Kategoria: Muzungu ma czas wolny

Siedem

Mam dla ciebie zadanie. Poniżej przeczytasz za chwilę pewną liczbę. Chce byś przeczytała tę liczbę na głos, raz, odwrócił wzrok i z pamięci ją powtórzył.

Oto ta liczba: 7172580

OK, udało się. Teraz jeszcze jedna liczba.

7856251212

Tym razem się nie udało. Musimy przynajmniej raz podejrzeć by dokończyć recytację.

Skąd o tym wiem? W 1955 roku pewien psycholog, który nazywał się George Miller zaobserwował pewną ważną cechę naszej pamięci krótkotrwałej: mieści ona średnio do siedmiu obiektów, które możemy zapamiętać. Pierwsza liczba składała się z siedmiu cyfr, a druga z dziesięciu. Niby niewielka różnica, ale ta druga jest już poza pojemnością naszej krótkotrwałej pamięci.

(Tak naprawdę nie jest to dokładnie siedem: Miller mówił o “siedem, plus/minus dwa”: niektórzy z nas potrafią zapamiętać w ten sposób do dziewięciu rzeczy, ale najsłabsi nigdy nie mają gorszego wyniku niż pięć).

Dlaczego to ważna cecha? Myślę, że każdy powinien poznać pojemność swojej pamięci krótkotrwałej (na przykład wypisując sobie kilka różnie długich liczb i sprawdzić, które może na szybko zapamiętać, a których nie) i być świadomym, że to nasz limit.

Dlaczego? Na pewno miałeś taką sytuację: siedziałeś lub siedziałaś na wykładzie, profesor mówił, i wszystko wydawało się tak oczywiste, że myślałaś: nie muszę tego zapisywać. Uczyłeś się z książki jakichś nowych rzeczy i wszystko tak prosto wchodziło do głowy, że czułaś, że im dalej idziesz w książkę tym więcej wiesz.

Niestety, w twojej pamięci krótkotrwałej zawsze było nie więcej niż 7 (+/-2) ostatnich przyswojonych faktów. Poprzednie wszystkie na bieżąco wylatywały z twojej głowy zostając w niej na średnio tylko 12 sekund.

Nie wierzysz? Nie podglądaj i spróbuj ponownie powiedzieć pierwsza liczbę z tego wpisu, tę, która była taka łatwa. Niech zgadnę: pamiętasz tylko, że zaczynała się na siedem? 😉

Dlatego też: gdy tylko uczysz się czegoś, gdy przyswoisz ilość faktów mieszczącą się w twojej pamięci krótkotrwałej, zanotuj to, bo za dwanaście sekund już o tym zapomnisz.

Zasada odkryta przez Millera dotyczy nie tylko liczb ale wszystkiego co jest kwantem wiedzy. Raz: siedem obiektów, dwa: plus minus dwa, trzy: George Miller, cztery: 1955, pięć: 12 sekund. Tyle rzeczy na pewno jeszcze pamiętasz, ale jeśli je wszystkie chcesz pamiętać jutro i za tydzień, zrób z tego (blog)notkę.

1

Czytam ponownie Thorgala

Ostatni raz czytałem go jak byłem małym dzieckiem, gdzieś pewnie w szkole podstawowej.

Zupełnie nie pamiętałem o czym jest to historia (a może nawet nigdy wtedy zupełnie tego. Ile rozumiałem), więc tym bardziej jestem pod wrażeniem jak dobry to ma scenariusz.

Co jakiś czas pojawia się mniej lub bardziej poważna sugestia, że komiks ten zostanie zekranizowany. Mam nadzieję, że tak się stanie. Ostatnie zapowiedzi, choć aż z 2018 roku, brzmią poważnie: ma się za to wziąć reżyser Życia nad podsłuchu, a prywatnie wielki fan tego komiksu.

Trzymam kciuki.

2

Moim superpower/hobby jest znajdowanie miejsc na podstawie zdjęć

Dwa lata temu szwagier wysłał mi takie zdjęcie pisząc, że jest na Korfu:

widok z jego domku. Korfu to duża wyspa, długa mniej więcej jak z Gdańska do Władysławowa. Na takim terenie jest dużo domów.

Jakie są szanse, że na podstawie takiego zdjęcia można ustalić gdzie zostało ono zrobione?

W moim przypadku bardzo duże: zajęło mi to niecałe pół godziny. Oto lokalizacja jaką ustaliłem na Google Maps, a szwagier potwierdził, że się nie pomyliłem (tak naprawdę napisał, że przerażam go, ale odebrałem to jako komplement dla moich zdolności).

Skuteczność w znajdowaniu miejsc mam niemal stuprocentową. Napisałbym, ze stuprocentową bo nie przypominam sobie przypadku bym nie ustalił jakiejś lokalizacji, ale zwyczajnie nigdy tego dokładnie nie liczyłem.

Ustalam tak sobie zawsze lokalizacje domków AirBNB, które jak wiadomo nigdy nie podaje dokładnego miejsca aż do momentu na kilka dni przed przyjazdem, ale to akurat jest łatwe, bo przybliżona lokalizacja jest znana i do tego zdjęć jest sporo. A więc i detali sporo.

Przeglądam sobie domy do kupienia w różnych miejscach świata i tu też gdy jakiś mnie zaciekawi, zanim napiszę do agencji, już wiem gdzie dom się znajduje, ile ma do plaży itp.

Gdy jakiś znajomy wysyła mi zdjęcie, że siedzi w jakiejś knajpie na piwie / obiedzie w innym mieście i gdy wiem jakie to miasto, dla żartu podsyłam mu informacje co mają ciekawego w karcie (albo w drugą stronę: gdy widzę zdjęcie karty, to na bazie menu staram się ustalić gdzie to jest).

To taki mój sposób spędzania wolnego czasu, który chyba przekształciłem już w swoją super moc. Niezbyt przydatną w życiu (ale jeśli ktoś potrzebuje mojej pomocy z tym, piszcie w komentarzach): coś jak rozwiązywanie krzyżówek, granie w tetris itp.

Jak to robię? Patrze na detale i staram się zobaczyć jak najwięcej się da.

Wracając do zdjęcia szwagra:

Po pierwsze od razu na nim widzę, że fotograf ma słońce za plecami. W Grecji słońce jest dość wysoko i cienie są krótkie ale przyjrzyjcie się donicom przy schodach:

widać nawet, że słońce jest trochę z lewej, a wiedząc, że szwagier wysłał mi zdjęcie niemal w południe (założyłem, że scenariusz był taki jak zawsze: wchodzisz do nowo wynajętego domku, jesteś zachwycony widokiem więc cykasz zdjęcie i od razu wysyłasz), kierunek cienia wskazuje dokładną północ.

Dom jest więc ustawiony w kierunku północ-północny-zachód.

Po drugie widzimy morze po lewej. Tak więc mamy już bardzo ważną informację: dom znajduje się przy zachodnim wybrzeżu wyspy. To już z naprawdę dużego obszaru wyspy robi nam wąski pasek na zachodnim brzegu. Długi na kilkadziesiąt kilometrów, ale spróbujmy go skrócić.

Po trzecie widzimy góry. Akurat znam mniej więcej geografię Korfu i wiem, ze gór nie ma w południowej części, więc ten obszar wyspy mogę pominąć (a gdybym nie znał, sprawdziłbym to i tak).

Po czwarte jest zatoka. A przynajmniej nawet jeśli nie zatoka, widzimy charakterystyczne miejsce: część linii brzegowej ułożona będzie na mapie mniej więcej równoleżnikowo (poziomo) z wodą na dole i lądem na górze. Takich miejsc jest już kilkadziesiąt lub kilkanaście (jeśli się doda do tego fakt, że na końcu widać cypel z górką).

Tu odpalam mapę Google i przeglądam pasujące miejsca. Wyszukuje ujęć z plaży, jedno po drugim aż znajdę mniej więcej ten sam widok:

Bingo! Chciałoby się powiedzieć, że jesteśmy w domu, no ale w domu jednak de facto jeszcze nie jesteśmy, ale już blisko.

Po piąte i szóste charakterystyczna okolica domu. Widzimy podejście z łukowatym murkiem. Trudno go będzie od razu wypatrzeć, więc najpierw spójrzmy na dom po lewej:

Jest podłużny z dachami opadającymi na wschód i zachód (choć na dolnej części mapy będziemy mieć już w tym domu pewien galimatias spadów, ale za to kolejną charakterystyczną rzeczą jest inny rodzaj dachówki). Takie coś będzie łatwo wypatrzeć z widoku satelity i rzeczywiście tak właśnie było:

Potem tylko wystarczy spojrzeć w prawo, czy murek i schody pasują i rzeczywiście jesteśmy w domu:

Ciekaw jestem czy taką moją umiejętność dałoby się przekształcić w źródło dochodu 😉

1

Mózg zgnieciony, wyciśnięty jak cytryna i wykręcony jak szmata. Czyli o moich doświadczeniach z muzyką. Lub raczej braku doświadczenia.

Uwielbiam te momenty gdy odkrywam jakąś muzykę. Muzykę, która jest generalnie dobrze znana i rozpoznawalna, ale ja, po ponad 40 latach życia trafiam na nią pierwszy raz. Z jednej strony lekkie zmieszanie, że jak ja mogłem tego nie znać, ale z drugiej… ale to jest dobre.

I mówię tu o odkryciach, które mają specyficzną wspólną cechę: choć nazwa artysty była mi znana od dawna, unikałem go świadomie, bo spodziewałem się czegoś zupełnie innego niż, to co właśnie odkrywałem. Totalne zaskoczenie.

Miałem tak przy odkryciu kilka lat temu Die Antwoord. Znałem tylko nazwę i spodziewałem się jedynie jakiegoś beznadziejnego niemieckiego techno (wiecie: die).

Potem przydarzył mi się Funkadelic, choć tu skończyło się na jednym utworze Maggot Brain. Cała reszta okazała się taka sobie, ale gdy usłyszałem ten kawałek, na słuchawkach założonych na uszy, włosy stanęły mi dęba i aż prosiło się by do odsłuchu dołożyć całą masę innych doznań. Zgaście światła i posłuchajcie, sami zrozumiecie o czym mówię.

Funkadelic unikałem, bo po prostu nie lubię muzyki funk, a na taką wskazywała nazwa zespołu. Z tego samego powodu dotychczas nie słuchałem tego artysty, który prowokuje ten wpis. Bo tak proszę państwa: aż do tej pory nie dotykałem Franka Zappy w ogóle, bo miałem skojarzenia tego nazwiska z tym rodzajem muzyki i to w najgorszym możliwym skojarzeniu (byle jakie plumkanie do tańca, bez żadnego większego wyrazu).

Fani Zappy pewnie się teraz na przemian śmieją ze mnie i pałają nienawiścią do mnie, bo to faktycznie muzyk funkowy, ale ku* jaki!

Już sam tytuł pierwszego utworu jaki mi się włączył na Spotify mówi jak bardzo nie jest to to, czego się spodziewałem: Why Does It Hurt When I Pee?

Ale to jest dobre!

Mieliście tak z jakąś muzyką? Jeśli tak, dawajcie w komentarzach: może odkryję coś kolejnego!1

Formuła 1 dla początkujących

To będzie krótko-długi wstęp dla wszystkich, którzy chcieliby zacząć oglądać Formułę 1.

Krótko-długi bo mam zamiar go napisać tak aby już po pierwszych akapitach można było przestać czytać i usiąść do oglądania mając jakąś tam wiedzę. Ale jeśli ktoś chce się wgłębiać, może albo czytać od razu dalej, albo wrócić do wpisu np po pierwszym wyścigu by dowiedzieć się dalej co to są te pit stopy, DRSy i inne dziwne rzeczy, których prezenterzy nigdy nie wyjaśniają (to niestety przypadłość wszystkich dyscyplin sportowych).

No więc zaczynamy od absolutnych podstaw, ale nie przejmuj się: absolutne podstawy wystarczą by cieszyć się tym sportem, a te niepodstawy wcale nie są takie trudne do zrozumienia.

Absolutną podstawą jest to, że zawodnicy jadący samochodami po torze ścigają się ze sobą i wygrywa ten, który zjawi się na mecie jako pierwszy. I tak: już możesz siadać w najbliższą niedzielę do relacji z wyścigu i już wiesz o co chodzi. Ale chyba właśnie tego się spodziewałeś/łaś, więc czytaj dalej.

Wyścig składa się z wielu okrążeń (od mniej więcej 50 do 70, w zależności od toru) i aby wygrać należy przejechać je wszystkie jako pierwszy.

Kierowcy startują do wyścigu, który odbywa się w niedzielę w kolejności wyłonionej w kwalifikacjach, które odbywają się dzień wcześniej czyli w sobotę. Do zasad kwalifikacji jeszcze wrócę, na razie zostańmy przy niedzielnym wyścigu.

Po wystartowaniu w owej kolejności jadą kolejne okrążenia i żeby nie było tak nudno (zasnąć przy wyścigu F1 to nie grzech, bywa nudnawo, a dźwięk silników to idealny szum do usypiania) wprowadzono zasadę, że podczas wyścigu muszą przynajmniej raz zmienić opony i w tym celu zjeżdżają na tak zwany pit stop (i oto mamy pierwszy trudny termin z wstępniaka odhaczony). Sam zjazd zabiera czas – kierowcy do pit stopu dojeżdżają tak zwaną pit lane, gdzie prędkość jest ograniczona – i daje to szanse innym na wyprzedzenie owego kierowcy, ale zmusza zespoły do opracowania najlepszej strategii kiedy zjechać i ile razy.

Ile razy, bo opony różnieszybko się zużywają i im dłużej kierowca jedzie na jednym komplecie, tym jedzie wolniej. Po wymianie opon, znów ma szybkie tempo i wielokrotnie się zdarza, że zaraz dogania tego, który go wyprzedził. Czasem warto zjechać po nowe opony jak się jedzie tuż za innym kierowcą z równie starymi oponami: on za chwilę także zjedzie ale my już na nowych oponach w te kilka okrążeń go wyprzedzimy po takiej podwójnej wymianie (nazywa się to podcięciem).

Zanim przejdę do wyjaśnienia co znaczy powyższe “różnieszybko”, powiedzmy o innej strategicznej rzeczy jaką jest DRS. Zapewne zauważyliście, że samochody wyścigowe mają z przodu i z tyłu spojler. Sprawia on, że samochód lepiej trzyma się toru (powietrze trafiające na spojler dociska samochód) i ułatwiają na przykład pokonywanie szybko zakrętów, ale na prostych stawia niepotrzebny opór. Dlatego kierowcy mogą tylny spojler z pochyłej pozycji \ ustawić w poziomą pozycję -. Samochód traci docisk ale jedzie o wiele szybciej.

DRS nie można aktywować jednak gdzie się chce i kiedy chce. Po pierwsze aktywować można go tylko w odpowiednich częściach toru nazywanych strefami DRS i można to zrobić tylko jeśli się jest za innym kierowcą mając do niego nie więcej niż sekundę straty. Jak się pewnie domyślasz kierowca na czele nie może więc go aktywować (spokojnie, wyjątki omówię dalej; jak mówiłem zaczynamy od podstaw a w szczegóły brniemy dalej), ale pozwala to wszelkim goniącym dogonić samochód przed nami.

Nie wiedziałem gdzie wcisnąć omówienie kierowców i zespołów. Już i tak trochę późno na to, ale pozwólcie, że przynajmniej wspomnę, że kierowców jest 20 w 10 zespołach, po dwóch kierowców każdy. Zespoły to często firmy produkujące samochody jak Ferrari, McLaren czy Mercedes, ale są także zespoły niezwiązane bezpośrednio z motoryzacją jak Haas czy Red Bull.

Do kierowców jeszcze wrócimy, ale na razie zajmijmy się szybkością opon. Kierowcy mają do dyspozycji trzy rodzaje opon (można je rozróżnić po kolorze paska na bokach):

  • miękkie, które są najszybsze, ale najszybciej się zużywają i dość prędko tracą swoją szybkość
  • twarde, które są najwolniejsze, ale najdłużej trzymają swoje tempo
  • pośrednie, czyli plasujące się między miękkimi i twardymi

Kierowca ma obowiązek użyć przynajmniej dwóch różnych kompletów opon w czasie wyścigu, stąd powyższa konieczność wykonania przynajmniej jednego pit stopu.

Tu po prostu nie da się nie wspomnieć o deszczu w czasie wyścigu: wtedy kierowcy mogą użyć dwóch dodatkowych kompletów opon: przejściowych które zapewniają dobrą przyczepność na średniej wielkości deszczu lub deszczowe gdy pada porządnie. Jeśli w czasie deszczu pojawią się warunki deszczowe znika obowiązek używania dwóch różnych rodzajów opon, ale w czasie trwania warunków deszczowych znika też możliwość użycia DRS (złożenia tylnego spojlera by jechać szybciej).

W czasie wyścigu zdarzają się wypadki i inne incydenty i wpływa to znacząco na przebieg wyścigu i czasem strategie zespołów (wyścig wtedy mocno zwalnia, więc jeśli jakiś zespół planował pit stop, to jest idealny moment by go wykonać nie tracąc za dużo czasu).

Gdy jakiś kierowca wypada z toru, szybko pojawia się żółta flaga, która mówi innym kierowcom, że muszą zachować ostrożność i unikać ścigania się z innymi (wyprzedzanie innego kierowcy jest praktycznie zabronione). Jeśli problem jest większy ogłaszany jest wirtualny samochód bezpieczeństwa (virtual safety car, VSC) i wtedy kierowcy muszą mocno ograniczyć swoją prędkość (widzą na wyświetlaczu na kierownicy informację jak bardzo).

Gdy sprawa jest bardzo poważna (np na torze muszą pojawić się pracownicy porządkowi by uprzątnąć szczątki rozbitego samochodu) na tor wjeżdża faktyczny samochód bezpieczeństwa (SC) jadący dość wolno jak na warunki F1 i kolejni kierowcy nie mogą go wyprzedzić i z biegiem czasu jadą w rządku za nim (siebie też nie mogą wyprzedzać). Gdy tor jest już posprzątany najpierw pozwala się kierowcom zdublowanym wyprzedzić SC, potem SC zjeżdża na pit lane, a kierowcy wracają do ścigania.

Komu kibicować i czego się spodziewać po zespołach i kierowcach? Obecnie nie ma w stawce żadnego polskiego kierowcy, więc musimy wybrać inaczej niż z patriotycznych pobudek (albo można uwzględnić w patriotycznych pobudkach, że zespół Alpha Tauri sponsorowany jest przez polską firmę paliwową, która przez ostatni rok zawyżała nam ceny paliwa).

Zaczyna się nowy sezon i jak co roku każdy zespół przygotował nowe samochody, które w momencie gdy to piszę są sporą zagadką, ale w ostatnich latach najmocniejsze drużyny to Mercedes i Red Bull, a w ostatnim roku do dobrej kondycji po wielu latach przerwy wrócił Ferrari.

To trzech faworytów do wygrania tytułu mistrza konstruktorów, ale jeśli ktoś ma z nimi powalczyć (raczej na pewno nie o pierwsze miejsce, ale wygryźć przynajmniej pozostałą dwójkę) to będą to Aston Martin, który wypadł dobrze w testach przedsezonowych, Alpine albo właśnie Alpha Tauri. McLaren to też historycznie dobry zespół, ale w testach wypadł poniżej oczekiwań.

Dalej za nimi są Alfa Romeo, Haas i Williams (kolejność przypadkowa, bo każdy z nich aspiruje by być wyżej i każdy właściwie ma na to szansę).

Co jeszcze wpływa na przebieg i strategię kierowców i zespołów? Samochody mają nie tylko silnik spalinowy, ale także elektryczny ładowany systemem ERS (nie mylić z DRS): część energii odzyskiwana jest z hamulców – znamy to z obecnych już na ulicach naszych miast elektryków – oraz z odzyskiwanej energii cieplnej silników spalinowych. Daje to porządnego kopa bolidom, ale wystarcza tylko na chwilę jazdy. Kierowcy najczęściej jeżdżą na zasadzie: jedno lub dwa okrążenia na ładowanie ERS i jedno niepełne okrążenie zużywając doładowanie. Trzeba czasem wyczuć w jakiej fazie jest kierowca za nami lub przed nami i odpowiednio to wykorzystać (jeśli kierowca jest przed nami mamy łatwiej, bo w czasie ładowania ERS migają u niego czerwone tylne światła).

Kolejną rzeczą są polecenia zespołowe. Jak już wspomniałem kierowcy startują w dwuosobowych zespołach i często zdarza się, że kierowca prowadzący z jakiegoś powodu dostaje informację, że ma przepuścić kolegę z zespołu jadącego za nim. Polecenie najczęściej pada, gdy przepuszczany kierowca jest z jakiegoś powodu faworytem: albo w całym sezonie ma już więcej punktów i chce mieć ich jeszcze więcej by powalczyć o lepsze miejsce z innymi zespołami, albo ten z przodu ma jakiś defekt samochodu i lepiej nie blokować “kolegi” jadącego za nim. “Kolegi” specjalnie wziąłem w cudzysłów, bo bardzo często członkowie zespołu są tak naprawdę swoimi rywalami.

Zespoły już wymieniłem, to może teraz kierowcy. Nie wymienię całej dwudziestki, ale poznajcie must know oraz tych, na których zwracam uwagę.

Lewis Hamilton jeżdżący Mercedesem to mistrz wszechczasów, który pobił już chyba wszystkie rekordy legendarnego Michaela Schumachera. Jednak w ostatnim roku Mercedes nie miał dobrej passy, a Hamilton został nawet pokonany przez drugiego kierowcę Mercedesa, Georga Rusella (którego osobiście uważam za spory talent, który jeszcze się objawi). Obecnym mistrzem świata jest Max Verstappen jeżdżący Red Bullem i tytuł wywalczył ten dwa ostatnie lata z rzędu zasłużenie (no, może… ale dobra, to jest wpis dla nowicjuszy więc koneserzy znający końcówkę sezonu 2021 niech mi wybaczą, faktem jest, że jeździ rewelacyjnie). Kolejny warty zwrócenia uwagi jest wg mnie Charles Leclerc z Ferrari i fajnym choć kontrowersyjnym kierowcą jest Fernando Alonso z Aston Martin. Z nowych kierowców w tym roku będę kibicował Nickowi De Vries z Alpha Tauri. Poza wymienionymi jest jeszcze 14 pozostałych kierowców, więc każdy może wybrać sobie swojego faworyta nie patrząc na moje propozycje.

Dzień przed wyścigiem rozgrywane są kwalifikacje, które mają wyłonić ustawienie kierowców na starcie wyścigu. Polegają one na tym, że kierowcy wyjeżdżają na tor kiedy chcą i próbują ustanowić jak najszybsze okrążenie. Kto będzie najszybszy jedzie jutro pierwszy, kto najwolniejszy – ostatni. Kwalifikacje podzielone są na trzy etapy. Po pierwszym odpada 5 najsłabszych kierowców i oni zajmą miejsca od 20 do 16. W kolejnym znów odpada pięciu i w ostatnim rywalizuje już ze sobą 10 kierowców walcząc o pozycje 10-1.

Cały sezon Formuły 1 to w 2023 roku 22 wyścigi w różnych zakątkach świata. Po każdym wyścigu 10 pierwszych kierowców dostaje punkty, gdzie dziesiąty dostaje 1 punkt, a pierwszy 25 – widać więc, że ilość punktów nie wzrasta liniowo (drugie miejsce to już na przykład 18 punktów, więc naprawdę warto być pierwszym). W czasie wyścigu można dostać dodatkowy jeden punkt jeśli wykona się najszybsze okrążenie z wszystkich kierowców (przez to na przykład pod koniec wyścigu niektórzy kierowcy zjeżdżają po nowe opony, jeśli następny kierowca za nimi jest dostatecznie daleko by nie wyprzedzić nas na pit stopie) i zakończy wyścig w pierwszej dziesiątce.

Wspominałem o dublowanych kierowcach, którzy mogą się oddublować na safety carze. Różnica w osiągach różnych zespołów i różnych kierowców jest tak duża, że na przestrzeni kilkudziesięciu okrążeń ci najszybsi doganiają “od tyłu” tych najwolniejszych. W takiej sytuacji ci najwolniejsi mają obowiązek przepuścić tych najszybszych, a wiedzą o tym, bo marshallowie (ubrani na pomarańczowo pracownicy pilnujący porządku na torze) machają im niebieską flagą. To także jedyna okazja by kierowca prowadzący skorzystał z systemu DRS: jak mówiłem tylko kierowca mający dystans 1 sekundy do kierowcy przed nim może opuścić tylny spojler i może to też zrobić jadąc za dublowanym kierowcą.

Zostało jeszcze wiele do omówienia, a ja jestem fanatykiem formuły i mógłbym tak pisać i pisać, ale na razie skończę. Dajcie znać w komentarzach czy wpis się wam podobał i jeśli tak, opublikuję kolejny, gdzie wejdziemy w szczegóły całej struktury weekendu wyścigowego, dowiemy się jakie kary może dostać zespół lub kierowca, co to jest czerwona flaga, sprint, jakie części można zmieniać w samochodzie i kiedy i wiele wiele innych. Powyższe jednak to jest aż nadto by zasiąść w niedziele przed telewizorem i zacząć wrzeszczeć z emocji na widok safety car wjeżdżającego na tor zaraz po pit stopie gonionego lidera (lub gdy lider opóźnia pit stop i w efekcie łapie gumę w jednej z opon).

8

Podłączyłem właśnie Kindle do ładowania….

Podłączyłem właśnie Kindle do ładowania. Pierwszy raz od conajmniej początku października. A może nawet i od początku sierpnia, ale tego nie jestem zupełnie pewien.

Pewien jestem, że gdy w październiku wyjeżdżałem do Hiszpanii przyszło mi do głowy, by przed wyjazdem Kindle naładować. Ale szybko zrezygnowałem z tego pomysłu, bo pomyślałem że nie ma szans by w kilka dni zupełnie się rozładował. Miał wtedy sporo baterii, ale ile – nie pamiętam.

No więc sobie teraz notuję tu, że 2 stycznia przy dziesięciu procentach Kindle powiedział mi, że chce się znów najeść. Wrócę do tego wpisu gdy będzie jadł znów, po trzech albo może właśnie sześciu miesiącach.

Bateria naprawdę nieźle trzyma (ale i ja czytam raczej coś około poziomu, który nazwałbym średnim).2

W pierwszych trzech miesiącach pandemii covid-19 na całym świecie ilość burz spadła o 10%.

Naukowcy sądzą, że to przez lockdawn, który spowodował mniej smogu, a tym samym mniej naelektryzowanych mikropyłów w powietrzu.

źródło0

Dwa sezony i koniec

Co to jest: 40 minut smętnych rozmów w zamkowej scenerii i potem 15 minut walki z potworami?

Yep, drugi sezon Wiedźmina.

To nie pierwszy i nie ostatni serial, jaki Netflix przeżuje i zaora po drugim sezonie. Ich spece od excela już dawno wyliczyli że “dobry pierwszy sezon i byle jaki drugi sezon” to model przynoszący największe zyski.

2

Szalony świat

Trzyletnia córka bawiła się sama na podwórku. Razem z innymi dziećmi, ale bez opieki kogoś dorosłego. Miałem na nią zerkać przez okno, ale właśnie się zorientowałem, że już chyba od pół godziny nie wyjrzałem ani razu.

Spojrzałem teraz, ale jej nie było. Był bardzo słoneczny, ciepły, letni dzień. Przez firankę widziałem inne dzieci, ale mojej córki nie było widać.

Wybiegłem szybko przed blok i zapytałem dzieciaki, czy ktoś wie gdzie ona jest. Widać było po ich minach, że też właśnie się zorientowały, że jej tutaj nie ma i właściwie nie wiadomo kiedy zniknęła.

Zacząłem ją wołać, ale bez rezultatu. Inne dzieciaki gdzieś sobie pobiegły. Zdenerwowanie rosło.

Pobiegłem na drugą stronę bloku i zawołałem ją jeszcze raz.

“Tato, pomóż mi”, usłyszałem z żywopłotu pod balkonami. Podszedłem i zobaczyłem moją córkę leżącą twarzą do ziemi w makabrycznie nienaturalnej pozycji, powywijaną między krzakami żywopłotu. Jej kręgosłup musiał być złamany i zastanawiałem się czy mogę ją w ogóle dotknąć.

Obudziłem się. Koszmary senne wchodzą na zupełnie inny poziom przeraźliwości gdy zostajesz rodzicem.

0
Jak myślę "sto lat", to wydaje się to kosmicznie odległą historią. 
Ale zastanowiłem się jak się ma ta liczba do mojego wieku.
I wyszło mi, że jestem już ogromnie stary.
I te sto wcale nie jest już aż tak daleko.
0

“Wygląda na to, że grafen jest zdolny do wszystkiego, tylko nie do wyjścia z fazy badań laboratoryjnych”0

Pomysły na fajne filmy do obejrzenia

Jeśli kogoś z Was właśnie naszło pytanie, co by tu dziś wieczorem obejrzeć, to mam propozycje, raczej z różnych parafii, więc każdy znajdzie coś dla siebie:

Jabłka Adama – rewelacyjna komedia! Bardzo dawno już się nie popłakałem ze śmiechu, a podczas oglądania tego filmu przez łzy w oczach (ze śmiechu) musiałem film pauzować. Uprzedzam, że to czarny humor i uprzedzam, że to kino europejskie (jeśli się nie mylę to Dania).

Polowanie – w oryginale Jagten, także duński film. To już nie komedia, ale bardzo dobry i drażniący film obyczajowy. O tym jak pomówienie i nieporozumienie potrafi zniszczyć człowieka i o skazywaniu podejrzanego zanim sąd faktycznie wyda wyrok.

Drogówka – wielu już pewnie widziało, nowy film Smarzowskiego i chyba najlepszy jak do tej pory (a poprzednie też były świetne). Jeśli ktoś do tej pory widział tylko te zajawki specjalnie wypuszczone do sieci (filmiki, w których w śmieszny sposób policjanci dowodzą jak są skorumpowani) informuję, że to był tylko słodki lukier na grubej warstwie bardzo gorzkiego ciasta. Ciężko te ciasto się je, ale naprawdę warto.

Star Trek (ten z 2009 roku) oraz jego kontynuacja W ciemność. Star Trek. Nigdy nie byłem jakimś specjalnym fanem tych filmów, ale oba okazały się dobrym pakietem startowym, dla kogoś kto właśnie nie miał z nimi do tej pory do czynienia. Bardzo dobra, logiczna opowieść dziejąca się w przyszłości. Chyba tak właśnie powinno wyglądać science fiction, gdzie słowo science nie jest przypadkowe.

Sztanga i cash – znowu dobra komedia, taka w hollywódzkim stylu. Oparta na faktach, o czym co chwila przypominają napisy w trakcie filmu. Bo przypominać trzeba – historia jest tak niesamowita, że ciężko uwierzyć, że nie jest to wytwór wyobraźni scenarzysty.

Miłego wieczoru!

 

0

Szklana pułapka 5

Mam wielką, wielką, wielką nadzieję, że kiedyś uda mi się zapomnieć, że ta część w ogóle kiedykolwiek powstała i że ją widziałem.

Jako wielki fan całej serii czuję się zwyczajnie obrażony. Kojarzycie taki serial o niemieckich policjantach ścigających złoczyńców na niemieckich autobahnach? Poziom wykonania identyczny, dialogi takie same i też wszędzie znaczek mercedesa.

Nawet Bruce Willis brzmiał jakby ktoś mu angielski dubbing podkładał. Sceny przypadkowo sklecone, kompletny brak humoru, a już tym bardziej “tego czegoś”, co było w poprzednich częściach. Po skończonym seansie pierwszy raz widziałem rozczarowanie na twarzach innych widzów, słowo daję.

Dobra, kończę już, bo mógłbym napisać jeszcze wiele, a jak wspomniałem chcę o tym zapomnieć. Po prostu nie mogę uwierzyć, że to było aż tak badziewne. Produkcje TVNu z Adamczykiem lepiej wyglądają (i to wcale nie jest komplement dla tej stacji telewizyjnej).0

Dwa filmy z dobrym scenariuszem

Taki krótki wpis, w którym polecę dwa ostatnio obejrzane filmy, które wyróżniają się z tłumu innych dobrze napisanym scenariuszem i przynajmniej próbą ucieczki od standardowego przebiegu fabuły.

Siedmiu psychopatów

Lubię filmy, w których widać kim jest scenarzysta. Kim jest z zawodu, co robi w życiu, jakie ma doświadczenie. OK, może często się mylę, bo potem nie sprawdzam czy zgadłem, ale “Siedmiu psychopatów” to film, w którym scenarzystę widać – nie jest tylko kimś, kto napisał kwestie aktorów i zupełnie zapominamy, że ktoś taki przy filmie pracował.

A w filmie tym scenarzysta wyraźnie dał znać, że… jest scenarzystą. Brzmi głupio, więc dodam: jest scenarzystą, który klepnął już dziesiątki scenariuszy i tym razem postanowił zrobić coś niebanalnego, film w którym będzie mógł wyładować swoje wszystkie frustracje nagromadzone w ciągu lat pracy, zrealizować pomysły, na jakie nie zgodziłby się żaden reżyser, który twierdzi, że film ma mieć początek, rozwinięcie i happy end, a w międzyczasie trzeba trzymać się dziesiątek innych reguł.

Tu reguł nie ma. Jest to świetna komedia, w której nagle dynamiczna akcja zmienia się w film z długimi rozmowami i nie dzieje się nic. Film, w którym w połowie dowiadujemy się jak będzie wyglądać reszta filmu i nawet jak się skończy. A mimo to oglądamy do końca i bawimy się świetnie. Film o tym jak się pisze scenariusz, jak się gra ten scenariusz i w którym scenarzysta, twórca tego filmu wyraźnie zdradza, że gdzieś tam istnieje.

Polecam i więcej nie zdradzam.

The words

Nie wiem czy film ma już polski tytuł, zapewne będą to “Słowa” (ale znając fantazję polskich dystrybutorów równie dobrze, może to być i “Wspomnienia żołnierza”, i “O dwóch takich co ukradli książkę”). Tu też wyraźnie widać kim jest autor scenariusza.

Tym razem jest to albo pisarz, albo film powstał na podstawie książki (słaby ze mnie recenzent, bo przed pisaniem tego powinienem sprawdzić taką rzecz, ale nie chce mi się). Tu jest więc nieco bardziej banalnie – wiele mamy bowiem dobrych scenariuszy pisanych przez pisarzy i nie jest niczym wyjątkowym, że ktoś taki pisze słowa do filmu – ale mimo wszystko scenariusz jest majstersztykiem. Świetna konstrukcja, nieliniowo poprowadzona fabuła z kilkoma wątkami, które prędzej czy później schodzą się by stworzyć jedną opowieść.

Film ten trochę mi przypominał książkę “Córka dyrektora cyrku”. Tu puszczam oczko by nie zdradzić o czym jest film i o czym jest owa książka. Ale ci, którzy książkę czytali na pewno wiedzą o co mi chodzi. Ci, którzy książki nie czytali, a film się spodobał: przeczytajcie, bo to co wydarza się w filmie, to tylko ułamek tego co doświadczycie w książce. W obu wypadkach widać, że pisarz/scenarzysta mają ogromną wyobraźnię, ale w książce pisarz posunął się o wiele dalej.

Tyle. Miłego oglądania obu filmów.0

Instalacja Steam na Fedora Linux

Uwaga, po przeczytaniu tego wpisu Twoja produktywność może spaść gwałtownie. Wracaj więc lepiej do pracy i nie czytaj tego. Ja to piszę, bo mi się właśnie przez Steama ściąga gra Counter Strike i chwilę jeszcze to ściąganie potrwa.

Steam – platforma do kupowania, instalowania i uruchamiania gier – został wydany w ostatni weekend. Na stronie programu dostępna jest wersja na Ubuntu, ale twórcy Fedory już przygotowali odpowiednie pakiety i ich repozytorium.

Co trzeba zrobić? Uruchom konsolę, zaloguj się jako administrator (polecenie ‘su’). Wykonaj te trzy polecenia:

# cd /etc/yum.repos
# wget http://spot.fedorapeople.org/steam/steam.repo
# grep enabled steam.repo
enabled=1

Repozytorium jest dodane. Teraz aby zainstalować steam:

yum install steam

Od teraz steam dostępny jest jak każdy inny program w systemie:

Obszar roboczy 1_002

Po pierwszym uruchomieniu steam dociągnie sobie jeszcze około 175 MB danych, poprosi o zalogowanie się lub utworzenie konta i wypełnienie ankiety. Ankieta to de facto automatyczne zbieranie informacji o posiadanym sprzęcie i łączu, więc warto to zrobić – niech wiedzą czego używają linuksiarze i w przyszłych decyzjach o rozwoju platformy uwzględniają mój sprzęt.

Steam zaraz po uruchomieniu:

Zrzut ekranu z 2013-02-17 17:08:00Jak widać trwa promocja. Ja sobie kupiłem jak wyżej wspomniałem Counter Strike za jakieś 3 euro. Zapłata e-kartą z mBanku przebiegła bez problemu.

Ciekaw jestem czy komuś się uda odciągnąć mnie teraz od zabawy jakimś wordpressowym zleceniem 😉 Ale próbować zawsze można.

0

Wypisać się z list mailingowych – misja niemożliwe

Ale jak to niemożliwe, przecież wystarczy kliknąć unsubscribe na dole wiadomości i gotowe.

Zgadzam się, jednostkowo jest to bardzo proste. Klikamy i już. Jednak ja, zmęczony codziennym zaczynaniem przeglądania poczty od skasowania kilku, czasem kilkunastu wiadomości mailingowych bez czytania, postanowiłem, że się z nich wszystkich wypiszę. Otworzę każdą, kliknę wspomniany odnośnik i tak w każdym mailu.

Okazuje się to syzyfową pracą i dopiero teraz, gdy się jej podjąłem widzę w jak wielu miejscach coś zasubskrybowałem (najczęściej na wpół bezwiednie rejestrując się gdzieś). Całą zabawę zacząłem w poprzedni poniedziałek i dziś – wtorek tydzień później czyli po 8 dniach klikania – końca nadal nie widać.

Ilość maili się oczywiście już zmniejszyła, zniknęły wszystkie, które przychodziły codziennie. Jednak teraz widzę ile było takich, które wysyłane są raz na jakiś czas. To ten długi ogon wydaje się nie do usunięcia.

Czemu nie wrzucam tego do spamu? Oczywiście, jedno oznaczenie jako spam byłoby szybsze: mniej czynności, bo tylko jeden klik. Jednak chciałem byś fair i zobaczyć czy to się uda. Jak na razie wypisywanie się skutkuje.

Z jednym wyjątkiem. Bao.pl po wypisaniu nadal wysyłało maile. Tak więc oznaczenie jako spam należało się jak najbardziej.

Komuś z Was się udało pozbycie tego wszystkiego? 🙂

0

Jeździłem hybrydową Toyotą

W przerwie jakiegoś meczu na Euro 2012 zobaczyłem reklamę, że nowa Toyota Yaris pali na hybrydowym silniku tylko 3 litry paliwa w mieście. Wszedłem na stronę, tam zobaczyłem, że jest konkurs kto przejedzie tą toyotą najmniej, wygrywa samochód, wypełniłem zgłoszenie i już na następny dzień zadzwonił człowiek z lokalnego salonu, by umówić się na jazdę. A co mi tam, dałem się wciągnąć.

Jako, że już wiem, że konkursu nie wygrałem, mogę go opisać i rozreklamować 😉 Zwłaszcza, że już pojawiają się Wasze pytania do mnie z prośbą o rozwianie wątpliwości, które sam zresztą miałem.

Oczekiwanie

Choć już tydzień temu umówiłem się dziś na 12:00, a nigdy się nie spóźniam (pamiętacie jak mnie wkurzało w Rwandzie ich frywolne podejście do terminów?), byłem o 11:59. Okazało się, że muszę czekać, bo ktoś inny właśnie zaczyna jazdę. Wypełniłem papiery, przeczytałem dokładnie regulamin, obejrzałem wszystkie samochody w salonie, ale i tak nie udało mi się w ten sposób wypełnić całego czasu oczekiwania do 12:45. Nie chcę narzekać, bo miła pani z recepcji naprawdę starała się zrobić wszystko, abym nie narzekał, więc spoko 😉

Wątpliwości

Rzeczy nad jakimi się zastanawiałem przed jazdą:

Czy wszyscy jadą tę samą trasę?
Tak. W Białymstoku pan z salony zawozi nas pod sklep Zodiak na Zielonych Wzgórzach, po drodze tłumacząc co i jak i co zrobić by spalić najmniej. Trasa kończy się na parkingu w okolicach ronda przy Biawarze, wiedzie w większości ruchliwymi ulicami i ma równe co do metra 5 kilometrów. Tak więc na nasz wynik spalania może wpłynąć chyba tylko natężenie ruchu na drodze.

A klimatyzacja, włączone radio, naładowanie akumulatora?
Toyota pomyślała o wszystkim. Wszyscy jadą tak samo przygotowanym samochodem: klimatyzacja musi być wyłączona, szyby zamknięte, radio wyłączone, akumulator naładowany w 60%. Światła włączone.

Wrażenia z jazdy

Cóż, nie da się kompletnie ocenić jak się jeździ takim samochodem, bo wszystko o czym myślisz, to jak najmniejsze spalanie. Co chwila zerkałem na wyświetlacz pokazujący co się dzieje w układzie akumulator – silnik el. – silnik spalinowy czy zużywane jest paliwo, co chwila zerkałem na wskaźnik zużycia paliwa, spoglądałem w lusterko wsteczne na wkurzonych ludzi za mną i przed siebie czy akurat mam z górki, pod górkę czy zdążę na światłach, czy już powinienem zacząć zwalniać i ładować w tym czasie akumulator (po 5 kilometrach akumulator jest prawie rozładowany). Do tego stres, wyłączona klimatyzacja (także zwykły nawiew) i 28 stopni za oknem sprawiają, że czujesz się jak w saunie. Jeśli toyota chciała tym konkursem pokazać także jak wspaniale się jeździ ich samochodem, to to im kompletnie nie wyszło 🙂

Osiągnąłem spalanie 2.1 litra na 100 kilometrów, ale okupione to było dużym stresem i komiczną, wkurzającą innych jazdą. Przykładowo aleją Jana Pawła musiałem jechać z prędkością 30 kilometrów na godzinę. To jest wlotówka z Warszawy do Białegostoku, wyobraźcie sobie, że w waszym mieście na ulicy o podobnym natężeniu ruchu macie zawalidrogę o prędkości roweru. Proszę o wybaczenie wszystkich, którzy za mną jechali.

Sporym zaskoczeniem była dla mnie automatyczna skrzynia biegów. Z jednej strony to na pewno zaleta – nie musisz zastanawiać się czy bieg jest odpowiedni. Z drugiej, pierwszy raz jechałem samochodem z taką skrzynią i jak głupi co chwila wachlowałem drążkiem z pozycji “gdy puści gaz, jedź na luzie” na pozycję “gdy puści gaz, hamuj silnikiem i odzyskuj energię do akumulatora”. Mając wcześniej w tym praktykę, pewnie lepiej z tego bym korzystał.

Moja pozycja w rankingu

Cóż, tak on wygląda teraz (jestem konradk):

Jestem piąty. Istotne jest to, że osoba, która prowadzi to ta sama osoba, przez którą tyle czekałem, bo też była umówiona na 12:00. Przez nią ruszaliśmy z rozładowanym akumulatorem i po starcie, aby akumulatory naładować, prowadziłem nie ja, a człowiek z salonu. Ciekaw jestem czy gdyby było inaczej, mógłbym ruszyć spod salonu i oswoić się z samochodem i nieznaną mi skrzynią biegów.

No, ale to takie już narzekanie kiepskiej baletnicy, więc już kończę 😉 Pomysł na konkurs fajny, bo zobaczyłem co to hybryda (polecam wszystkim  w prawkiem w ramach rozrywki zapisać się i też się przejechać), a toyota się rozreklamowała. Za ten wpis mi nie płacą, ale jak widać było tak fajnie, że postanowiłem to opisać 🙂0

Jeśli jedziesz na wakację, zastanów się nim skorzystasz z biura podróży

Sezon wakacyjny przed nami, więc to chyba dobry moment na ten krótki wpis. Jak wiecie lubię sobie czasem gdzieś wyjechać, ale jak zapewne nie wiecie, nigdy jeszcze nie jechałem z biurem podróży. Co prawda nachodzi mnie czasem myśl, by jednak spróbować, ale po relacjach innych zdania nie zmienię: wyjazd wolę sobie sam zorganizować i przynajmniej być pewnym, że nie przepłacę i dostanę dokładnie to, czego oczekuję.

Co jest złego w jeżdżeniu z biurami podróży?

Podstawowa sprawa: za kolosalne pieniądze sprzedają ci złudzenie wakacji. Oto dwa linki, które koniecznie przeczytajcie:

Co jest fajnego w jeżdżeniu na własną rękę?

Podstawowa sprawa: bo się będziesz dobrze bawił. W podpunktach:

  • zapłacisz o wiele mniej niż w przypadku wyjazdu zorganizowanego przez biuro. Już pomijam  fakt, że odpada prowizja biura, pośrednika i inne dziwne naleciałości. Wyjazd samemu jest zwyczajnie  tańszy i tyle
  • jedziesz w takim terminie, jaki ci pasuje, a nie jaki pasuje do turnusu wycieczki
  • zwiedzasz dokładnie to co sam chcesz, a nie to gdzie zaprowadzi cię przewodnik. Poświęcasz na to zwiedzanie tyle czasu, ile chcesz i jeśli coś cię zaciekawi, to to sobie dokładnie oglądasz, a nie biegniesz za przewodnikiem
  • poznajesz ludzi i społeczność do której jedziesz. Uwierz mi – w Egipcie nie wszyscy chodzą w hotelowych dwurzędowych marynarkach. Być może to będzie dla ciebie minus, ale dla mnie obejrzenie brudnej ulicy i nędzy jest o wiele lepszym doświadczeniem niż leżak nad basenem. Chcesz leżak nad basenem – jedź na mazury do Mikołajek. Dostaniesz o wiele mniejsze złudzenie rzeczywistości niż w Tunezji czy Grecji

Jak sobie zorganizować samemu wyjazd?

Za pierwszym razem zapewne będzie to dla ciebie nieco kłopotliwe, ale na pewno szybko nabierzesz doświadczenia. I nie bój się. Wiem, że wizja zorganizowania sobie przejazdu i pobytu w miejscu odległym o tysiące kilometrów od domu potrafi przerażać, ale jak mawiał Konfucjusz “podróż tysiąca mil zaczyna się od jednego kroku”. Wystarczy zacząć, a zobaczysz, że wszystko będzie dobrze.

Jak dotrzeć?

  • Jeśli wybierasz się do Niemiec, Austrii, Czech czy Słowacji, jedź lądem. Tu polecam polskibus.com, którym można dotrzeć w te miejsca za naprawdę śmieszne pieniądze (mnie wycieczka do Wiednia kosztowała 20 złotych w dwie strony).
  • Jeśli wybierasz się na wschód, możesz skorzystać z pociągu. Dojazd na Krym na Ukrainie – chyba z tysiąc kilometrów – to zaledwie 60 złotych w jedną stronę
  • Jeśli wybierasz się gdziekolwiek (dotyczy powyższych myślników jak i reszty świata), sprawdź oferty tanich linii lotniczych. Ale i niekoniecznie tych tanich. LOT miewa niskie ceny, a co środę organizuje mini wyprzedaże o nazwie Szalona Środa.
  • Przeglądaj fly4free.pl oraz loter.pl – to chyba główne blogoidy w Polsce, na których codziennie są doniesienia o kilku tanich połączeniach z rożnymi miejscami świata. To jest świetna metoda dla tych, którzy nie wiedzą jeszcze gdzie jechać. Sam tak pojechałem do Gruzji, Austrii i miałem kupiony za śmieszne pieniądze bilet do Syrii (jednak z okazji rozpoczęcia rewolucji w tym kraju, LOT zwrócił mi kasę za bilet i odwołał połączenia, tak oto trafiłem na Krym).
  • Możesz rozważyć autostop. Sam nigdy nie jeździłem stopem w Polsce, ale w krajach docelowych zdarzało mi się bardzo często.

Gdzie spać?

  • Sam zawsze zaczynam szukanie noclegu na hostelworld.com. Znaleźć tam można oferty nie tylko hosteli ale i bed&breakfast czy nawet hoteli. W zasięgu mają cały świat. A sortowanie ofert po cenach sprawia, że zawsze znajdziesz coś taniego.
  • Jeśli chcesz nocować za darmo, spróbuj hospitalityclub.org czy couchsurfing.com. Sam nocowałem tak tylko raz, co sprawiło, że zdecydowałem jednak korzystać z hosteli, ale u mnie nocowało tak już wiele osób.
  • Ostatnio hitem staje się airbnb.com, ale sam jeszcze nie korzystałem. Serwis ma na celu kojarzenie osób, które chcą wynająć komuś swoje mieszkanie na wakacje z tymi, którzy takich ofert szukają.
  • Są też i polskie odpowiedniki powyższej strony – chociażby WakacyjnyWynajem.pl (polskie, nie znaczy, że tylko z ofertami z Polski, bo można tam sobie zorganizować na przykład nocleg na wakacje w Chorwacji).
  • Jadąc na wschód właściwie możesz jechać na ślepo bez załatwiania noclegu. Po dotarciu na miejsce idź na miejscowy dworzec kolejowy czy autobusowy. Na pewno będą tam stać ludzie z ofertami wynajęcia kamnat, a jeśli nawet nie, zawsze możesz zapytać kogoś o to. Wystarczy się nie bać (wiem, że łatwo powiedzieć)

Jak zwiedzać?

Przyznaję się, że bardzo długo popełniałem błąd i jeździłem gdzieś bez przewodnika papierowego. Od kilku ostatnich wyjazdów jednak przekonałem się jaki to jest rewelacyjny wynalazek. Kosztuje kilkadziesiąt złotych, a sprawia, że zwiedzasz o wiele więcej, nawet więcej niż gdyby prowadził cię lokalny przewodnik.

Bez papierowego przewodnika właściwie ograniczałem się do zwiedzania głównych miast i to nie całych, a jedynie ich starówek – tego co widzą wszyscy. Z książką ręku docierałem w miejsca, o których nie miałbym pojęcia.

Już nie wspomnę, że taki przewodnik dostarcza Ci mnóstwa dodatkowych informacji o lokalnych zwyczajach, języku, kuchni, czy nawet pomoże ci we wspomnianych wyżej problemach z dotarciem czy znalezieniem noclegu.

Moje referencje?

Zapewne wpis ten przeczyta wiele osób, które parskną śmiechem gdy dowiedzą się o moim doświadczeniu. Nie dziwię się – wiele razy sam na swoich szlakach takie spotykałem (nawiasem mówiąc, jeśli też je spotkacie, na pewno spędźcie kilka chwil na rozmowie z nimi, na pewno dostaniecie sporo tips’n’tricks odnośnie tego jak podróżować), ale:

  • pierwszy raz z domu uciekłem gdy miałem trzy lata i był to też pierwszy mój kontakt z milicją 😉 Ale to historia na inną okazję
  • pierwszy raz poza Polskę na własną rękę w gronie przyjaciół wyjechałem z końcem liceum – Praga, więc nic wielkiego.
  • pierwszy raz wyjechałem gdzieś zupełnie sam organizując sobie transport: dwa tygodnie w Estonii i Finlandii (dotarłem autobusem a potem promem)
  • najbardziej spontaniczny wyjazd: w piątek wieczorem pomyślałem, że fajnie by było zobaczyć jak wygląda Ryga na Łotwie i w sobotę rano już tam byłem i nawet sobie nocleg znalazłem. Nawiasem mówiąc: wygląda bardzo ładnie
  • najdłuższy wyjazd, to jak zapewne wiecie 3,5 miesiąca w Rwandzie w Afryce
  • najmniej zorganizowane noclegi miałem w Gruzji, gdzie zwiedziłem 6 miast i miasteczek – gdy do nich jechałem nie wiedziałem jeszcze gdzie będę spał, ale zawsze coś się znajdowało
  • do tego wiele innych wyjazdów do: Włoch, Austrii, Słowacji, Danii, na Litwę, Białoruś, Ukrainę. Czuję, że o czymś zapomniałem.

I tyle. Uwierzcie, że zorganizowanie sobie zwiedzania starówki w Tbilisi jest tylko ciut ciut trudniejsze niż zorganizowanie sobie zwiedzania starówki w Warszawie czy Krupówek w Zakopanem.0

T-mobile stara się bym od nich odszedł. Chyba się skuszę.

Nienawidzę spamu. Nienawidzę domokrążców, którzy wpychają nogę między drzwi a framugę twojego domu by coś ci sprzedać. Nie znoszę tak samo telemarketerów dzwoniących do mnie po to bym dla ich firmy płacił jeszcze więcej niż płacę do tej pory.

Telemarketerzy tacy dzwonią do mnie tylko z dwóch źródeł. Z mBanku po to by mi wcisnąć jakiś kredyt czy kartę kredytową (obudźcie się panowie i panie – o wiele większy bank uznał, że jestem niewiarygodnym kredytobiorcą 😉 ) oraz T-mobile. Po co do mnie dzwonią z T-mobile zazwyczaj nie wiem, a jeśli już się dowiaduje to po tygodniu dzwonienia.

Wczoraj

Telefon z biura obsługi. Muszę odebrać, bo z doświadczenia wiem, że jeśli nie odbiorę i nie wklepią w swój system, że odebrałem, to będą dzwonić bez końca (na razie przetestowałem przetrzymanie ich dwa tygodnie, nadal dzwonili). Odbieram. W słuchawce słyszę melodyjkę T-mobile i automat mnie prosi, bym czekał na rozmowę. Po pięciu sekundach automat się rozłącza. I tyle.

Dzisiaj

Telefon z biura obsługi. Odbieram. Melodyjka i prośba o oczekiwanie na konsultanta. Czekam. Po pięciu sekundach połączenie zerwane przez dzwoniącego.

Jutro

Nie wiem co będzie jutro, ale w styczniu, gdy kończy mi się umowa zmieniam operatora. Oczywiście ich głupi system dzwonienia nie jest jedynym powodem, ale jak najbardziej ma tu duże znaczenie.

Co polecacie przy abonamencie faktycznym w okolicach 55 złotych brutto (tyle mam na papierze w T-mobile, ale praktycznie płacę około 80 złotych, głównie przez połączenia do Play i pakiet dodatkowego internetu)?0

Ruszył nowy sezon seriali

Studenci nie mają łatwego życia – jeśli któryś z nich postanowił sobie, że w tym roku to już na pewno weźmie się do nauki, a przy okazji jest fanem seriali komediowych, mam złą wiadomość: ubiegły tydzień był momentem startu wielu sitcomów w Stanach Zjednoczonych.

Ja już studentem dawno nie jestem ale po prostu uwielbiam seriale oglądać. Pomyślałem, że wypiszę tutaj co oglądam. Może część z was znajdzie w tym coś dla siebie, część napisze mi w komentarzu, że też tacza się ze śmiechu przy tym czy innym.

Zachęcam też was do podzielenia się swoją serialową “wideoteką”. Na pewno jest coś, czego nie widziałem. Komentarze wpisujemy na końcu tego wpisu 🙂

Lecimy:

The Office

Z tych, które wymienię to chyba serial, który najdłużej oglądam. Rzecz się dzieje, jak sama nazwa wskazuje, w biurze. Ciężko mi powiedzieć kto jest główną postacią: jeszcze rok temu powiedziałbym, że jest nim Michael Scott, grany przez Steve’a Carrela, jednak w najnowszym sezonie (w ubiegłym tygodniu wystartował sezon ósmy) już go nie ma. Dlatego na głównych bohaterów awansuję tutaj Jima i Pam, chyba wszyscy współoglądający się ze mną zgodzą. Na pewno wyróżnia się też Dwight.

Akcja rozgrywa się w firmie handlującej papierem. Jim jest jednym ze sprzedawców, Pam w czasie trwania serialu z sekretarki awansowała już na osobę od spraw administracyjnych. Dwight jest typem bezwzględnego zakutego łba i przez to co chwila staję się obiektem żartów. Zresztą humor całego serialu jest specyficzny. Szowinistyczny, czasem rasistowski, częściej subtelny. Niemal każdy bohater ma jakąś ułomność, która sprawia, że jest zabawny.

Tym, którym jeszcze nie widzieli, polecam. Mi już po siedmiu sezonach się nieco opatrzył, ale oglądać będę dalej. Zresztą bez Steve’a Carella to już nie to samo.

Modern Family

Wspominam o nim po Office, bo oba seriale łączy ten sam sposób reżyserii i prowadzenia kamery. Całość jest zrobiona tak, aby wyglądała na film dokumentalny. Bohaterowie wypowiadają się do kamery, czasem przed nią się ukrywają, a ta odnajduje ich w zakątkach podczas prywatnych rozmów. W Polsce coś takiego chyba też już się zdarzało, ale jako, że nie włączam telewizora, trudno mi powiedzieć gdzie i kiedy. Słyszałem, że na dwójce Rodzinka TV jest ponoć trochę wzorowana właśnie na Modern Family, ale nie jestem tego do końca pewien.

Modern Family opowiada historię trzech domów. Jest dom, w którym ojcem jest Ed O’neil (znany wszystkim z roli Ala Bundy’ego). O wiele już starszy niż w Świecie według budnych; mąż kolumbijskiej seksbomby, z którą wychowuje pasierba. Ma też dwójkę dorosłych już dzieci z poprzedniego małżeństwa. Syn jest gejem, tworzącym rodzinę razem z innym facetem, wychowującym adoptowaną azjatycką dziewczynkę (w najnowszym, trzecim sezonie przygotowują się właśnie do adopcji kolejnego dziecka). Córka nestora całej rodziny tworzy raczej normalną rodzinę. Przynajmniej normalną jak na komediowe standardy.

Niby nic wyjątkowego, ale serial potrafi naprawdę rozbawić. Polecam wszystkim. Jako rekomendację dodam, że nie znam chyba nikogo, kto po rozpoczęciu oglądania go, zrezygnowałby, bo mu się nie spodoba. (z drugiej strony znam mało ludzi, więc wszystko jest możliwe).

How i met your mother

Nie jestem pewien czy muszę ten serial przedstawiać. Patrząc na ilość memów krążących po sieci, związanych z bohaterami tego filmu, podejrzewam, że już chyba każdy natknął się na niego choć raz lub coś o nim słyszał. Wystartował właśnie 7 sezon.

Kanwą serialu jest opowieść prowadzona przez Teda Mosby’ego, w której relacjonuje swoim dzieciom jak to się stało, że spotkał swoją żonę. Po krótkiej scence na początku każdego odcinka, w której widzimy słuchających dzieciaków, przenosimy się zaraz do akcji z niesprecyzowanej przeszłości (jednak biorąc pod uwagę product placement iPhone’a, dzieje się to naprawdę niedawno), w której widzimy grupkę przyjaciół. Jest główny bohater – Ted Mosby – architekt, wykładowca, którego pasji do architektury nikt nie rozumie (Zupełnie jak Ross z Przyjaciół i jego fascynacja dinozaurami). Jest jego przyjaciółka, z którą miał romans i romans ten powraca co chwila (Rachel?). Jest kochająca się parka, która nie może się doczekać dziecka (czy ktoś może mi przypomnieć czy w Przyjaciołach Monika i Chandler doczekali się dziecka?). Jest wieczny podrywacz, który niczym Joey – ponownie z przyjaciół – co chwila widziany jest z inną dziewczyną.

Tak, specjalnie wymieniłem nawiązania do Przyjaciół, bo serial ten jest jego kalką. Oczywiście z wariacjami, ale jest to po prostu kontynuacja tego samego pomysłu. Młodzi z Nowego Jorku, zabawni, przebojowi. Jeśli ktoś płakał po ostatnim odcinku Friendsów, na pewno juz trafił na ten nowy serial.

Dodam, że pomimo kalkowatości, serial jest bardzo dobry i szczerze polecam.

The big bang theory

Obecnie wystartował 5. sezon, a ja oglądam go od czwartego. Nie zmienia to faktu, że ten właśnie uważam chyba za najśmieszniejszy. Ale nie dla wszystkich musi być on śmieszny.

Ponownie grupka przyjaciół, jednak od przyjaźni wyraźniejsza jest tu ich nerdowatość. Sami naukowcy, w większości fizycy, jeden z doktoratem. Oderwanie ich od rzeczywistości, wszelkie ich odchyły, powodują, że autentycznie zalewam się łzami ze śmiechu. Jeśli ktoś ogląda ten serial, na pewno w ubiegłym tygodniu taczał się po ziemi przy scenie “testowania” urządzenia do całowania na odległość 😉

Jako, że obecnie wraz z tym całym hipsterstwem przyszła moda na nerdów, na pewno wam się spodoba.

Raising Hope

Obecnie drugi sezon. Wspominałem już tutaj kiedyś o serialu My name is Earl. Jeśli ktoś z Was wtedy przekonał się do niego, na pewno polubi także i ten – tworzą go ci sami aktorzy i klimat jest podobny. Małomiasteczkowy chłopak przesypia się z dziewczyną i zdarza im się wpadka. Problem jest jeszcze większy: dziewczyna jest seryjną morderczynią i zostaje stracona na krześle elektrycznym. Małomiasteczkowy Jimmy zostaje z córeczką Hope i od tej pory (a opisałem wam tylko pierwszy odcinek) musi ją wychowywać, równocześnie mieszkając z rodzicami i będąc zakochanym w sprzedawczyni z pobliskiego sklepu.

Mnóstwo świetnego humoru i naprawdę się ucieszyłem, że serial znów wrócił na antenę.

Inne?

Obejrzałem też pierwszy odcinek Wilfreda, ale to za mało by go tu recenzować. Oglądałem też serial Samatha Who (gra z nim Christina Applegate, czyli Kelly Bundy), ale nie przypadł mi on bardzo do gustu (zresztą nie jest już kontynuowany).

A co się wam podoba?

(obrazki zapożyczone z wikimedia)

 0

Kredytobiorcą chyba już nigdy nie zostanę

Zostać specjalnie nie chce, bo boję się czy nie jestem typem człowieka, który po kilku latach bierze kolejny kredyt aby spłacić część już wcześniej zaciągniętych. Nie znam siebie w tym wymiarze i raczej doświadczalnie sprawdzać tego nie chcę.

Zdarzyło się jednak, że na lotnisku w Katowicach przed wylotem na Krym dopadła mnie dziewczyna z CitiBanku z pytaniem czy nie chcę ich karty kredytowej Wizz City. Odruchowo nie chciałem, zawsze nie chcę, gdy dzwoni do mnie mBank pytając czy nie chcę karty kredytowej. Dziewczyna jednak miała argumenty: nie będę płacił w Wizz Airze opłaty za rezerwację, dodatkowo z miejsca mam darmowy bilet w jedną stronę w tej sieci. Karta rocznie kosztuje 5 złotych, a zrezygnować mogę kiedy chcę. Po zakupie czegoś kartą mam 52 dni na spłatę bez procentów, więc w kredyt wcale nie muszę wchodzić.

Pomyślałem więc, że co mi szkodzi. Tym bardziej, że jeszcze jedną wycieczkę w tym roku sobie planuję, więc czemu by nie skorzystać. Podpisałem na lotnisku papierki i tyle.

Dziś przyszła do mnie koperta z CitiBank. Miękka, bez karty w środku. Za to miała liścik z informacją, że z przykrością, ale nie mogę mi kredytu udzielić. Czemu nie napisali, ale jasne jest, że według ich procedur pewnie okazałem się niewypłacalny 🙂

Myślę, że jakoś to przeżyję. 😉0

Krym w kilku słowach

Wróciłem. Nie będzie to jednak długi wpis, jak ten o Wiedniu i Bratysławie, a jedynie meldunek, że jestem i żyję. Całość, jeśli starczy mi zapału, rozbiję na kilka wpisów. Inaczej się nie da.

Kurcze, cały czas mi się marzy jakiś dodatkowy netbook, który zabierałbym na takie wyprawy, by pisać na bieżąco. Tak jest najlepiej, bo teraz już część emocji uleciała. Może ktoś chce zasponsorować w ramach reklamy na blogu? 😉

Góra Ajudah - jeden z symboli Krymu

Góra Ajudah - jeden z symboli Krymu

Podstawowe wrażenie: trzeba tam będzie wrócić, może już na wiosnę za rok. Wyznaję zasadę “jeden wyjazd w życiu w jedno miejsce, życie jest zbyt krótkie, a świat zbyt wielki, by tracić czas na deptanie tych samych ulic i szlaków po kilka razy”. Problem jednak w tym, że sam Krym jest zbyt duży, by udało się go zwiedzić w dwa tygodnie. Kilka dni przed wyjazdem wyciągnęliśmy mapę, by się przekonać jak malutki kawałek tego półwyspu udało nam się zobaczyć. I jeśli tylko ten fragment zaparł nam dech w piersiach, to co z nami będzie, gdy ruszymy kiedyś dalej?

Miejsca jakie odwiedziliśmy na Krymie

Miejsca jakie odwiedziliśmy na Krymie. Interaktywna pełna wersja po kliknięciu na obrazku.

Było i wspaniale, ale i były chwile, że miało się wszystkiego dość. Niesamowite barwy wody czasem przestawały mieć znaczenie, gdy ostre kamienie dna raniły stopy. Dwudziestosześciogodzinna podróż pociągiem z Krymu do polskiej granicy okazała się chwilą w porównaniu z trzynastoma godzinami na granicy. “Krym to stan umysłu” – myśli sobie człowiek, gdy przechodzi przez proces zakupu biletu kolejowego, czy choćby odwiedza toaletę 😉

Wszystko to wyjaśnię –  mam nadzieję – w kolejnych wpisach.0

Cztery dni w Bratysławie, trzy dni w Wiedniu

Już mi się wróciło. Wyjazd bez większych zachwytów i wrażeń, ale z kronikarskiego obowiązku wrzucę tutaj opis i jak zwykle dodam kilka pożytecznych informacji dla kolejnych turystów, którzy chcieliby te miejsca odwiedzić (ceny, przejazdy i inne tipsy i triki).

Dojazd i powrót

Dojazd i powrót był głównym w ogóle powodem czemu się wybrałem: bilet z Warszawy do Wiednia kosztował w obie strony 20 złotych. Całość odbyła się za sprawą nowej firmy PolskiBUS.com, która urządzając takie właśnie promocje (ceny za przejazd zaczynają się od 1 zł jeśli kupujemy odpowiednio wcześniej) chce zaistnieć w świadomości konsumentów. Warto więc korzystać.

Sam bus polskiegobusa bez żadnych zastrzeżeń a nawet robi dobre wrażenie: WiFi (dość wolne i tylko do granicy, ale i tak nie korzystałem z niego zbyt dużo), skórzane fotele, klima. Tips: postarajcie się wsiąść do busa jako pierwsi, to zajmiecie miejsca zaraz za przednią szybą. O wiele lepiej jest tak właśnie jechać niż całą drogę wpatrywać się w fotel przed nami lub boczną szybę.

Tłumek pod Polskim Busem na dworcu w Warszawie

Wada Polskiego Busa: kiepskie skomunikowanie połączeń. Co prawda jeździ ta firma także na trasie Białystok – Warszawa, ale gdybym chciał z niej skorzystać, musiałbym czekać na kolejny bus do Wiednia około 10 godzin. Dlatego do Wawy dostaliśmy się (i wróciliśmy) Podlasie Express. 50 złotych w obie strony trochę psuje cały budżet przejazdowy w zestawieniu z dwudziestoma złotymi do Wiednia, ale wyjścia nie było (pociąg jest jeszcze droższy).

Z Wiednia do Bratysławy

Trochę głupio zrobiłem, że kupiłem bilet do Wiednia – Polski Bus przejeżdża na tej trasie przez Bratysławe, a i te miasto miałem zamiar odwiedzić. No nic. Wysiedliśmy w Wiedniu o 4.30 rano i skierowaliśmy się na pobliski dworzec południowy (sudbahnhof) aby wrócić do Bratysławy, przez którą przejeżdżaliśmy.

I tu pierwszy szok: cena biletu (na szczęście w obie strony, ważnego cztery dni, czyli dokładnie tyle, na ile planowaliśmy pobyt w Bratysławie) to 14 euro. Jeśli się weźmie pod uwagę, że jest to prawie 60 złotych za przejazd ledwo 60 kilometrowego odcinka, psuje to trochę miny. Taniej się jednak nie nic nie znalazło. Pociąg w jedną stronę: 11 euro. Bus (z dworca, gdzie zatrzymuje się polski bus): 7,70 euro. Kupujemy. Pociągi jeżdżą co godzinę i przejazd trwa chyba 50 minut. Pierwszy pociąg o 6 rano. Tak więc w Bratysławie byliśmy około siódmej. Przywitał nas deszcz i dworzec kojarzący mi się z dworcem w Katowicach.

Red Star Hostel w Bratysławie

Nie jest położony w centrum, ale jest dobrze z centrum skomunikowany (tramwaje i busy co kilka minut, w tym bus nocny, przejazd zaledwie chwilę, chodziliśmy nawet pieszo). Nie jest też hostelem całorocznym: znajduje się w akademiku i rodzi się w raz z opuszczeniem go przez studentów. Największa zaleta to cena: około 12 euro za noc, taniej nic nie znaleźliśmy.

Druga nie mniej ważna zaleta: gdy obsługa podsłucha, że mówisz po polsku, także przechodzi na język polski. Okazało się bowiem, że na 5 pracowników, cztery osoby to Polacy. 🙂

Przy hostelu znajduje się pub studencki (był jednak otwarty tylko jedną noc, nie wiem czemu) z piwem (dość kiepskim) za 1,1 euro (4,40 pln). Jest też bar studencki, gdzie danie dnia kosztowało 2,90 euro (~12 pln). Przy hostelu jest też całodobowa stacja benzynowa, na której najtańsze wino kosztuje 1,20 euro (~5 pln) i wcale nie jest takie kiepskie. Niestety mają tylko trzy butelki tego wina, co jednej nocy okazało się ilością zbyt małą. 😉

W stołówce koło hostelu czekam na knedliczki

W dalszej okolicy (około 200 metrów od akademika) jest całkiem ładny pub, zamykany jednak o 21:00.

Starówka w Bratysławie

Lans z Bratysławą w tle

Co tu opisywać: jak w każdym mieście. Urokliwe uliczki, kościoły, nad wszystkim góruje zamek. Dość niewielka, można ją przejść w kilkanaście minut. Ceny zróżnicowane. Najtańsze piwo to mniej niż 1,50 euro (~6 PLN) i nie jest trudno takie znaleźć. Można też oczywiście i trafić na miejsca z piwem po 3 euro (~12 PLN). Na mieście nie jedliśmy, co najwyżej zaopatrywaliśmy się w sklepach spożywczych w coś do przekąszenia.

Kolo po prawej mniej normalnie przedrzeźnia

Odkrycie w Bratysławie: ulica Obchodna

Trzeba skierować się na północ od starówki i trafiamy na zakupową ulicę miasta, która w nocy tętni życiem (takim nieco mniej turystycznym). W barze na poddaszu, zaraz na początku tej ulicy można zagrać w bilard za 5 euro za godzinę i wypić piwo za rekordowe niskie jeden euro. Wrażenie popsuły nieco barmanki, które zorientowawszy się, że po pijaku możemy mieć problemy z obcą walutą, zamiast 2 euro reszty, wydały jakiś dziwny żeton przypominający taką monetę. My się jednak zawczasu zorientowaliśmy i wróciliśmy do baru, zamówiliśmy dwa kolejne piwa i z uśmiechem zapłaciliśmy tym żetonem. Barmanki udawały zdziwienie, ale gdy powiedzieliśmy, że żeton mamy na 100% od nich, bez szemrania przyjęły go z powrotem.

Ulica Obchodna i tramwaj

Za Bartysławę: zamek w Devinie

4 w 1: Rzut okiem z zamku w Devinie na Dunaj, Poprad i Austrię.

To nie do końca za Bratysławą, bo Devin to nadal dzielnica tego miasta, położona jednak dość odlegle. Na szczęści łatwo tam można dostać się busami i łatwo wrócić. Wejście na zamek – 3 euro, ale warto. Bardzo ładny i świetne widoki.

tak zwany gościniec

Za Bratysławę: Złote Piaski

Taki odpowiednik Dojlid w Białymstoku czyli po prostu plaża miejska. Wejście: 2 euro. Według mnie nie warto. No chyba, że podobnie jak my  nie ma się już co robić w tym mieście.

Złote Piaski tylko z nazwy

Nocleg z Hospitality Club w Wiedniu, czyli noc prawie na dworcu

Sam często nocuję u siebie kogoś z HC (nawet jutro będę miał gościa), jednak w drugą stronę nie idzie mi już tak łatwo. W Gruzji kompletnie nikt mi nie odpowiedział na pytania o możliwość noclegu. W Wiedniu na 30 wysłanych maili odezwał się jeden człowiek. “W niedzielę będę na Węgrzech, wrócę późno, ale możecie u mnie nocować. Czekajcie na mnie na dworcu zachodnim (westbahnhof), możecie mi ufać, że was stamtąd zabiorę”. Ok, zatem po przyjechaniu kierujemy się na ów dworzec i siedzimy tam z 5 godzin (na zewnątrz leje).

Przed północą staram się dodzwonić do człowieka z pytaniem kiedy będzie. Nie odpowiada. Dzwonię kilka razy. Wysyłam smsy. Nic.

W desperacji znajdujemy więc nieco osłonięte od ludzi miejsce i kładziemy się na ziemi spać w śpiworach. Czuję się jak bezdomny, ale o tej porze nie pozostaje nam nic innego do roboty.

Dworzec Zachodni w perspektywy podłogi

O pierwszej w nocy ktoś nas budzi. To ochrona dworca i mówi, że musimy wyjść, bo dworzec jest zamknięty od 1:00 do czwartej. Pięknie. Na zewnątrz leje, my jesteśmy w pół śnie i nie wiemy co robić (jak się okazuje, nie tylko my nie wiemy: z różnych zakamarków dworca zostało wypędzonych sporo takich ludzi jak my). Niektórzy wyciągają śpiwory i kładą się spać na ulicy (przy dworcu jest nawis dachu jak na centralnym w Warszawie, więc może i zimno, ale przynajmniej nie pada na głowę). Myślę, że to niegłupi pomysł, ale Wojtek mówi, bym jeszcze raz zadzwonił do tego gościa z HC. Oczywiście nie odbiera.

Po 15 minutach sms od niego. W nim adres gdzie mamy się stawić. Na szczęście mamy mapę (6 euro na stacji benzynowej, więc lepiej kupcie w Polsce) i na szczęście nie jest to strasznie daleko. Idziemy w deszczu i na miejscu zastajemy gościa, który wygląda jakby właśnie dochodził do siebie po jakimś kwasie 😉 Nic dziwnego: tłumaczy nam, ze na Wegrzech był na na jakiejś transowej imprezie i dopiero teraz wrócił. Możemy spać, na siódmą rano idzie do pracy, ale zostawi nam klucze. Spoko. Później do wyjazdu widzimy go już jedynie przez chwilę, a wyjeżdżając zostawiamy klucz w skrzynce pocztowej.

Centrum Wiednia

Wiecie, nie lubię opisywać atrakcji turystycznych. Napiszę tylko, że jest wielkie, oczywiście drogie i sprawia wrażenie przytłaczającego. Poza tym przez sporą część czasu padało, więc zwiedzanie nie było przyjemne. Warto zajrzeć do Quartier Museum; myśmy jednak zwiedzili tylko część darmową (jest to kompleks muzeów, a wejście do każdego kawałka to przynajmniej 40 złotych). Piwo w knajpach po 3,5 euro (14 złotych), w sklepie najtańsze po 50 centów (2 złote).

Małpują od nas: też mają belweder

 

Cesarz to miał kiedyś fantazję. Janie, zawieź mnie koniem do domu. Do środka domu.

 

Deszcz. W tle jeden z budynków Quartier Muzeum

 

Deszcz. W tle starówka Wiednia

Odkrycie w Wiedniu: Favoritenstrasse

Odjazd z Wiednia mieliśmy ponownie Polskim Busem z dworca południowego. Niestety na miejscu okazało się, że nie ma tam żadnego dworca autobusowego, a tylko wiaty, a sam dworzec kolejowy nie jest o wiele bardziej duży. Więc nuda. Normalnie jest tam także olbrzymi budynek dworca centralnego, jednak teraz zburzyli go i stawiają na nowo. Wojtek z nudów postanowił sprawdzić co jest na południe od dworca południowego i była to świetna decyzja. Ciągnie się tam bardzo długa, deptakowa Favoritenstrasse. Szkoda, że trafiliśmy na nią dopiero wieczorem gdy wszystko było już niemal zamknięte. Ciekaw jestem jak tam jest za dnia. W każdym bądź razie polecam, jeśli już znudzą Was kolejne pałace (aha, koło dworca, na północ jest świetny Belveder i obok niego polska uliczka na której można postać sobie pod krzyżem za ofiary smoleńskie).

Favoritenstrasse naprawdę okazała się favoriten

A już za tydzień – znikam na Ukrainie. Cel główny: Krym (ale po drodze i Lwów i Kijów).0

Skąd wiadomo, że jutro jadę na urlop?

A no na przykład stąd, że odezwał się do mnie dziś klient, który nie odzywał się już z pół roku, że coś co mu robiłem, nagle przestało działać.

Albo na przykład po tym, że na dzisiejszy dzień moja firma hostingowa zaplanowała sobie upgrade MySQL wskutek czego – jak być może widzieliście – blog był wywalony do góry nogami przez pół dnia, a na inne moje strony nie mogłem się zalogować.

Pożary jednak ugaszone. Jutro wyruszam na podbój Austrii i Słowacji.

(I żeby wkurzyć niektórych, którzy muszą teraz ciężko pracować, napiszę, że to nie jest mój ostatni urlop w tym roku. Ba, to nawet nie będzie mój ostatni urlop w tym miesiącu 😉 )0

Fejsbukowy soszial media szpecjalist

Oj będę się z tego śmiał 🙂 Szczerze to już się śmieję. Wtopa na całego.

Nie lubię Facebooka i powodem tego jest to, że nie rozumiem jak on działa. Za grzyba nie wychodzi mi tam jakakolwiek komunikacja z innymi ludźmi. Coś tam czasem polubię, kiedyś grałem w Farmville, czasem skomentuję czyjś status i to wszystko.

Najbardziej mnie irytuje jednak, że nikt tam nie odpowiada na moje statusy. Kilka razy próbowałem coś napisać, ale na próżno – zero reakcji ze strony znajomych. Też mi wielcy znajomi!

W efekcie ostatnio nic tam nawet nie próbowałem pisać.

A dziś przypadkiem kursor mi się przesunął nad pewną ikonkę:

I oto mam odpowiedź czemu nikt nie komentuje tam moich wypowiedzi 😉

To chyba tyle, jeśli chodzi o moje obeznanie z tym serwisem 🙂 Nie wiem kiedy to się tak ustawiło, nie wiem czy ja to zrobiłem, czy samo się (a może tak jest domyślnie).

I prawdę mówiąc nie specjalnie mnie to już interesuje. Od środy używam Google Plus i tam mi marnowanie czasu innym użytkownikom jako tako idzie 😉0

Emigrant to nie imigrant! (tak jakby)

Każdy ma jakiegoś bzika językowego, coś co go niezmiernie drażni, gdy słyszy w telewizji, lub czyta w internecie, gdy nieprawidłowo ktoś inny używa jakiegoś słowa. Wiele osób nie potrafi znieść gdy myli się słowo bynajmniej z przynajmniej.

Moim bzikiem jest mylenie imigranta z emigrantem. Tak, to jedna i ta sama osoba, jednak trzeba uważać jak się ją nazywa. Bo to czy nazwiemy ją emigrantem, czy imigrantem zależy od kontekstu.

Przed chwilą w Wiadomościach TVP usłyszałem, że “jednym z wyzwań polskiej prezydencji w Unii będzie poradzenie sobie z falą emigrantów”.

A ja się pytam: któż to tak bardzo chce emigrować z tej Unii Eurpejskiej? Dokąd? Prawdę mówiąc jakoś sobie nie potrafię wyobrazić by kiedykolwiek miał nastąpić masowy exodus ludzi z Europy. Przynajmniej w najbliższej przyszłości.

Dziennikarz chciał bowiem powiedzieć, że “jednym z wyzwań polskiej prezydencji w Unii będzie poradzenie sobie z falą imigrantów”.

Wyjaśnijmy sobie tę różnicę:

  • o emigracji i emigrantach mówimy w sytuacji gdy ktoś skądś wyjeżdża. Podczas drugiej wojny światowej wielu Polaków wyemigrowało do Wielkiej Brytanii.
  • o imigracji i imigrantach mówimy, gdy ktoś gdzieś przyjeżdża. Podczas drugiej wojny światowej w Wielkiej Brytanii nastąpiła wielka imigracja ludzi ze wschodniej Europy.

Tak więc: obecnie Unia Europejska ma wielki problem z imigracją ludzi z Afryki Północnej. Ludzie ci emigrują głównie z Libii i Tunezji. Dziennikarz głównego serwisu informacyjnego TVP powinien o tym wiedzieć.

Też macie jakieś bziki językowe? 🙂3

Wychodzi na to, że BBC jest najszybsze

Mogę się mylić, ale póki co okazuje się dla mnie, że to właśnie w tamtym radio chyba są najlepiej poinformowani.

Jakiś czas temu już zauważyłem, że polskie media są odtwórcze i to nawet odtwórcze nie tylko po zachodnich, ale i internecie. Co było na Wykopie, czy co przeleciało przez GG, potem widziałem w TV.

Od miesiąca zasypiając słucham sobie BBC World Radio. I nie ma dnia, by się nie sprawdziła zasada: co usłyszę dziś wieczorem, jutro będzie w Wiadomościach czy Faktach 🙂

Sprawdźcie sobie sami 🙂0

Ogórek

Stałem dziś na przystanku i czekałem na autobus. Upał jak nie wiem. Obok żul w pełnym garniturze grzebał w przyprzastankowym śmietniku. Wyjął kilka puszek, znalazł na w pół wypitego szejka (widać komuś wcześniej właśnie podjechał autobus). Żul otworzył szejka, wyciągnął słomkę i wypił jednym chałstem tę roztopioną breję.

Mniej więcej w tym samym czasie w słuchawkach w uszach usłyszałem, że coraz  więcej ludzi nie kupuje warzyw bo boi się, że mogą się czymś zarazić.0

Dziś odkryłem nowego flakera i wtyczkę dla chrome do zrzutów ekranu

A, pomyślałem że mogę się pochwalić raz na jakiś czas internetowymi odkryciami 😉

new.flaker.pl – wygląda na to, że flaker, choć z dnia na dzień coraz bardziej popsuty i z coraz mniejszą ilością ciekawych ludzi, to jednak będzie żył 🙂 Bardzo fajnie, bo to mój ulubiony serwis mikroblogowy i piszę tam zdecydowanie częściej niż tu na swoim blogu.

Webpage Screenshot – świetna wtyczka do Chrome pozwalająca robić zrzuty ekranu i – co ważniejsze – dodawać do nich opisy, szlaczki, strzałki… Na pewno się przy przy wymienianiu korespondencji z klientami. (wtyczka też odkryta dzięki flakerowi)

0

Jak z przeciętnego ucznia zostałem stypendystą

Na Flakerze ktoś mnie właśnie natchnął do zwierzeń na temat nauki. Jako, że ostatnio nie mam pomysłów na dobre wpisy, to pomyślałem, że może to jednak okaże się godne umieszczenia tutaj, nad tą panią co stoi obok gałęzi i się na Was patrzy (teraz to dopiero Was zacznie irytować ;))

Zawsze się o mnie mówiło: zdolny ale leniwy. Myślę, że wielu z Was też to słyszało. Nigdy niby nie miałem problemów ze zdaniem z klasy do klasy, nigdy też nie miałem specjalnej ambicji by na świadectwie mieć same piątki. Żartowałem sobie nawet, że jestem Człowiek Pi, bo moja średnia bardzo czesto wynosiła właśnie 3,14. I tak sobie się prześlizgiwałem z klasy do klasy. Przez podstawówkę, przez liceum (ja jestem z tych starszych, co do gimnazjum nie chodzili) i przez pierwsze trzy lata studiów. Po trzecim roku jednak coś mną musiało mocno trzepnąć, tak mocno, że po niemal oblaniu roku, zostałem stypendystą. 

Aha, muszę tutaj wtrącić dla wszystkich, tych, którzy czytają ten wpis z nadzieją, że  będzie coś o amfie, jodze  czy innych dziwactwach, które niby magicznie w jedną chwilę zrobią z nas geniuszy, to sorry batory. Ten wpis będzie o systematycznej, metodycznej nauce. Ciężkiej, długotrwałej, ale z jednym pewnikiem: na pewno skutecznej. Metodą na jaką wpadłem, jestem pewien, że mógłbym nauczyć się liczby Pi do milionowej cyfry po przecinku czy też wszsytkich ulic we wszystkich miastach Polski. Wymagać to będzie dużo czasu, ale na 99% nauczę się tego. 

No więc na trzeci rok studiów poszedłem z debilnym przekonaniem. W wakacje spotkałem człowieka, który przy piwie i ognisku wytłumaczył wszystkim zgromadzonym, że skoro skończyliśmy już dwa lata studiów, nikt na pewno nas nie uwali. Bo przecież w te dwa lata Państwo Polskie wwaliło tyle kasy w naszą edukację, że wywalenie nas teraz z uczelni byłoby fatalnym błędem ekonomicznym. I dlatego teraz studia będą już łatwe i właściwie uczyć się nie musimy.

O tak. Byłem wtedy naiwny. Na tyle naiwny, że wierzyłem, że w Polsce ktokolwiek martwi się tym, na co idą publiczne pieniądze 🙂 Ba, że martwią się tym profesorowie, wśród których był i taki, który nam wprost w twarz mówił, że w gruncie rzeczy studenci są dla nich tylko balastem, przeszkadzającym w prowadzeniu badań naukowych. 

…i przez owe debilne przekonanie, trzeci rok skończyłem w ten sposób, że na sześć egzaminów, pięć nie zdałem.

Wtedy przyznam, że poczułem się jak kompletny debil. Pamiętam spojrzenia innych gdy wspominałem ile egzaminów uwaliłem. Nie było to przyjemne. 

Na szczęście były przede mną jeszcze jesienne poprawki. W tym całym stresie i chęci udowodnienia, że jednak debilem nie jestem wypracowałem sobie bardzo dobrą metodę nauki. Tak dobrą, że owe cztery egzaminy zdałem na same piątki (pamiętam zaskoczenie profesorki od genetyki, że można tak się podnieść), a w czwartym roku na koniec miałem taką średnią, że pierwszy raz w życiu załapałem się na stypendium naukowe. Trochę wtopa, bo gdy odkryłem idealną metodę nauki, studia musiałem już kończyć. 

Na czym polega ta metoda? Jak wspominałem jest potwornie trudna, ale na szczęście sam poczatek jest bajecznie prosty. 

Na samym początku weź podręcznik, zeszyt i długopis. (Mówiłem, że proste). Zacznij czytać podręcznik, ale nic nie zapamiętuj. To znaczy nie staraj się nic zapamiętywać, niech się zapamiętuje samo. Kompletnie zero wysiłku. 

Wszystko co musisz tutaj robić, to po każdym akapicie zatrzymać się i zadać sobie pytanie: na jakie pytanie ten akapit jest odpowiedzią? I potem to pytanie zapisać. 

Doszedłem bowiem – jak się potem okazało do genialnego – wniosku, że każdy akapit to jedna myśl. Jeden mem, jeden bit informacji. Autor podręcznika po to dzieli tekst na akapity, aby właśnie odseparować od siebie informacje. I każdy akapit odpowiada na jedno konkretne pytanie. 

Przykładowo, pierwszy akapit tego wpisu odpowiada na pytanie "skąd wziął się pomysł na ten wpis". Ten natomiast akapit rozwiązuje zagadkę o treści "podaj przykłady pytań, na jakie akapity mogą odpowiadać". 

I tak jest w każdej książce. 

Zatem czytamy cały podręcznik, całe 700 stron chemii organicznej i zamiast wkuwać treść na pamięć, po każdym akapicie zatrzymujemy się i zapisujemy pytanie. "Czym jest chromatografia?" "Jaka jest podstawowa różnica między kwasami tłuszczowymi nasyconymi i tymi nienasyconymi?". I tak przez 700 stron, co strona warto sobie jakoś odznaczyć na liście pytań na której stronie jest na nie odpowiedź. 

Jest to dość proste, trwa długo (bo w końcu mamy do przeczytania 700 stron) i na koniec mamy zarąbistą listę kilku tysięcy pytań 🙂

Teraz – niekoniecznie od razu – czytamy listę owych pytań i odpowiadamy na nie. Bez patrzenia do książki. Jeśli nie potrafimy odpowiedzieć, pytanie zostawiamy. Jeśli odpowiedzi nie jesteśmy pewni, pytanie zostawiamy. Jeśli odpowiedź jest banalna – pytanie jakoś wykreślamy. 

Z doświadczenia wiem, że po takiej zabawie 20% pytań zostanie wykreślone.

Teraz zaczynają się schody. Pozostałe pytania musimy w tekście książki odnaleźć i odpowiedzieć na nie. 

Potem kolejna runda bez książki. Zostawianie pytań, wykreślanie, szukanie na nowo. I kolejna runda. 

Tak, jest to nurzące, ale ostrzegałem. Motywacją dla mnie była wiara, że w ten sposób wykuje wszystko na amen.

Dodatkowo urozmaiciłem sobie nieco kolejne czytania pytań w ten sposób, że nie czytałem ich sobie, a innym ludziom z roku 🙂 Wsiadałem w samochód, jechałem do kogoś, i proponowałem, że odpytam tę osobę z materiału. I potem do nastepnej osoby, następnej… Fajnie jest być studentem zmotoryzowanym 😉

Na koniec (niestety nie mogę powiedzieć po ilu iteracjach) mamy całą kartkę pełną skreślonych pytań. To znak, że z egzaminu będzie piątka.

Co więcej, jak się przekonacie, będzie w tej chwili z Was taki kujon, że jak ktoś Was zapyta tuż przed egzaminem "wymień rodzaje mutacji genomowej", nie tylko udzielisz mu prawidłowej odpowiedzi, ale dodatkowo powiesz, na której stronie jest to w książce i który to był akapit 😉

0