu się wydaje, że sprawa została satysfakcjonująco załatwiona). I wcześniej jak składałem wypowiedzenie, nie było mowy, że będę ich klientem dłużej niż faktyczny miesiąc.

Wracając do rozmowy, nie uwierzycie ale… w między czasie konsultantka mnie zapytała czy nie chcę ich światłowodu 🙂 Jako, że rozmowa była dość luźna powiedziałem jak wygląda sprawa (że jestem nękany przez nich tym światłowodem do znudzenia) i spytałem, czy oni naprawdę nie widzą w żadnym zapisie rozmów ze mną, że mam ich już cholernie dość.

Nie dostałem odpowiedzi czy widzą, czy nie, ale usłyszałem, że “wie pan, światłowód to jest teraz taki temat, że normalnie… że musimy o to pytać. I dzwonić”. Na pytanie co mam więc zrobić, pani poprosiła mnie bym uzbroił się w cierpliwość, bo jak już zniknę ich bazy to wtedy dopiero przestaną dzwonić.

Przypomniałem sobie w czasie rozmowy, że cały czas mam ich modem neostrady (miesięczna opłata za wypożyczenie 8zł) i co mam z nim zrobić. Pani powiedziała, żebym odniósł do salonu i oddał tylko koniecznie wziął pokwitowanie.

Po rozmowie (i znów wystawieniu piątkowej oceny firmie Orange, bo pani przecież prosiła – i w sumie ma rację, bo przecież rozmowa przebiegła po mojej myśli) udałem się więc z modemem do salonu.

…i z tego salonu do domu z modemem wróciłem. Bo oni widzą w systemie, że jestem ich klientem i póki jestem klientem modemu ode mnie przyjąć nie mogą.

I tu właśnie miałem pisać wpis by jeszcze raz pokazać jak zrypaną firmą jest firma Orange. Kobieta z infolinii wysyła mnie do salonu (gwoli ścisłości zaproponowała też, że przyjedzie ich technik za co od razu podziękowałem – technicy Orange nigdy nie przyjeżdżają w umówionym terminie), salon wysyła mnie z powrotem do domu gdzie mam czekać aż mnie wygumkują z tabelek. Rozumiecie? To teraz pomnóżcie to sobie razy kilka, bo takie fuck upy zdarzały się co chwila gdy tylko przyszło mi coś załatwić w tej firmie.

W międzyczasie jednak, w świecie wirtualnym toczyły się także inne wydarzenia: mój wpis trafił na twittera i facebooka, gdzie został podlinkowany do rzecznika Orange, nawet się okazało, że mamy z rzecznikiem wspólnych znajomych (w jakiejś dalszej relacji).

To chyba sprawiło, że wieczorem odebrałem telefon od Orange. Dzwoniła Pani, zaznaczyła, że ma do mnie kontakt z biura prasowego i że nagrywa tę rozmowę (na co odparłem zgodnie z prawdą, że też nagrywam, taki nawyk właśnie spowodowany przez Orange), i że chce pomóc rozwiązać te wszystkie problemy (głównie z wysoką kwotą za fakturę). Rozmowa była krótka, dowiedziałem się, że musi pogadać z kimś decyzyjnym co ze mną zrobią i jeszcze raz zadzwoni.

Jak powiedziała, tak zrobiła. Chyba następnego dnia (albo później tego samego, nie pamiętam) zadzwoniła jeszcze raz mówiąc, że wprawdzie Orange się ze mną nie zgadza i te 250 złotych powinienem zapłacić, ale w drodze wyjątku chcą się jednak ze mną zgodzić i kwota będzie tylko za faktyczne 30 dni okresu wypowiedzenia i to w wysokości z umowy.

I że uwaga, uwaga: od razu w czasie tej rozmowy oznaczają mnie w swoim systemie jako klienta z zakończoną umową. I że mogę już odnieść modem naprawdę.

Akurat zaczynał się długi weekend, więc postanowiłem odczekać do poniedziałku z tym modemem. Ale potwierdzam: byłem wczoraj w salonie i wróciłem z pokwitowaniem odbioru modemu!

Dodatkowo od czasu poprzedniego wpisu nie odebrałem ani jednego telefonu z propozycją światłowodu.

Czekam już jedynie na skorygowaną fakturę i wygląda na to, że faktycznie etap życia pod nazwą Orange mam już za sobą. Naprawdę czuję ulgę.

Jaki z tego morał? Nie wiem. Nie chciałem by na górze tego bloga nadal straszył wpis z porównaniem Orange do kiły i zarazem chciałem dopisać tę historyjkę do końca. Temu też piszę ten wpis.

Orange nie polecam. Ostatnia pani dzwoniąca na prośbę biura prasowego aż tak bardzo mnie nie kupiła, nie zmieniam zdania o tej firmie. No może nie będę nazywał ich kiłą, ale z pewnością syf mają w obsłudze klienta okropny (co potwierdzają także znani mi byli pracownicy tej firmy).

Ale doceniam, że na sam koniec postanowili działać. Po moim wpisie o T-mobile nie było żadnej reakcji ze strony operatora (ale nie rozpaczam z tego powodu).  Widać, że Orange pomimo skopanego systemu CRM (czy też jak wynika z informacji od Was skopanego stosu różnie posklejanego oprogramowania) chce jednak spełnić oczekiwania klienta.0

Nawet kiła jest lepsza od Orange

Z kiły można się wyleczyć, ale od Orange się nie uwolnisz.

Szukałem internetu do firmy, padło na Neostradę (żaden świadomy wybór, po prostu w ówczesnej lokalizacji nie było nic innego). W rozmowie z konsultantem zamówiłem więc z instalacją za dwa dni o 12:00.

Jest już dwa dni później i jest 13:30, więc dzwonię na infolinię.

“Aaaale pan u nas nic nie zamawiał, nie mamy w systemie. Zresztą najpierw musimy panu kurierem wysłać router, a potem przyjdzie instalator.”

Zamawiam więc jeszcze raz i czekam na kuriera.

Mija tydzień. Oczywiście nie ma kuriera, więc dzwonię jeszcze raz.

“Na pewno wysłaliśmy. Tu jest numer listu przewozowego, proszę sobie zapisać.” Zapisuję.

Gdy sprawdzam w internecie śledzenie przesyłki, widze, że to jest coś, co zostało nadane do województwa opolskiego (ja jestem w podlaskim). Konsultant nie chciał załapać negatywnej oceny (po każdej rozmowie dostaję smsa z prośbą o ocenienie) więc musiał coś skłamać.

Po dwóch tygodniach bojów w końcu mam neostradę.

(Tu robimy szybki przeskok o dwa lata, pomijając kilka podobnych bojów na infolinii, reklamację zawyżonych rachunków – wg internetu to standardowa praktyka Orange, które ma nadzieję, że ludzie się nie zorientują – i co chwila nie działający router).

Jestem już w nowej lokalizacji, gdzie nareszcie mogę wybrać innego operatora niż Orange i akurat umowa z tym ostatnim mi się kończy. Bez wahania rezygnuję i przenoszę się do nowego dostawcy.

Mija tydzień.

Telefon #1
Orange: “Dzień dobry, jest już możliwość instalacji w pana firmie nowego łącza światłowodowego…”
Ja: “Tydzień temu zrezygnowałem z waszej firmy”
Orange: “To nie chce pan nowego łącza światłowodowego?”

Kolejne kilka dni później.

Telefon #2
Orange: “Widzę, że zrezygnował pan z naszych usług. Czy to decyzja ostateczna?”
Ja: “Ostateczna”

Kilka dni spokoju.

Telefon #3:
Orange: “Dzień dobry, jest już możliwość instalacji w pana firmie nowego łącza światłowodowego…”
Ja: “Nie jestem już waszym klientem od pół miesiąca”

Telefon #4:
Orange: “Dzień dobry, dzwonię bo jest możliwość zmiany obecnej neostrady na łącze światłowodowe”
Ja: “Nie chcę”
Orange: “A można wiedzieć czemu? Przecież obecne łącze jest o wiele wolniejsze”
Ja: “Nie chcę dlatego, że macie tam śmietnik. Nawet pani nie wie, że owe obecne łącze zostało już zlikwidowane 3 tygodnie temu, prawda?”
Orange: “No faktycznie, nic tu takiego nie widzę”
Ja: “Proszę więc zanotować w systemie, że nie jestem waszym klientem i nie chcę być”

Telefon #5:
Orange: “Dzień dobry, właśnie w pana lokalizacji rozpoczynamy podłączanie łącza światłowodowego. Czy nie chce pan zmienić obecnej neostrady na nowe łącze?”
Ja: “Przecież mówiłem już pana koleżankom, że nie mam neostrady”
Orange: “Oooo, a co się stało”
(Tu opowiadam dość grzecznie jak to się zaczęło od ściemniania o wysłanym ruterze i o całym pierdzielniku gdzie nikt w tej firmie nie wie co się dzieje)
Orange: “Uh, w sumie rozumiem. Ale jest pan obrażony tak już na zawsze, czy może kiedyś zmieni pan zdanie”
Ja: “Nie no. Jak za 2 lata znów wpadnę z lokalizacją firmy, w miejscie gdzie jest tylko Orange, to wtedy pewnie będę znów musiał”

Tydzień później, dzień dzisiejszy:

Telefon #6
Orange: “Dzwonię w sprawie pana firmy pod adresem (tu pada prawidłowy adres), chcemy założyć u pana neostradę”
Ja: “A czy widzi pani w komputerze historię naszej korespondencji? Poprzednie telefony?”
Orange: “Nie, nic tu nie ma, dzwonimy pierwszy raz.”


Czytelniku tego bloga: przenigdy nie korzystaj z usług firmy Orange. Jeśli czytałeś już wcześniej w sieci o legendarnym już rozgardiaszu jaki panuje w tej firmie, to wszystko prawda. Oni nie mają żadnego systemu CRM, jeśli konsultant coś ci obieca przez telefon, możesz mieć 99% pewność, że tak nie będzie. Uczciwie przyznam, że w przypadku jednego mojego telefonu, sprawa została raz załatwiona bez opóźnienia i dopominania się. Ale: raz. Poza tym nic nigdy nie było załatwione bez ponownych telefonów i składania dyspozycji od nowa, bo “nie widzę w systemie by pan dzwonił już w tej sprawie”. Dopiero podanie numeru zgłoszenia, który nauczyłem się notować sprawiało, że po tym następowało “A rzeczywiście, jest. Ale wie pan co, musimy zrobić nową dyspozycję”

Do tego choć mam na papierze z pieczątką (z rezygnacją poszedłem do salonu, bo wiedziałem, że przez telefon ona zaginie) potwierdzenie, że już półtorej miesiąca nie jestem ich klientem, cały czas dostaje takie telefony jak powyżej.


Dyrektorze z Orange z jakiegokolwiek szczebla: mam nadzieję, że ktoś ci podeśle link do tego wpisu. Wiedz, że masz totalnie skopany system. Albo wasz CRM nie działa, albo wasz system motywacji pracowników nie działa. Naprawdę jest przykro słuchać nie tylko wspomnianych wyżej kłamstw (konsultanci się boją, że w smsie po rozmowie wystawię im słabą ocenę) albo naprawdę żebrzącego proszenia (sic!) abym w smsie nie wystawiał im słabej oceny, bo oni widzą, że składałem dyspozycję tydzień temu, która gdzieś przepadła ale to przecież nie ich wina tylko kolegi ze zmiany tydzień temu.

Ale tak poważnie: naprawdę macie tak zjebany system, że od 6 tygodni nie ma odnotowanego, że nie jestem waszym klientem, czy jednak “pieprzyć to, widzę, że gośc jest wkurwiony, ale wynik musi być. Dzwonimy i udajemy, że wszystko jest ok”?

No to macie wynik. Ten wpis jest wynikiem. Wasza opinia w internecie jest wynikiem.


Kiedyś napisałem negatywny wpis o T-mobile, bo jak się z nimi żegnałem wysłali mi ostatni rachunek dwa razy. Jakiż ja byłem naiwny i głupi, że uznałem coś takiego za bałagan w systemie!

T-mobile, przepraszam.

W różnych firmach, dużych korporacjach zdażają się fuck-upy i ja to rozumiem, że coś czasem może nie zadziałać i gdzieś jakaś cyferka przeskoczy. Ale przepaść pomiędzy “coś czasem może nie zadziałać”, a Orange jest aż niewyobrażalnie ogromna. Gdybym tego nie doświadczył, nie uwierzyłbym, że jakakolwiek firma może działać tak źle.


Uwaga, w tej sprawie jest epilog, przeczytaj go tutaj.2

Dolny Śląsk będzie miał swoją Wikipedię

Grzegorz Marczak tłumaczy czemu portal dla Dolnego Śląska musi kosztować 65 mln.

OK. Pytanie kolejne: czy DŚ musi koniecznie wydać 65 milionów na coś, co każdy już teraz znajdzie na Wikipedii i Google Maps?

Jeśli DŚ ma coś przeciwko Wikipedii i Google Maps (bo przecież niepolskie, szpiegujące i tworzone prez gimbazę), zmieniam pytanie: czy DŚ musi wydać 65 milionów na coś, co każdy znajdzie już teraz na encyklopedia.pwn.pl czy tworzonym z podatków GeoPortal.gov.pl

Już pomijam fakt, że za owe 65 milionów DŚ dostanie oczojebne wideobanery. Nie wiem jakie Wy tam macie do nich podejście we Wrocławiu, ale tu w Białymstoku ludzie skargi na nie piszą do Rady Miasta, a ja jak przechodzę wieczorem obok, ledwo się powstrzymuje by nie rzucić kamieniem. A we Wrocławiu miasto samo będzie oślepiać mieszkańców.0

Setny raz o Asanie

I będę o niej pisał jeszcze milion razy. Do momentu aż wszyscy zaczną jej używać, lub innego narzędzia do panowania nad zadaniami. Po prostu jest genialna, co udowodnia mi właśnie kolejny raz i udowodni na pewno jeszcze w wielu przypadkach.

Uwaga, to nie będzie wpis o tworzeniu stron. OK, jako przykład podam swój własny przypadek, a że ten polega na realizacji wordpressowego zlecenia, to nie ma znaczenia. Asanę używam i każdy może używać do zapanowania nad dowolnym problemem. Przygotowujesz się do wyjazdu na wakacje i nagle zdajesz sobie sprawę jak wiele jeszcze rzeczy musisz załatwić zanim stawisz się na lotnisku? Wróciłeś właśnie z urlopu i na biurku masz milion notatek od współpracowników z zadaniami, przez co jedyny pomysł jaki przychodzi ci do głowy, to rozłożyć ręce i płakać? W najbliższym tygodniu masz dwie klasówki, każda z czterech działów, do tego jeszcze wypracowanie do napisania, i kilka prac domowych? Oto jak ja to rozwiązuję.

Pod koniec czerwca dostałem zlecenie na całkiem sporą stronę dla pewnego znanego zespołu muzycznego (szczegóły wkrótce). Termin wykonania to koniec lipca. Prawie niemożliwe do wykonania (strona naprawdę spora), ale się zgodziłem.

W ostatnią środę – 17 lipca – wpadłem w panikę. Końca prac nie widać, a zostały niecałe dwa tygodnie.

Wziąłem kartkę A4, narysowałem na niej kalendarz pozostałych dni. W każde pole wpisałem kolejne elementy, które trzeba jeszcze wykonać, zaznaczyłem w jakim dniu zacznę, w jakim skończę. Prawdę mówiąc wyszła mi tragedia, bo upchałem wszystko na styk wykorzystując nawet weekendy na pracę. Ponad dwadzieścia elementów do wykonania, z czego 1/3 to elementy duże, zajmujące więcej niż dzień pracy. A dni trzynaście.

Zacząłem pisać maila do zespołu, że niestety nie uda się dotrzymać terminu. Przerwałem jednak i postanowiłem wrzucić wszystko w Asanę. Pooznaczać daty, przypisać wszystkie zadania dla mnie (tak bym rano na maila dostawał powiadomienia co dziś mam zrobić). I co ważne otagowałem każde zadanie: duże, wielodniowe dostały tag ‘big’, średnie, kilkugodzinne to ‘medium’, a zadanka do zrobienia w parę chwil – ‘small’.

Efekt? Od środy minęły 4 dni, a na liście zadań, z ponad 20tu zostały… cztery!

todo

(Powyższy zrzut ekranu wykonałem 22 lipca, zobaczcie jak wiele zadań zrobiłem przed czasem)

Nie, to nie Asana wykonała za mnie te zadania, ale to ona zmobilizowała mnie do pracy. Przez cztery dni co rano dostawałem listę rzeczy, które muszę jeszcze zrobić.

Nikomu nie chce się z rana brać do pracy (bo oczywiście najpierw kwejk, potem facebook, kawka, albo w innej kolejności…). Ale rzut oka na listę zadań, przefiltrowanie by pokazało tylko te najmniejsze – przecież jeśli mam zrobić coś, co zajmie mi góra pół godziny, mogę się przemóc i zrobić to przed facebookiem.

Piętnaście minut i zrobione! Odhaczam zadanie w Asanie, ono się ładnie przesuwa i robi szare. Teraz, skoro już mam otwarty edytor i wszystko inne, można śmiało zrobić coś ‘medium’. Co tam medium, spróbujmy ‘big’.

I tak dzień po dniu, w cztery dni siedemnaście problemów, które jeszcze w środę wydawały mi się niemożliwe do pokonania po prostu zniknęło.

Niekoniecznie namawiam Was na Asanę; po prostu namawiam Was na jakikolwiek system GTD. Takie coś naprawdę pomaga i sprawia, że coś, co wydaje się niemożliwe do zrobienia w wyznaczonym czasie, kończymy na długo przed terminem. Nawet jeśli nie chcecie korzystać z narzędzi online, wystarczy poczciwa stara metoda: kartka, długopis i robimy listę.

0

Na nowy mBank jeszcze poczekasz

Wczoraj miała być premiera nowej wersji serwisu transakcyjnego mBank. Tymczasem wszystko co można było wczoraj zrobić to zobaczyć totalnie rozwaloną stronę główną (ktoś tam zapomniał, że jak zmienia się pliki to wraz z ich nazwami lub przynajmniej dokleja w wywołaniu parametr w stylu ?v=04062012) i wypełnić formularz z prośbą o wpuszczenie do nowego systemu.

Tymczasem czuję, że tu właśnie o to chodzi: by nie wpuścić wszystkich od razu. mBank wyciągnął lekcję z porażki NC+, które zamiast stać się nowym lepszym stało się znienawidzonym od razu. Dlatego wpuszczać ludzi będzie porcjami, by nie dać szans na jeden wielki hejt, który owczym pędem opanowałby wszystkich użytkowników, powstałyby anty-fanpejdże

Na Google plusie już widzę, że nieliczni mają dostęp do nowego serwisu transakcyjnego i oczywiście wyrażają się o nim negatywnie (oczywiście, bo nie znam żadnej zmiany wyglądu jakiejkolwiek strony, która nie spotkałaby się z taką reakcją). Tyle że właśnie ci nieliczni nie mają szans na rozpędzenie kuli śniegowej. Gdy im już hejt minie, wtedy dopiero ktoś kolejny będzie mógł wejść i napisać w sieci, że jest źle, bardzo źle. Ci, którzy byli tam przed nim odpiszą, że na dłuższą metę da się tego używać i nawet jest super.

Sprytny myk.0

Samsungu, sorry, to przeze mnie dostałeś karę 2 milionów złotych

Wpis ten piszę na szybko, więc będzie trochę nieskładny, ale posłuchajcie. 🙂

Chwilę temu przeczytałem na Spidersweb, że Samsung właśnie dostał ponad 2 miliony złotych kary od UOKIK. Kara jest za wprowadzanie klientów w błąd i sugerowanie, że przy cyfryzacji telewizji (to o czym teraz trąbią codziennie) należy używać dekoderów czy telewizorów tej firmy. Czy jakoś tak.

Gdy zacząłem czytać ten wpis szczęka mi lekko opadła i w głowie pojawiło się ciche “o kurde…”. A zaraz po “o kurde” pojawiła się kolejna myśl “więc to o to chodziło te kilka miesięcy temu”. I poczułem się nieco winny, że ta kara to przeze mnie.

Już wyjaśniam. Kilka miesięcy temu (nie pamiętam dokładnie, było to zimą, jeszcze przed moim wyjazdem do Iranu) odwiedziła mnie ankieterka z jakiejś renomowanej firmy. Nie pamiętam nazwy, ale jeśli miałbym teraz strzelać był to OBOP lub któryś z równie szanowanych ośrodków. Była to wizyta, po której na twarzy pozostał mi cyniczny uśmieszek w stylu jeśli tak wygląda prowadzenie ankiet przez renomowane firmy za każdym razem, nigdy więcej nie spojrzę poważnie na wyniki jakichkolwiek badań.

Pani powiedziała, że zostałem wylosowany i czy mam chwilę by odpowiedzieć na pytania. Z jednej strony jak usłyszałem nazwę ośrodka od razu pomyślałem jupi, więc będę jednym z tych Polaków, którzy pojawią się jako jeden piksel któregoś ze słupków poparcia którejś z partii na wykresie w telewizji. Z drugiej jednak pani ankieterka zapukała idealnie w momencie gdy nałożyłem sobie obiad na talerz. Pewnie wiecie jakie to uczucie, gdy właśnie macie zacząć jeść obiad a tu ktoś przerywa.

Powiedziałem więc, że niespecjalnie dam radę teraz, bo obiad, ale pani przekonała mnie, że to tylko 5 minut. No dobrze, weszliśmy do kuchni, ja schowałem talerz do piekarnika, a pani wyciągnęła i uruchomiła laptopa. Jeśli ktoś pyta o szczegóły był to starszy model IBM ThinkPad.

I tu zaczęły się cyrki.

Pani powiedziała, że musi mi pokazać pewną reklamę i zada mi w związku z nią kilka pytań. Siedziała tak, że nie widziałem ekranu, usłyszałem tylko, że ona nie wie jak włączyć tu dźwięk, więc będzie bez dźwięku (sic!), po krótkiej chwili się zorientowała, że ja nawet obrazu nie widzę, obróciła więc laptop w moim kierunku i tak oto obejrzałem bez dźwięku ostatnie jakieś 5-7 sekund reklamy.

I zaczęły się pytania. Czy zauważyłem, że jest to reklama Samsunga? Zupełnie szczerze odpowiedziałem, że nie zauważyłem, że wszystko co widziałem to jakiś człowiek trzymający telewizor. No więc pani przewinęła mi film do momentu, w którym widać logotyp Samsunga. OK, odpowiedziałem więc, że potwierdzam że to Samsung.

W tym momencie byłem przekonany, że badania zlecił Samsung bo chciał sprawdzić jak jest z rozpoznawalnością swojej marki.

Kolejne pytanie (żadne z pytań jakie tu cytuje niestety nie przytaczam dosłownie, wybaczcie, ale to było kilka miesięcy temu): Czy według mnie przekaz reklamy wyraźnie wskazuje na dekodery? (Pytanie brzmiało zgrabniej). Odpowiedziałem, że na to pytanie nie mogę odpowiedzieć, bo nic kompletnie nie słyszałem.

Pani zaczęła mi więc opowiadać co było słychać w reklamie. Że ten pan czy pani na filmie mówi o dekoderach, mówi o telewizorach… No więc potwierdzam, że jest o dekoderach skoro ona mi mówi, że jest o dekoderach, czy nie potwierdzam?

To już było tak głupie, ja się robiłem głodny i czułem, że ta ankieta jest psa warta, więc aby nie robić problemu działowi marketingu Samsunga (cały czas myślałem, że to Samsung sprawdza jak skuteczni są w reklamowaniu), odpowiedziałem tak jak to pani sugerowała.

Pytań było oczywiście więcej. Dochodziło do takich kuriozów, że – znów nie wiem czy dobrze pamiętam pytanie – po obejrzeniu reklamy bez dźwięku musiałem ankieterce odpowiedzieć na pytanie czy uważam ton lektora za przekonujący.

Ergo: widziałem kilka ostatnich sekund reklamy, nie słyszałem w niej ani jednego słowa, odpowiadałem na pytania tak, jak chciała pani ankieterka. Tak wyglądało profesjonalne badanie rynku przez profesjonalną firmę ankieterską.

Na koniec pani zapytała mnie czy mogę jej powiedzieć gdzie w mojej klatce mieszka jakaś starsza osoba po 60tce, bo takiej jej brakuje do odpytania. A więc tak wygląda losowanie respondentów, pomyślałem.

Pamiętam, że całe badanie było tak idiotycznie głupie, że chciałem od razu opisać je tu na blogu. Wygrał jednak głód, a po obiedzie już mi się nie chciało.

A dziś czytam, że Samsung dostaje od UOKiK karę dwóch milionów za sugerowanie w reklamie by kupowali ich dekodery. Kilka miesięcy wcześniej jakaś kobieta odpytuje mnie czy też uważam, że reklama sugeruje kupowanie ich dekoderów i prowadzi ankietę tak, by odpowiedzi były pod z góry zaplanowaną tezę.

Nie wiem czy moje zdarzenie ma cokolwiek wspólnego z ową karą. A jeśli ma, czy tylko u mnie ankieta wyglądała tak idiotycznie. Nie wiem jak wielki miało wpływ na decyzję UOKiK i czy UOKiK wiedział jak nieprofesjonalnie prowadzone były badania. Ale jeśli tak jest i na bazie takiego chłamu – bo tylko tak mogę nazwać takie badanie opinii – wymierza się komuś dwa miliony złotych mandatu to – wybaczcie mi język – to ja pierdolę 🙂

Samsungu, wybacz. Ja nie chciałem, zrobiono mnie na szaro (a zaraz po mnie na szaro dał się zrobić mój 60letni sąsiad zapewne).

I odwołuj się. Ja się nawet mogę stawić w jakimś sądzie, by opowiedzieć o tym durnym zdarzeniu 🙂

0

Pomysł na vlog

Jest w Polsce blogger, który pisze o zapachach, a jego hitem jest wpis o zapachach kup, co jest doskonałym dowodem, że wielu bloggerów nie wie o czym pisać, ale pisać o czymś chce.

To ja mam podpowiedź  na zupełnie poważy wideo blog, który bardzo chętnie bym oglądał. I podejrzewam, że byłby najpierw hitem internetu, a potem taki blogger wylądowałby na kozetce w “Dzień dobry tvn”, potem może nawet w Faktach.

Wideo blog o polskich urzędach. Blogger wpada do urzędu z kamerą (może być nawet taka w komórce), bez pardonu podchodzi do pani Zosi, która w tym urzędzie pracuje w końcu za nasze, więc i bloggera pieniądze i zaczyna wypytywać czym się właśnie w tej chwili zajmuje. Za uchwycenie pasjansa na ekranie komputera specjalna premia dla wideo bloggera.

Nie mówię, że pasjans i malowane paznokcie znajdą się w każdym pokoju, ale jak czasem patrzę na urzędy jakie istnieją, idę o zakład, że jest cała masa takich, w których takie sytuacje są na porządku dziennym. Ba, sam kiedyś jak uczęszczałem do Urzędu Pracy po to by kolejne razy podbijać pieczątkę, że nadal jestem bezrobotny i że urząd nadal nie ma żadnej oferty pracy, przy jednych takich odwiedzinach (tuż przed szesnastą) zastałem cały pokój pań oglądających jakiś film w best playerze.

Wideo blogger musi mieć power, charyzmę i tupet, by bez skrępowania włazić do takich miejsc. Pewnie z większości będzie wypraszany/wypychany, ale przyznacie chyba wszyscy – taki materiał wideo nawet lepiej się będzie oglądać, co nie? Poza tym tak jak pisałem wyżej – nie wiem czemu ktoś nie ma prawa w imieniu podatników pójść i sprawdzić i potem publicznie pokazać jak to się wszystko odbywa.

Od razu podpowiadam urząd, który bym chciał zobaczyć w takim wideo blogu: Urząd Miar i Wag. Jest w każdym mieście wojewódzkim, w Białymstoku to budynek na dwa piętra plus parter, a wszystkim czym się zajmuje to homologacja różnych urządzeń mierniczych. Przyznam, że pojęcia nie mam dlaczego homologowaniem wag sklepowych muszą zajmować się osoby w aż mniej więcej 50 pokojach (myślę, że wystarczyłby pokój czy dwa w Urzędzie Miejskim), ale jeśli się mylę, tym bardziej niech ktoś pójdzie i sfilmuje dla mnie, że tam wszyscy w pocie czoła kładą odważniki na wagach i patrzą czy gram to faktycznie gram.

Mam nadzieję, że na moim pomyśle się nie skończy i faktycznie powstanie taki blog. Nie będę miał żądnych pretensji ani niczego się dopraszał jeśli ktoś kto czyta zajmie się tym na poważnie. Śmiało! Ja niestety jestem zbyt flegmatyczny na takie sprawy0

Polska busem stoi

Przeżyłem lekki szok jak zobaczyłem jak bardzo odjechane ceny ma polska kolej, a zszokowany byłem zapewne dlatego, że dawno z niej nie korzystałem. Teraz jednak szukając sposobu aby dostać się z Warszawy do Białegostoku zajrzałem w rozkład jazdy nie tylko znanych mi busów, ale i pociągów.

Nie tylko busem tę samą trasę można pokonać we właściwie tym samym czasie co pociągiem (jest mniej więcej o pół godziny dłużej, co jest dla mnie do zniesienia), ale jedziemy o wiele, wiele taniej! Że jest tanio to wiem od dawna, bo tak jeżdżę najczęściej. Nie spodziewałem się jednak, że kolej jest tak skostniała, że nawet nie próbuje z busami konkurować i ma ceny z kosmosu.

Jest tak zapewne dlatego, że wciąż wielu Polaków kieruje się przyzwyczajeniem i wciąż ma złą opinię o jeździe autobusami. PKSy bowiem kojarzą się z rozklekotanymi, starymi autobusami, w których nie ma ogrzewania i jadą pół dnia trasę, jaką pociąg pokona w 2-3 godziny.

Jednak to już dawno nie prawda. I same PKSy się zmieniły i wyrośli kolejni przewoźnicy. Od dawna Białystok z Warszawą łączy Podlasie Express, a od kilku lat furorę w całej Polsce robi PolskiBus. Ten ostatni namieszał bardzo na polskim rynku, do tego stopnia, że inni tani przewoźnicy musieli stać się jeszcze tańsi i zwiększyć komfort podróżowania – teraz i busy Podlasie Express mają darmowy internet i klimatyzację.

Mi jako pasażerowi takie konkurowanie jest jak najbardziej na rękę. Mam wiele opcji wyboru i każda tańsza od innej. Wyjątkiem tu jest właśnie PKP.

Do rzeczy. Jadę jutro do Warszawy odebrać wizę do Iranu (o tym więcej będzie w innym wpisie). Co mam do wyboru?

  • Kolej z trzema różnymi typami pociągów: Expres, TLK i InterRegio
  • PKS
  • Podlasie Express
  • PolskiBus

A oto tabela jak kształtują się czasy przejazdu i ceny u tych wszystkich przewźników. Założenie: chcemy za 3 dni (bowiem o wielu przewoźników cena zależy od momentu zakupu biletu) wydostać się z centrum Warszawy do Białegostoku.

PrzewoźnikCzas przejazduCena
TLK (pociąg)około 2 godz 50 minut47 PLN
Express + TLK (pociąg)4 godziny 12 minut!82 PLN
InterRegio (pociąg)około 2 godz 50 minut39 PLN
PolskiBus (bus)3 godziny 20 minut8-19 PLN (+3,40 PLN na bilet metra)
Podlasie Express (bus)3 godziny 15 minut8-17 PLN
PKS (bus)3 godziny 30 minut24-30 PLN

Widać wyraźnie kilka rzeczy:

  • Czas przejazdu busem jest nieco dłuższy niż pociągiem. Mniej więcej o pół godziny. Zakładamy oczywiście, że pociąg się nie spóźni 😉
  • Cena pociągu to około 50 złotych. Tych za 47 złotych jest bowiem najwięcej. W ciągu doby jest tylko jeden InterRegio i na szczęście absurdalna kombinacja “podjedź ekspresem, przesiądź się na TLK, zapłać ponad 80 złotych i jedź ponad 4 godziny” też jest tylko jedna
  • Bus kosztuje właściwie nie więcej niż 20 złotych. Odstępstem tutaj jest PKS, a przy PolskimBusie trzeba uwzględnić także koszt dojazdu metrem na odpowiedni przystanek

Ręka do góry: kto z Was, mając na tej samej trasie alternatywę w postaci busa wciąż jeździ pociągiem? Dlaczego tak robicie?0

Też nie chciałbyś być nauczycielem

Jako były nauczyciel podpisuję się rękoma i nogami pod tym, co dziś napisał Wojciech Orliński. Choć pracowałem tylko na pół etatu, właśnie przez powody wymienione przez WO za nic nie przekonywała mnie wizja długich wakacji, trzynastek i skróconego czasu pracy.

Któregoś dnia wracając samochodem ze szkoły, stojąc na jakichś światłach zdałem sobie sprawę, że w ramach jednego zawodu jestem równocześnie nauczycielem, wychowawcą, autorytetem, policjantem, kontrolerem i pozbawiam się szans na relaks także po godzinach pracy (trudno jest się bezstresowo upić w barze wiedząc, że mówić o tym będzie potem cała szkoła). To chyba wtedy zdałem sobie sprawę, że to nie dla  mnie.

A co jeśli karta nauczyciela faktycznie zostanie zlikwidowana. Teraz mi to już rybka. Zapewne to wszystko pierdolnie i będziemy mieli do czynienia z odpływem nauczycieli ze szkół, z jakim mieliśmy w przypadku lekarzy (już teraz szkoły mają problemy z zatrudnianiem językowców i za zgodą kuratoriów zatrudniają na ich miejsce studentów filologii). Rybka mi to, ale rybka temu, że nie mam dzieci. Gdybym był rodzicem raczej nie chciałbym aby mój potomek był uczony przez studenta bez ambicji większej niż “dotrwać do końca studiów i znaleźć sobie normalną pracę bez tego całego balastu i tych tępych debili”, uczony w klasach po 50 osób.

W karcie nauczyciela (lub gdzieś obok niej) zapisane są wynagrodzenia nauczycieli. Ile zarabia nauczyciel stażysta, ile kontraktowy, ile kolejne stopnie. Nauczyciel aby zarabiać 4 tysiące miesięcznie (brutto) musi przepracować chyba z 15 lat, zdać kolejne awanse, robić kupę durnej papierologii, łazić po szkoleniach (na zaproszeniach na szkolenia organizatorzy piszą wołami informację, że nauczyciel dostanie zaświadczenie, które będzie mógł włożyć do teczki awansowej) i mnóstwo innych, dziwnych rzeczy. Tak, po 15 latach w hałasie i ciągłym niedocenianiu zacznie zarabiać jakieś pieniądze. To też mnie strasznie przygnębiło, że będąc nauczycielem mam z góry zaplanowane całe życie i nic specjalnego mnie nie zaskoczy (jak widać może jednak zaskoczyć in minus rozwalenie “przywilejów”), a plan ten nie zapowiada się ciekawie.

Drogi nauczycielu (jeśli czyta to jakiś nauczyciel), nie będę pisał ile zarabiam po zrezygnowaniu z pracy w szkole. I tak masz już wiele powodów do depresji.

0

Jak to się opłaca SeoPilotowi? A no właśnie tak

Gdy pisałem pierwszy raz o SeoPilot, sam się głośno zastanawiałem jak im się opłaca  płacić mi (i innym) tak dużo za sam fakt uczestnictwa w ich programie reklamowym. W końcu mało kto chce płacić kilkaset złotych miesięcznie za wyświetlanie reklam na blogu, a tutaj płacą i te reklamy nawet wyświetlać się nie muszą. Zastanawiałem się, ale bez głębszego wnikania: skoro płacą, pytać nie będę, a jedynie wypłacać kolejne przelewy.

(Nawiasem mówiąc: wszyscy, którzy narzekali, że się do SeoPilot nie przyłączą, bo to przecież musi upaść, niech narzekają dalej. Prawdę mówiąc przekonywać na siłę nie będę. Faktem jest jednak, że z SeoPilot wypłaciłem już kilka tysięcy złotych i z każdym dniem kasy przybywa. Dokładnie: 45 złotych dziennie)

Teraz  już wiem jak im się to opłaca. 🙂 Zostałem poproszony o wyrażenie opinii (co właśnie czynię tym wpisem) na temat ich cennika, jaki przedstawiają osobom, które chcą się reklamować.

Cennik wygląda tak:

Jak go czytać? Załóżmy, że chcesz się reklamować na stronie z PageRank 4. Jeśli chciałbyś aby twoja reklama wyświetlała się na stronie głównej przez miesiąc, musisz zapłacić za to od 16,5 zł do 24,75 zł, w zależności od witryny, na której chcesz by był twój link. Poniżej podana jest cena za reklamę na podstronie. Cena ta oczywiście jest nieco niższa.

W pierwszej chwili pomyślałem, że wytropiłem aferę 🙂 Za gotowość do wyświetlania reklam na stronie z PR=4 SeoPilot płaci mi około 200-300 zł miesięcznie. Wstawia blok reklamowy zawierający trzy reklamy.

Trzy reklamy na stronie głównej, trzy relamy na podstronach. Łącznie sześć reklam. Jak policzyłem SeoPilot z reklamodawcy może maksymalnie ściągnąć więc:

3 x 24,75 + 3 x 17,82 = 74,25 + 53,46 = 127,71 złotych

Jakim cudem ściągając około 130 złotych mogą mi płacić 300 złotych? Pralnia pieniędzy?

Po dopytaniu pani z działu marketingu firmy SeoPilot rozwiała moje wątpliwości 🙂 Okazuje się, że SeoPilot inaczej podchodzi do podstron niż inne znane mi systemy reklamowe: na przykład w AdTaily zamówienie reklamy oznacza wyświetlanie jej na wszystkich podstronach. W SeoPilot reklamodawca płaci oddzielnie za każdą podstronę.

Drugi iloczyn w równaniu powyżej należy więc jeszcze pomnożyć przez ilość podstron. I to już daje niezłą sumkę.

Jak dużą? Zobaczmy na przykładzie jednej z moich stron, które zgłosiłem do SeoPilot jako miejsce na reklamę. Mowa tutaj o WPzlecenia.pl. Page Rank tej strony to właśnie 4, SeoPilot płaci mi teraz za obecność jej w systemie 240 złotych miesięcznie, według google webmsaters tools strona ta zawiera jedną stronę główną (no way!) i 324 podstrony.

Powyższe równanie w planie minimum po poprawkach wygląda następująco:

3 x 24,75 + (3 x 17,82) x 324 =  3865,62 złotych

W planie maksimum SeoPilot z mojej strony może wyciągnąć od reklamodawców nawet 5798 złotych. Mają więc całkiem niezłą przebitkę i całkiem spory zapas. Nie dziwię się więc, że stać ich na samo płacenie stronom za udział w programie, nawet jeśli chwilowo nie mają żadnych reklam do wyświetlenia na uczestniczących stronach.

Pozostaje pytanie czy to się opłaca reklamodawcom. Moja odpowiedź na razie brzmi: nie wiem. 17 złotych miesięcznie za link na stronie z PR 4 to nie jest chyba dużo, nawet jeśli będzie on tylko na jednej podstronie. To mniej więcej rynkowa stawka (ale przyznam się, że rynek ten znam słabo). Czy jest to efektywne? Też nie wiem, ale przekonam się 🙂 Niedługo jedna z moich stron będzie reklamowana za pośrednictwem SeoPilot i o efektach na pewno poinformuję tutaj. Niektórzy mówią, że za używanie SeoPilot można wylecieć z Google (nikt jednak jak do tej pory nie podał faktycznego przypadku takiego wylecenia), przyznam, że mam to gdzieś. I tak obecnie o wiele większy i bardziej wartościowy ruch mam z sieci społecznościowych niż z wyników wyszukiwania 😉

Tak więc za jakiś czas  możecie się tu spodziewać relacji “jak reklamowałem się w SeoPilot i czy reklama taka przełożyła się na realny wzrost zarobków jednej z moich stron” (której, na razie nie powiem, by nie zaburzyć przypadkiem pomiarów). Mam nadzieję, że będzie to success story, ale pożyjemy zobaczymy 🙂

I tak: ten wpis zawiera linki referencyjne i jak ktoś przypadkiem kliknie w nie, potem założy konto i też zacznie zarabiać na swojej stronie kilkaset złotych miesięcznie – SeoPilot zapłaci mi za takie przekierowanie. Okazuje się, że za to też płacą (i to całkiem sporo)0

Proszę państwa, oto Biebrza

Dawno już nie chwaliłem się jaką to nową stronę wykonałem, część z Was pewnie już zapomniała, że to właśnie robieniem wordpressowych stron zarabiam na życie. Jako, że jedno z moich ostatnich dzieł zapiera dech w piersiach, to jest chyba dobra okazja by Wam o mojej działalności przypomnieć 😉

Uwaga (vel reklama): jeśli ktoś też chce mieć taką stronę, a może nawet jeszcze lepszą, zapraszam do kontaktu!

Rozsiądźcie się wygodnie i podziwiajcie widoki, zarówno te programistyczne, te CSS-owe jak i te jak najbardziej naturalne, przyrodnicze. Bowiem zapraszam Was na stronę internetową o Biebrzy i Biebrzańskim Parku Narodowym.

Biebrzański Park Narodowy - wygląd strony głównej

Powyżej widzicie fragment strony głównej new.biebrza.com, ale do podziwiania jest tam o wiele więcej.

Strona pełni funkcję biznesową: ma sprzedawać wycieczki po Biebrzy i jej okolicach, oferować noclegi i reklamować wiele innych rzeczy, ludzi i instytucji, które z Biebrzą mają coś wspólnego. Jeśli ktoś szuka na przykład gdzie można nad Biebrzą dobrze zjeść, gdzie wypożyczyć kajak, samochód lub nawet przelecieć się balonem – wszystko to na pewno tam znajdzie. Jest nawet sklep internetowy z pamiątkami z nad Biebrzy (oparty na mojej wtyczce TradeMatik).

Pieniądze to oczywiście nie wszystko. Strona na pewno przyda się także innym, którzy Biebrzę wolą zwiedzać sprzed ekranów komputerowych. W szczególności polecam podstronę z informacjami o tej rzece i naprawdę imponującą galerię fotografii (poważnie, zajrzyjcie, bo niektóre zdjęcia zapierają dech w piersiach, aż się nie chce wierzyć, że to nasza rodzima rzeka, a nie Amazonka).

OK, dość marketingu, przejdźmy do tego, co najczęściej opisuję w takich przypadkach, czyli jak przebiegało tworzenie strony i co strona ma w bebechach 🙂 A mam się czym chwalić bo chyba nigdy dotąd nie wyciskałem aż tyle z WordPressa. Ba, nie zdziwię się, jeśli ktoś z Was nie będzie mógł uwierzyć, że to jest nadal WordPress i że nie musiałem tutaj w ogóle modyfikować jego źródeł (dzięki czemu klient może śmiało korzystać z nowszych wydań WordPressa nie bojąc się, że coś się przy aktualizacji popsuje).

Strona nie była tworzona z niczego. Firma Biebrza Eco-Travel posiadała witrynę od dawna (uchowała się jej stara wersja angielska więc każdy może porównać stan przed i po) i patrząc na ów stary design, zakładam, że był projektowany z 13 lat temu. Przynajmniej tak wtedy wyglądały moje strony internetowe 😉 Strona zarabiała na siebie. Właściwie to mało powiedziane: była chyba głównym źródłem dochodów, bo to w internecie klienci znajdowali ofertę firmy i przez formularz na stronie składali zamówienia na wycieczki.

Dlaczego więc zmieniono silnik strony na WordPressa? Z dwóch powodów: stara strona trąciła już myszką, a co ważniejsze: nie  było tam żadnego silnika strony. Gdy w ofercie firmy pojawiała się nowa wycieczka, informatyk (w ostatnim okresie działania starej strony to byłem ja) otrzymywał na maila plik Worda z opisem imprezy, zdjęcia z aparatu ( w rozdzielczości 2500×1200 pikseli i wadze po 3 MB) z prośbą o umieszczenie wycieczki na stronie. Wtedy łączyłem się przez FTP ze stroną, tworzyłem nowy dokument html, przekopiowywałem treść, przeskalowywałem w Gimpie zdjęcia, dodawałem “znak wodny”, dodawałem do opisu, otwierałem kilkadziesiąt już istniejących podstron zbiorczych (także w notatniku) i edytując ich kod html dodawałem odnośnik do nowej imprezy.To samo z wszelkimi innymi typami treści.

Całość zajmowała godziny, była żmudna i kosztowała firmę sporo pieniędzy. Analizując kod strony widać było wyraźnie, że przede mną było wielu innych informatyków, którzy nie wytrzymywali takiego trybu pracy (moje wprawne oko wyłapało tam naleciałości z różnych programów od windowsowego notatnika przez DreamWeaver po Front Page i mnóstwo kodu wskazującego na wybieranie w MS Word opcji “zapisz jako stronę web”).  To była tragedia do rozczytania, a żeby choćby poprawić jakąś literówkę musiałem spędzić sporo czasu na rozgrzebywaniu tych html-owych śmieci. To zniechęca do pracy, a co ważniejsze dla klienta: kosztuje dużo ze względu na czas potrzebny na to. Nie mówiąc już o zapewne kolejnych problemach z kolejnymi informatykami, którzy rezygnowali z tej żmudnej pracy i konieczności szukania następnego.

Po przejściu na WordPressa założenie było takie, że strona dostanie nowy wygląd (nawiązujący jednak do starego), nowe możliwości i typy treści, a co najważniejsze to już sam właściciel strony bez wymogu znajomości HTML sam będzie te treści dodawał, aktualizował i układał w sposób jaki będzie tego chciał. To niewątpliwe zalety, ale pojawiła się spora obawa:

Stara strona była bardzo dobrze zaindeksowana w wyszukiwarkach, a to z Google przychodziła większość klientów. Czy kompletna przebudowa strony, zmiana treści i zmiana odnośników do poszczególnych podstron nie sprawi, że nagle w jeden dzień firma przestanie zarabiać? Nie będę Was trzymał w niepewności: dzięki sztuczkom z .htaccess i naturalnej miłości pomiędzy WordPressem a zagadnieniami SEO (na stronie nie ma nawet zainstalowanej żadnej wtyczki do pozycjonowania witryny!) wszystko poszło wyśmienicie. Sprawdźcie sami wpisując w google słowo “biebrza”. Stara wersja strony znajdowała się na 3. pozycji w wynikach wyszukiwania (po oficjalnej stronie parku i artykule w wikipedii). Nowa znajduje się na tej samej. Podobnie jest z innymi frazami związanymi z tą branżą i okolicą.

Przy budowie strony silnie wykorzystałem rewelacyjną nowość wordpressa jaką są własne typy treści. Jeszcze dwa lata temu wszystko publikowane na stronie musiało by być zapewne albo “stroną” albo “wpisem blogowym” przyporządkowanymi do kategorii “wycieczki”, “noclegi”, “baza żywieniowa”… Biorąc pod uwagę, że każdy z tych typów danych powinien mieć różne pola je opisujące (na przykład wycieczki mają określony termin startu i zakończenia, czego na przykład nie ma restauracja, która z kolei może zostać przyporządkowana do kategorii “restauracje”, “bary” lub kolejnej, która ni jak nie odnosi się do wycieczek czy noclegów), byłby to koszmar.

Dzięki wykorzystaniu własnych typów treści, każda opcja na stronie ma swój własny formularz dodawania. Przy imprezie (wycieczce) można określić tak podstawowe rzeczy jak “termin”, “program”, “miejsce startu” czy “przewodnik”, po te bardziej wyszukane jak na przykład “noclegi w okolicy” (i tu klient może od razu metodą przeciągnij i upuść stworzyć dowiązania do elementów o typie treści “baza noclegowa”), “współrzędne geograficzne” (jak zapewne zobaczycie każda wycieczka ukazana jest też na automatycznie generowanej mapie). Podobnie przy “bazie noclegowej” można określić cenę za noc, ilość miejsc noclegowych, wybrać do jakiej kategorii należy dany obiekt lub na przykład ile metrów/kilometrów jest do plaży.

Możliwości jest tak wiele (sama strona to obecnie aż 18 custom post types i każdy ma od kilkunastu do nawet kilkudziesięciu różnych pól formularza do uzupełnienia podczas edycji), że czasami ich edycja staje się szczerze mówiąc  trudna. Z tego powodu wiele edycji wizualnych przenieśliśmy do front-endu – zalogowany właściciel strony może sam układać sobie pewne elementy na stronie od razu widząc jak to będzie wyglądało po edycji (nie musi nawet klikać przycisku zapisz).

Oto przykład jak układane są zdjęcia w galerii:

Wystarczy złapać myszką za zdjęcie i przemieścić je w nową pozycję. Po opuszczeniu zmiana zostanie zapamiętana.

Nie tylko zdjęcia można w ten sposób nosić. Przykładowo, pod każdą stroną jest sekcja “Sprawdź także”. Ją też można porządkować metodą przeciągnij i upuść i co najważniejsze – każda podstrona może mieć tu różne elementy i w różnej kolejności!

Taka wizualna wersja znanego zapewne części z Was pluginu widget logic 🙂 Tyle, że całość napisałem sam zgodnie z wytycznymi klienta.

Inne ciekawe rozwiązanie to wspomniane już wyżej terminy imprez. Każda wycieczka może być zorganizowana wiele razy w roku w różnych datach. Pierwotnie chciałem by klient musiał dla każdego terminu dodać kolejną wycieczkę, którą od poprzedniej różniła by się tylko datą, ale okazało się, że w takim wypadku pracy byłoby więcej niż przy starej wersji strony. Przykładowo “Fotosafari” organizowane jest kilkadziesiąt razy w roku. Dodanie kilkudziesięciu wpisów różniących się jednym polem nie wygląda zbyt wydajnie. Kolejnym utrudnieniem tutaj był fakt, że firma chciała móc przy każdym terminie danej imprezy zaznaczyć, że wszystkie miejsca już zostały wykupione, a nawet nie określać terminu w ogóle – w takim wypadku przy zamawianiu klient sam określał kiedy chce przyjechać na wycieczkę. Cały ten miks miał być trzymany w jakiś sposób w WordPressie i dawać się łatwo zarządzać i porządkować. Udało się, co na przykład możecie zobaczyć na stronie wszystkich wycieczek – imprezy uporządkowane są datami (a gdyby ktoś chciał zmienić sposób porządkowania po długości trwania, nie ma problemu). Jeśli jakiś termin jest już niedostępny informuje o tym odpowiednia ikona. Tabela uwzględnia też imprezy bez określonego terminu i właściciel strony sam decyduje w której części tabeli umieścić taką wycieczkę. Sortować można także po grupie docelowej wycieczki i sposobie jej organizacji. Wypas 😉 (btw. po części jak to zrobiłem opisałem w artykule na dev.wpzlecenia).

Powyższy opis jest długi, ale uwierzcie mi, że tylko poruszył malutki skrawek zadań programistycznych jakie przede mną stały. Dość powiedzieć, że całość prac trwała niemal 12 miesięcy! Przeniesienie 1800 subskrybentów newslettera do nowego – a jakże napisanego od podstaw przeze mnie  – systemu opartego na wordpressie, sposoby wybierania elementów do zamieszczenia na stronie głównej, sposoby do wybierania i układania elementów na każdej podstronie (w tym i podstronach generowanych automatycznie jak na przykład na stronach kategorii), umieszczanie elementów na mapach google z podziałem na kategorie tych elementów i możliwością wyświetlania na mapie tylko części z nich, możliwość wyskalowania zdjęć do 12 predefiniowanych kadrów, różnych dla różnych fotografii, także różne atrybuty title dla każdego zdjęcia w zależności gdzie ono jest wyświetlane (inny podpis pojawia się na zdjęciu w galerii i jeszcze inny na tym samym zdjęciu ale przy wycieczce), ukłądanie zdjęć w różnej kolejności, automatyczne menu zakładkowe na górze strony generowane na podstawie kategorii do jakich mogą być przypisane wycieczki… uff. Nadal nie wymieniłem nawet połowy rzeczy 🙂

Ale chyba się udało, prawda? 🙂

 0

Pit roczny, program online

Zanotować, zapamiętać. W 2012 roku PITa wypełniłem na stronie https://www.pitroczny.pl/pit/

Notuję, żebym za rok już nie musiał szukać gdzie to było. Czy polecam, nie wiem – ja sobie poradziłem. A jestem w kwestii podatków jak dziecko we mgle.

Przykra sprawa, pierwszy raz od lat muszę dopłacić podatek (dobrze rozumiem, że to także oznacza, że w tym roku listonosz nie przyniesie mi żadnego zwrotu?)0

Jak T-mobile żegna swoich klientów po 6 latach?

Ja już wiem od dwóch dni 🙂 Bo właśnie dwa dni temu listonosz przyniósł mi odpowiedź na to pytanie. Przez ponad 6 lat korzystałem z T-mobile (wcześniej z Ery), rachunki płaciłem różnie, raczej po czasie, ale zazwyczaj było to góra 2 tygodnie spóźnienia, zresztą przy odnawianiu umów co dwa lata, mówiłem im o tym i jedyne co spotykałem to uśmiech pobłażliwości, więc chyba można. W każdym bądź razie ile było na fakturze, tyle przelewałem.

Nie odpowiem Wam na pytanie z tematu, chcę abyście pozgadywali 😉 Oto kilka opcji odpowiedzi:

  1. Jako, że z T-mobile byłem ponad 6 lat otrzymałem od nich list z podziękowaniami za długotrwałe korzystanie. W liście był bilet na mecz piłki nożnej w dowolnym, wybranym przeze mnie meczu T-mobile Ekstraklasy
  2. W kopercie co prawda nie było biletu, ale dostałem miły i uprzejmy list od działu marketingu, w którym dziękują mi za korzystanie z ich usług i piszą, że pomimo, że zmieniłem operatora, mają nadzieję, że nie darzę ich żadną urazą i jeszcze kiedyś uda im się znaleźć ofertę, która sprawi, że do nich wrócę.
  3. W kopercie była informacja o tym, że jak zechcą wpiszą mnie do Krajowego Rejestru Długów i do innych firm rejestrujących oszustów i jak to zrobią to mam przejebane, bo nie dostanę żadnego kredytu i nigdzie ie dostanę komórki w ogóle. A pod kartką z ostrzeżeniem był rachunek na 21,86zł. Taki sam, jaki wysyłali mi przez ostatnie 80 miesięcy, tyle, że kwota inna. I wcześniej nigdy nie grożono mi KRD.
  4. Nie dość, że wysłano mi list jak powyżej, wysłano mi drugi dokładnie taki sam list, z tą samą datą, z tym listem z groźbami, z kolejnym rachunkiem na 21,86 złotych. Oba tego samego dnia. I człowiek tylko się teraz uśmiecha bo nie wie: czy faktycznie w jakiś sposób przegapił te 21,86 złotych, o czym wcześniej T-mobile nigdy do niego nie napisał. A może przegapił 21,86 x 2? I co teraz ma zrobić? Czy przelać 43,72 złote, czy jednak przelać 21,86 i zgodnie z surowym trzymaniem się przepisów – tak jak to nagle robi T-mobile strasząc windykacją – drugi list potraktować jako próbę wyłudzenia i zgłosić do prokuratury? No bo skoro T-mobile nie potrafi zrozumieć, że może faktycznie przez 80 miesięcy zrobiła mi się jakaś niedopłata, o której nie informowali mnie nigdy wcześniej, ja przecież nie muszę rozumieć, że oni też tam mogą mieć burdel i wysyłać dwa razy ten sam szantaż.

Jeśli ktoś nie zna odpowiedzi, która z powyższych opcji jest prawdziwa: go ahead – przenieście się do innej sieci, a się przekonacie co tak naprawdę T-mobile o Was myśli 🙂 Jeśli ktoś odpowiedzi się domyśla: cóż, lepiej nigdy się już stamtąd nie przenoście, bo wiecie co pani Dyrektor Biura Operacyjnego sieci T-mobile Polska (dobrodusznie pominę nazwisko z szantaż-listu [szit, mam nadzieję, że nie zdradziłem odpowiedzi]) już na Was szykuje 😉

P.s. Pani Doroto, jeśli Pani przypadkiem trafi na ten wpis, niech Pani wie, że już przelałem. I żebym więcej nie dostawał takich wiadomości – naprawdę nie jest to przyjemne uczucie gdy po 6 latach* firma uznaje klienta za nieuczciwego dłużnika – na wszelki wypadek przelałem dwa razy po 21,86 zł. Tak jak Pani pisała. Jeśli się pani walnęła przy wysyłaniu tej korespondencji i poszło dwa razy – każdemu się jak widać zdarza  pogubić się w obliczeniach, prawda? 😉
____

*) Przy okazji ciekawa sprawa: LinkedIn mówi, że w T-mobile pracuje Pani tak samo długo, jak ja byłem klientem tej firmy 🙂1

Jeśli jeszcze nie masz na swojej stronie SeoPilot, założę się, że zaraz go zainstalujesz

Jestem już po miesiącu testowania tego systemu i mogę teraz uczciwie powiedzieć: to się opłaca. Nie wiem jak długo będzie się opłacało, ale póki wszystko nie runęło to ja spokojnie w tym uczestniczę i wypłacam pieniądze. Przez ostatni miesiąc wypłaciłem już 860zł i jedyne nad czym się zastanawiam to na jakiej jeszcze stronie zainstalować SeoPilot. 860 zł miesięcznie to spora suma, z pewnością są w Polsce osoby, które zarabiają mniej chodząc do pracy. Ja tymczasem wkleiłem po prostu kod na stronie i realizuję przelewy 🙂

Czym jest SeoPilot? Z punktu widzenia właściciela strony internetowej, jest to system, który po wklejeniu ich kodu na swojej stronie sprawia, że wyświetlane są reklamy, a Ty – jako właściciel takiej strony serwującej reklamy – zarabiasz za to kasę. I to kasę nie małą.

Za jedną zgłoszoną stronę do SeoPilota otrzymać można do tysiąca złotych co miesiąc, zależy to od tego jak wartościowa wg ludzi z tej firmy jest Twoja witryna. Co najważniejsze zarobki są z góry określone i pewne. Nawet jeśli SeoPilot nie będzie serwował na Twojej stronie żadnej reklamy i tak dostaniesz wynagrodzenie jakby reklamy były cały czas. Mam jedną stronę, na której do dziś nie widzę reklam, a zarobiła mi już ponad 200zł (dziennie zarabia 5 zł). Najlepiej zarabiający jest ten blog, który właśnie czytasz: za Muzungu.pl dziennie płacą mi 9zł co miesięcznie daje prawie 500zł.

Czy SeoPilot to nie jest jakiś przekręt? Jak zaznaczyłem w pierwszym akapicie sam miałem takie obawy. Nie oszukujmy się: w google adwords co miesiąc można liczyć na kilkadziesiąt złotych, w innych systemach jak adtaily do dziś (przez niemal dwa lata bytności) zarobiłem łącznie 100zł. Tymczasem pojawia się jakiś SeoPilot i z miejsca chce płacić kilkaset złotych co miesiąc. I to kilkaset złotych zupełnie pewnych, niezależnych od ilości reklamodawców, kliknięć w reklamy na stronie, Twojej odwiedzalności. Podejrzewałem więc, że kasa jest wirtualna i nigdy jej nie zobaczę.

Tymczasem jak wspomniałem, pieniądze te już faktycznie wypłaciłem. Oto dowody. Najpierw zrzut z panelu SeoPilot z informacją o moich wypłatach:

Po prawej stronie widać, że dwa razy dokonałem wypłaty (raz 490 zł, raz 380zł), po lewej: że wciąż na wypłacenie czeka 105 zł.

Czy pieniądze te do mnie dotarły? Oto zrzut ekranu z mojego konta bankowego:

Kwoty jak widać się zgadzają 🙂 Pieniądze jakie zarobiłem w SeoPilot faktycznie są wypłacane.

Zagwarantować, że tak będzie wiecznie nie mogę, ale póki to działa, spieszcie się zakładać konta i korzystać. Pieniądz nie śmierdzi 🙂

P.s. Właśnie pomyślałem, że system mam jednak pewną wadę – zdecydowanie mniej chce się pracować, gdy człowiek wie, że co miesiąc i tak dostanie kilkaset złotych za nic 😉0

T-mobile stara się bym od nich odszedł. Chyba się skuszę.

Nienawidzę spamu. Nienawidzę domokrążców, którzy wpychają nogę między drzwi a framugę twojego domu by coś ci sprzedać. Nie znoszę tak samo telemarketerów dzwoniących do mnie po to bym dla ich firmy płacił jeszcze więcej niż płacę do tej pory.

Telemarketerzy tacy dzwonią do mnie tylko z dwóch źródeł. Z mBanku po to by mi wcisnąć jakiś kredyt czy kartę kredytową (obudźcie się panowie i panie – o wiele większy bank uznał, że jestem niewiarygodnym kredytobiorcą 😉 ) oraz T-mobile. Po co do mnie dzwonią z T-mobile zazwyczaj nie wiem, a jeśli już się dowiaduje to po tygodniu dzwonienia.

Wczoraj

Telefon z biura obsługi. Muszę odebrać, bo z doświadczenia wiem, że jeśli nie odbiorę i nie wklepią w swój system, że odebrałem, to będą dzwonić bez końca (na razie przetestowałem przetrzymanie ich dwa tygodnie, nadal dzwonili). Odbieram. W słuchawce słyszę melodyjkę T-mobile i automat mnie prosi, bym czekał na rozmowę. Po pięciu sekundach automat się rozłącza. I tyle.

Dzisiaj

Telefon z biura obsługi. Odbieram. Melodyjka i prośba o oczekiwanie na konsultanta. Czekam. Po pięciu sekundach połączenie zerwane przez dzwoniącego.

Jutro

Nie wiem co będzie jutro, ale w styczniu, gdy kończy mi się umowa zmieniam operatora. Oczywiście ich głupi system dzwonienia nie jest jedynym powodem, ale jak najbardziej ma tu duże znaczenie.

Co polecacie przy abonamencie faktycznym w okolicach 55 złotych brutto (tyle mam na papierze w T-mobile, ale praktycznie płacę około 80 złotych, głównie przez połączenia do Play i pakiet dodatkowego internetu)?0

Ile niewolników pracuje na Ciebie?

Bo na mnie siedemnastu. Tak przynajmniej wyszło po wypełnieniu ankiety (jeśli można to nazwać ankietą w tradycyjnym tego słowa znaczeniu – jest to dość interaktywna “zabawa”) na stronie Slavery Footprint.

Przy okazji człowiek się przekonuje, że niewolnictwo faktycznie jeszcze istnieje.

Wrzućcie w komentarzu swój wynik.0