Niech już minie moda na slidery

Powiedzmy to głośno: slidery na stronach są pomyłką. Przyznaję, że sam je stosuję na przynajmniej jednej z moich stron, bez mrugnięcia okiem wykonałem takich dziesiątki, tylko dlatego, że klient tego chciał. Ale nie znoszę ich na stronach.

Slider, czyli kilka fragmentów treści strony zorganizowanych tak, że wyświetla się jedna, znika, pojawia się kolejna, często z efektem przewijania z boku na bok. Widzieliście to wiele razy. Wciąż widzicie na przykład na moim TradeMatiku. Ale obiecuję, że zajmę się tym, by i tam go nie było.

Mistrzowskiego slidera właśnie zobaczyłem na stronie Moscrif. Spróbujcie coś tam w nim przeczytać. Jak się nie da, spróbujcie wrócić do poprzedniego i zatrzymać to przewijanie. Ja sobie odpuściłem zdenerwowany i zszedłem niżej czytać dalszą część. Niestety – migający u góry przewijak nadal rozprasza i trzeba przewinąć dalej by nie było go widać.

Slidery robi się na stronach tylko temu, że się da. W niczym nie pomagają. No chyba, że slider bez automatycznego przewijania, ale taki – umieszczony na górze strony – trochę mija się z celem umieszczania czegoś w topie. Tam wrzucamy rzeczy najważniejsze, a brak autoprzewijania gwarantuje, że spora część ludzi nie zobaczy rzeczy, które uważamy za ważne.

Tu nie ma kompromisu, prawda? Oby slidery już odeszły z designu.

Chyba, że ktoś z Was zna dobry kontrprzykład. Zostawcie w komentarzu.

0

Przeczytane/polecam: Why I’m Returning My Microsoft Surface RT

Właśnie przeczytałem  Why I’m Returning My Microsoft Surface RT | Brent Ozar. Brent (nawiasem mówiąc głos ma Waltera White’a z Breaking Bad) kupił sobie najnowszy sprzęt Microsoftu czyli Surface z najnowszym systemem czyli Windows 8 RT i postanowił go jednak zwrócić. Zanim zwrócił, napisał ten wpis i nagrał trzy filmy.

Wpis – woda na młyn dla takiego linuksiarza jak ja 😉 Ale spodziewaliście się, że – jak Brent sam pisze – po 30 latach rozwoju pakietu Microsoft Office będzie on miał tak podstawowy i niewybaczalny błąd jak niemożność zapisania dokumentu? Nawet ja nie wierzę, że oni to naprawdę sprzedają.

0

Na NaTemat czas płynie bardzo szybko

Jeśli ktoś chce wiedzieć gdzie warto się pokazywać, by nie wypaść z towarzystwa, warto zajrzeć na portal (?) NaTemat.pl. Trzeba jednak uważać i zaglądać tam dość często: to co według redakcji było modne wczoraj, dziś już może być kompletnie ałt of faszion.

Dwa tygodnie temu Olga Święcicka napisała, że clubbing umarł. Nikt już nie szlaja się od klubu do klubu. Zamiast tego przesiadujemy w czymś nowym, co nazywa się klubokawiarnie:

Dziś miejskie życie ma zupełnie inny kształt (…) Kluby zaczęły przybierać różne formy, nie chodzimy już do nich, żeby tylko posłuchać muzyki. Zwykle imprezy połączone są z wernisażem sztuki, pokazem modowym, filmem. Zmieniły się też nazwy. Pojawiły się klubokawiarnie, kluboksięgarnie i galerie. Żeby przyciągnąć młodych ludzi, kluby prześcigają się w pomysłach

O cho, coś nowego – pomyślałem sobie. Odnotowałem w głowie, że trzeba się wybrać. Clubbing nie żyje – rozumiem. Czas na klubokawiarnie.

Niestety kurde nie zdążyłem. Bo wczoraj Olga Święcicka pisze, że klubokawiarnie są w kryzysie i zamykają się jedna po drugiej.

Trzymanie ręki na pulsie kulturalnych zmian jest coraz trudniejsze. Aż wstyd się przyznać, że ja wciąż zwyczajnie chodzę do pubu.

0

Też byłem na Blog Forum Gdańsk

Relację z WordCampu już zamieściłem, teraz czas na opisanie tego, co działo się zaraz po jego zakończeniu. Czyli relację z Blog Forum Gdańsk 2012.

Trafiłem tam właściwie przypadkiem. O BFG wiedziałem od kilku lat, głównie z artykułu na SpidersWeb, gdzie Przemek Pająk tłumaczył dlaczego tam nie pojedzie (było coś o snobizmie i chyba macaniu po jajkach mizianiu po majciorach) i przyznam, że jeśli ktoś tak dowiaduje sie o tym wydarzeniu, to kiepska reklama zniechęca do głębszego zainteresowania. Teraz jednak zostałem poproszony o wygłoszenie tam swojej prelekcji.

Zgodziłem się, bo przemawianie przed tłumem mnie stresuje. Brzmi dziwnie, ale w tym roku postanowiłem sobie, że zwalczę ten lęk, a walczyć będę rzucając się na głęboką wodę. I tak po zgłoszeniu się do wystąpienia na WordCamp Gdańsk 2012 postanowiłem, że nie odmówię też występu na tej drugiej, większej imprezie.

Jak było? Cóż, przeczytałem już chyba wszystkie inne relacje uczestników jakie znalazłem, mam więc od kogo kraść przemyślenia 😉 Wśród osób, które były tak jak ja na WordCampie i BFG króluje niechęć do porównywania tych dwóch wydarzeń. I ja się z tym zgadzam. To tak trochę jak spróbować porównać na przykład ślub i wesele. Niby jest jakiś wspólny mianownik, ale nikt chyba nigdy nie zastanawiał się co z tych dwóch rzeczy wypadło lepiej. Tu wspólnym mianownikiem było miasto i czas. Wszystko inne było… inne.

Skupię się od teraz na samym BFG i do Campa już raczej nie będę wracał.

Pierwsze co zwraca uwagę u prelegenta tego wydarzenia to troska jaką jest otoczony. Na samym wstępie zaproponowano mi sfinansowanie przyjazdu (a gdyby Białystok miał lotnisko, dostałbym bilet na samolot) oraz nocleg w całkiem dobrym hotelu. Właściwie to chyba nawet za dużo jak na kogoś, kto ma opowiadać o tym jak się konfiguruje WordPressa. Jednak nie odmówiłem (jedynie dojazd do Gdańska opłaciłem z własnej kieszeni, bo i tak przecież najpierw wybierałem się na WordCamp – szit, miałem już o nim tu nie wspominać).

Drugie wrażenie – świetny kontakt z organizatorami. Co prawda nie wiem kto tam był szefem wszystkich szefów (wiem, że za większość płaciło miasto Gdańsk, które BFG traktuje jak okazję do wypromowania się), ale osoby którym byłem przydzielony wywiązały się ze swoich obowiązków bardzo dobrze. W tym miejscu bardzo dziękuję za pomoc w odnalezieniu się we wszystkim Agnieszce z BFG (jeśli to czyta) 🙂

Dalej: hotel. Jak być może wiecie jestem fanem hosteli i rzadko bywam w czymś lepszym, ale Scandic w Gdańsku to bardzo dobre miejsce. Znajduje się zaraz przy dworcu głównym (wystarczy przejść przejściem podziemnym) i jest tak wypasiony, że nawet ja sam zobaczyłem słomę w swoich butach 😉 Gdybym chadzał w garniturach, to może…

Tu dodam, że z hotelu i do hotelu jeździł wynajęty bus do przewozu uczestników i prelegentów. Jednak jako że lubię sobie pospać, udało mi się nim zabrać tylko raz z Forum. Na miejsce dojeżdżałem tramwajami, co chyba nie było dobrym pomysłem. Wprawdzie organizatorzy w mailu do prelegentów wylistowali trzy linie, którymi można dojechać, jednak tu zdarzył się mały problem. Jedna z nich jeździ tylko w dni robocze (Forum było w weekend), drugiej nie znalazłem, a trzecia – ponieważ w dniu imprezy akurat rozpoczął się remont torów – wysadziła mnie trzy kilometry od miejsca zdarzenia. Ale nie narzekam, wrzuciłem sobie radio w telefonie i przynajmniej posłuchałem lokalnej stacji podczas dłuższego spaceru.

No i właśnie samo miejsce zdarzenia. Blog Forum Gdańsk odbywało się na stadionie PGE Arena – tym samym, który dopiero co został wybudowany na Euro 2012. Robi wrażenie, zwłaszcza na kimś takim jak ja, kto specjalnie stadionów nie zwiedza. Na samą murawę nie wchodziłem, ale widownia i wszystkie sale, cała infrastruktura pod nią zlokalizowane, są imponujące. Olbrzymia przestrzeń na jakiej całość się odbywała według wielu działała na niekorzyść. Całość to był wielki hall połączony z restauracją, jedna sala obok niego oraz trzy sale piętro niżej. Jeżeli chciało się odwiedzić wszystkie prelekcje, które nas interesowały, podobno trzeba było się nabiegać. Podobno, bo ja tam nigdzie się nie spieszyłem. Na początku próbowałem z harmonogramem w ręku odwiedzać te wystąpienia, które byłyby potencjalnie interesujące. Szybko jednak okazało się to niemożliwe – z powodu przedłużonych wystąpień (nawet ja nie zmieściłem się ze swoim w czasie) i braku buforu między nimi harmonogram szybko przestał obowiązywać. Tak więc na luzaku chodziłem sobie od sali do sali i patrzyłem czy dzieje się tam coś ciekawego. Jeśli tak, zostawałem.

W powyższym akapicie od opisywania miejsca przeszedłem do wystąpień, więc chwilę się na nich zatrzymam. Oczywiście tradycyjnie wszystkiego nie widziałem – dojechałem na PGE Arenę każdego dnia później i po swoim wystąpieniu też musiałem od razu biec na pociąg, więc być może ominęło mnie coś super. Wśród tego co jednak widziałem, niewiele było rzeczy, które mnie interesowały. Na pewno rozczarowały mnie wystąpienia przewidziane jako główne, te z udziałem mniejszych i większych gwiazd. Wszyscy narzekali, że ile razy można słuchać jak Kominek z Hatalską dyskutują kolejny raz czy z prowadzenia bloga da się żyć. Cóż, ja tę dyskusję słuchałem pierwszy raz, a i tak zanudziła mnie na śmierć. 😉

Ach, i tu od razu uwaga do Kominka, jeśli przypadkiem to czyta. 😉 Kominek powiedział, że według niego ledwo garstka kilkunastu blogerów w Polsce utrzymuje się z blogowania. Kominku, jesteś więc bardzo oderwany od rzeczywistości, bo nawet tak skromny bloger jak ja zarabia na swoim blogu – bezpośrednio i pośrednio. A tylko pomyśleć jaki tłum jest ode mnie popularniejszy i bardziej poczytny i jak to spienięża.

Próbowałem też nie nudzić się na wywiadzie z prezydentem miasta Gdańsk, ale jako, że całość właściwie skupiła się na tym jaka ulica w Gdańsku jest właśnie remontowana i jaki plac porządkowany – kogoś z Białegostoku niespecjalnie to interesuje. Motywem tego wystąpienia miał być blog jako czynnik sprawczy takich zmian i sposób kontaktu z władzami i to do mnie dotarło. Jako ktoś z Białegostoku mogę polecić naszemu prezydentowi by zobaczył tę rozmowę na Youtube i być może sam poszedł z ślady prezydenta Pawła Adamowicza.

O wiele przyjemniejsze były wstąpienia na najmniejszej sali, czyli w szatni. W ogóle pomysł taki  uważam za świetny. Prawdziwa szatnia piłkarska miała swój urok i bardzo się ucieszyłem gdy zobaczyłem, że moja prelekcja też tam ma być. Żadna wielka sala, ale mały pokoik, w którym przy popularniejszych wystąpieniach ludzie stojący na zewnątrz wyciągali szyję by zobaczyć co dzieje się w środku. To właśnie w szatni odbyły się dwa wystąpienia, które spodobały mi (i patrząc na reakcję innych wiem, że nie tylko mi) się najbardziej. Pierwszego dnia Dorota Kamińska z Pozytywnej Kuchni wtłoczyła w salę dużo humoru pokazując ciekawe wideo blogi kulinarne. Sporo było śmiechu i polecam wszystkim odnaleźć to wystąpienie na YouTube (gdy to piszę, jeszcze go nie ma, ale pojawiają się już inne). Drugiego dnia największe wrażenie na wszystkich zrobił Piotr Konieczny z Niebezpiecznika. Co prawda kompletnie nie mówił o tym co zapowiadał w harmonogramie tytuł prelekcji – miało być o bezpieczeństwie bloga, a de facto było o bezpieczeństwie w ogóle – ale na sali co chwila było słychać łał! zachwytu. Bardzo ciekawa odskocznia od głównego nurtu forum.

Monika Mikowska  w sali - szatni

Monika Mikowska w sali – szatni

Moim osobistym rozczarowaniem byli niestety ludzie. Powinienem się chyba był tego spodziewać w miejscu, w którym przewijało się podobno 300 osób, ale atmosfery nie było tam żadnej. Nie była to też atmosfera z jakichś targów wystawienniczych. To było takie dziwne zoo, w którym ktoś w jednej klatce zebrał wszystkie zwierzęta, dodał do nich zwykłych ludzi i rozwinął czerwony dywan. Nawet było trochę komicznie. Wielcy blogerzy chcąc tego lub nie byli wyalienowani i na świeczniku (przy bliższym poznaniu okazywali się normalnymi ludźmi, ale szepty wokół nich nie pozwalały im w ukryć się w tłumie). Zresztą co tam wielcy blogerzy – najweselsza była grupa wszelkich szafiarek i hipsterów. Zupełnie czym innym jest spotkać taką osobę pojedynczo gdzieś na ulicy, a czym innym gdy są w stadzie. No ale nic, nie będę się nad tym specjalnie rozwodził; takie to już czasy, że młodzi ludzie wyglądają właśnie tak, a nie inaczej. Zresztą, chyba się już starzeję 😉

W każdym bądź razie duża przestrzeń, trzystuosobowy tłum i ubiór pod tytułem nie podchodź do mnie bo mnie zasłonisz nie sprzyjały wytworzeniu dobrej atmosfery i na PGE Arena właściwie jeśli z kimś rozmawiałem, to był to ktoś kogo znałem już wcześniej osobiście. Liczyłem na osobiste poznanie z kilkoma osobami, których blogi czytam od lat, jednak to się nie udało.

Gdy jednak ten tłum się zmniejszył, upakował się w mniejszej przestrzeni i wlało się w niego “odrobinę” alkoholu, sytuacja zmieniła się znacząco. Mówię tutaj o tym, co zaczęło się jako middle party w klubie Dobry Dźwięk, a skończyło – przynajmniej dla mnie – jako test cierpliwości obsługi hotelowej. Middle party było kolejnym potwierdzeniem profesjonalizmu i rozmachu organizatorów. Trzypiętrowy klub wynajęty tylko dla uczestników BFG, open bar czyli alkohol i jedzenie bez ograniczeń oraz koncert na żywo Smolika i jego ekipy. Łał. Dziwnym trafem, gdy tylko w klubie alkohol przestał być darmowy, klub opustoszał, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Spora część ludzi przeniosła się wtedy do hotelu, gdzie krążyliśmy między imprezą w hotelowym lobby a imprezą w pokoju jednej z blogerek. To właśnie tu te wszystkie wyżej wspomniane papugi, pawie i pawiany okazały się bardziej ludzkie niż na forum ogólnym. Bardzo dobrze, że tak się stało, bo na następny dzień atmosfera była już przyjemniejsza. Co prawda głowa bolała strasznie, ale nic tam 😉

Opisałem już chyba wszystko co najważniejsze, czas więc przejść do podsumowania. O swoim występie pisać nie będę, bo go jeszcze nie widziałem, a że zaraz po wystąpieniu musiałem biec na pociąg (organizatorzy byli tak mili, że wynajęli mi taksówkę na dworzec), nie udało mi się zebrać jakiegokolwiek feedbacku od słuchających mnie. W każdym bądź razie było kilkanaście osób słuchających, co sprawiło, że się nie stresowałem specjalnie. Na szczęście dopiero potem dowiedziałem się, że przez internet oglądało mnie na żywo zapewne kilka tysięcy, jeśli nie kilkanaście tysięcy osób.

Czy wybiorę się jeszcze na Blog Forum Gdańsk? Bardzo bym chciał, ale nie wiem czy nie jestem za słabym blogerem, aby się tam załapać (była ostra selekcja i dostałem się tylko temu, że byłem nie uczestnikiem, a prelegentem). Przedsięwzięcie to było olbrzymie i naprawdę robił wrażenie ten cały rozmach. Gratuluję miastu Gdańsk pomysłu na taki rodzaj promocji. Wszyscy uczestnicy na pewno odnieśli mniejsze lub większe wrażenie, że Gdańsk jest cool, skoro zamiast robić kolejny festyn z okazji dnia truskawki, robi coś tak nowoczesnego. Co więcej ci uczestnicy i prelegenci wrócili do domów i dalej blogują o tym. Sami pomyślcie ile osób usłyszało nazwę miasta Gdańsk w kontekście blogowania i internetu, a ile słyszało o – dajmy na to – Lublinie bo jego urząd miasta zamówił filmik promocyjny, który wrzucił na YT. Tak się to właśnie powinno robić.

0

Kupiłem sobie ultrabook Toshiba Z830

Gdyby kogoś interesował fakt, że zmieniłem komputer na którym pracuję, gdyby ktoś obecnie rozglądał się za ultrabookiem dla siebie lub zastanawia się jak linux radzi sobie z tego typu sprzętem – można czytać dalej. Uprzedzam, że wyszedł okropnie długi tekst, co z jednej strony pewnie sprawi, że wiele osób umrze z nudów, z drugiej jest dowodem na to jak przyjemnie mi się pracuje z nową klawiaturą w nowym komputerze (poważnie, jest rewelacyjnie), a po trzecie: hej, dawno nic nie pisałem tak na poważnie. Czas więc nadrobić zaległości.

Tak, mój wysłużony Acer Extensa leży już tylko na parapecie i zastanawiam się co z nim dalej zrobić. Tekst ten już piszę na ultrabooku Toshiba Satellite Z830. Gdyby ktoś nie wiedział co to jest ultrabook, to taki bardzo cienki (moja Nokia N8 leżąca obok jest grubsza niż ów komputer z zamkniętym ekranem), bardzo lekki (11 calowe tablety ważą mniej więcej tyle samo; w każdym bądź razie w plecaku nie czuć w ogóle, że go mam) i bardzo energooszczędny (bateria według zapewnień producenta wytrzymuje 8 godzin, w praktyce jest to do 5 i pół godziny, więc i tak jest świetnie) laptop.

Dlaczego zmieniłem? O tego typu sprzęcie marzę już od dawna, mniej więcej od momentu gdy mój poprzedni laptop włożyłem pierwszy raz do plecaka i pochodziłem z nim więcej niż godzinę. Dźwiganie prawie trzech kilo daje się prędzej czy później we znaki, a fakt działania przez 2 godziny bez ładowania w ogóle zniechęca do wynoszenia go z domu. Tak więc Acer – poza wyjazdami na WordCampy – służył właściwie jako stacjonarny komputer, który od czasu do czasu można przenieść do łóżka. Idea by kupić sobie laptop, wyjeżdżać z nim w podróże i od razu na miejscu opisywać przygody legła w gruzach jeszcze zanim miałem możliwość ją przetestować. Nigdy nie zdecydowałem się targać go ze sobą za granicę, a już po powrocie do domu z wyjazdu, opowiedzeniu “jak było” dziesięć razy dziesięciorgu znajomych nie chciało się tego pisać jeszcze raz. Dlatego tak mało na blogu piszę o tym gdzie byłem.

Tak więc z radością przyjąłem pojawienie się mniej więcej równy rok temu nowej kategorii sprzętu jakim są ultrabooki. Ze smutkiem – że nie chcą one współpracować z linuksami. Hybrydowa karta graficzna nie chciała dawać z siebie tego do czego została stworzona (dwa tryby pracy: oszczędny w energię lub super wydajny). Z zakupem więc zwlekałem.

Do czasu. Temat śledzę cały czas i wiem, że ten lub inny egzemplarz działa już mniej lub bardziej bez problemów pod linuksem. Pojawiły się jeszcze lżejsze modele, ceny nieco spadły. A mój Acer postanowił się definitywnie zestarzeć. Klawiatura coraz mniej mnie słuchała, wrócił stary problem z ekranem, który był naprawiany na gwarancji. Dodatkowo ekran już się nieco wypalił, a bateria jeśli wytrzyma półtorej godziny to jest to jej szczyt możliwości.

Decyzja więc zapadła: czas na nowy sprzęt i musi to być ultrabook.

Bym mógł na nim pracować i bym mógł zabierać go na bliższe i dalsze spacery. Żadnych kompromisów w postaci netbooka czy tabletu na których praca nie jest możliwa (chyba, że ktoś pracuje jako przeglądacz forów i blogów). Potrzebny mi lekki i wydajny laptop.

Dlaczego Toshiba i właśnie ten model? Z ręką na sercu – nigdy chyba tak dokładnie nie wybierałem. Robiłem tabelki, porównania, niemalże casting na mój kolejny sprzęt. Wygrała Toshiba o dokładnym modelu Satellite Z830-10J. Nawet owo 10J zostało świadomie wybrane, w ostatnim etapie wygrało z 10K (jeśli dobrze pamiętam).

Postawiłem warunki graniczne:

  • musi działać pod linuksem w najgorszym wypadku jedynie nieznacznie gorzej niż pod windows
  • musi mieć matowy ekran (błyszczący ekran kompletnie nie nadaje się do pracy w terenie)
  • musi mieć podświetlaną klawiaturę, tak bym mógł swobodnie pracować na nim po ciemku (czy wspominałem już wam o moich problemach ze snem?)

Powyższe warunki brzegowe dość szybko przeczesały rynek. O ile jest już wiele modelów lubiących się z linuksem, o tyle tylko Toshiba i Lenovo zdecydowały się używać matowych ekranów, a tylko Toshiba ma podświetlaną klawiaturę.

Gdy zacząłem doczytywać o tym sprzęcie, coraz bardziej się przekonywałem do Toshiby. Wszędzie chyba chwalona niezawodność, rekordowa nawet wśród ultrabooków lekkość (1,1 kg), dobry touchpad i dobra klawiatura. Dodatkowo całe mnóstwo wszelkich portów (trzy razy USB w tym jeden w standardzie 3.0, czytnik kart, wyjście hdmi, wyjście vga, które bardzo potzebuję, bo podłączam sobie dodatkowy, stary monitor). Świetnie.

Pozostała kwestia modelu. Gdy to piszę z rynku zniknęły już Z830 (możecie je pewnie dostać już tylko z drugiej ręki lub z jakiegoś sklepu, w którym zalega) i zastępowane są przez Z930. Upgrade numerka oznacza nieco lepszy procesor i właściwie nic więcej, więc można traktować tę “recenzję” jako recenzję i Z830, i Z930.

Teraz pytanie czy Satellite, czy Portage. W Polsce właściwie dostępny jest tylko ten drugi. Różnica polega jednak jedynie na innej wersji systemu Windows (Portage ma ponoć lepszą) i innym dodanym oprogramowaniu. Jest to więc kwestia, która w ogóle mnie nie interesowała, skoro i tak Windows miał zostać zaraz usunięty. Biorę więc Satellite.

Teraz decyzja odnośnie ostatniego członu nazwy po kresce. To właśnie moment, gdy do arkusza kalkulacyjnego wrzuciłem wszystkie modele, wypisałem obok siebie wszystkie parametry oraz ceny. Główne różnice, właściwie jedyne to użyty procesor (10J ma Intel i5 1,6 GHz), ilość ramu (4GB) oraz obecność lub nie czytnika kart sim (nie ma). Ten model uplasował się na 4 miejscu wśród wszystkich jakie porównałem, a 3 lepsze były o wiele droższe (nawet o dodatkowe 2,5 tysiąca złotych). Stwierdziłem, że procesor i ram i tak są lepsze niż w poprzednim, a modem gprs zawsze mogę sobie dokupić, a nie dopłacać za niego 700 złotych.

Dopisek: w tym całym natłoku słów, zapomniałem wspomnieć ile faktycznie kosztował 🙂 2500 złotych.

Ważna informacja: 10J to model na rynek niemiecki (kupiłem go na allegro). Oznacza to obecność Windowsa po angielsku, francusku lub niemiecku oraz niemiecką klawiaturę QWERTZ.

Obrazek ma dowodzić jak cienki jest to laptop. Portret z HTC

Obrazek ma dowodzić jak cienki jest to laptop. Portret z HTC

Wersja Windowsa jak już wspomniałem mnie nie interesuje (choć zawsze można i tak ją sobie legalnie spolszczyć). Niemiecka klawiatura bardziej mnie zastanawiała. W zakresie podstawowego alfabetu różni się od naszej tylko jednym: tam gdzie jest Y, jest Z i odwrotnie. Inaczej ułożone są także znaki pomiędzy alfabetem, a enterem (wszelkie {, }, > itd). To ma znaczenie jeśli ktoś jest webdeveloperem – tych znaków używa sie tak samo często jak zwykłych liter.

Zdecydowałem się jednak wziąć tego niemca. Podstawowa sprawa: było o tysiąc złotych taniej niż dokładnie ten sam model z polską klawiaturą QWERTY! Ponadto mimo, że klawisze widzę niemieckie, zarówno w windows jak i linux można sobie ustawić klawiaturę polską. Jeśli ktoś pisze bezwzrokowo, będzie szczęśliwy. Po prostu na prawo od klawisza z “P” widzi klawisz z niemieckim U-umlaut, ale gdy uderzy w ten klawisz, ma tam standardowy nawias kwadratowy.

Dla pewności zadzwoniłem też przed zakupem do oficjalnego serwisu Toshiby, gdzie powiedziano mi, że wymiana klawiatury to koszt do 300 złotych. Zatem w najgorszym wypadku, jeśli bym nie dał rady wytrzymać moge wymienić, a i tak będzie taniej o 700 złotych niż w polskim sklepie. Od razu powiem, że używam już tydzień i da się pracować. Nie jest super wygodnie, ale jeszcze dam tej klawiaturze kilka tygodni i jeśli nadal nie będę trafiał w nawiasy okrągłe (są przesunięte w lewo, nawias otwierający to ósemka z shiftem), to wymienię.

Postanowiłem też dać szansę Windowsowi. Pomyślałem sobie, że skoro dostaję go zupełnie legalnie to przynajmniej przez tydzień zobaczę jak się pod nim pracuje. Niestety, choć naprawdę chciałem spędzić z nim siedem dni, Windows 7 zniknął z dysku już po 3 dniach.

Pomijam kwestię upierdliwego wyskakiwania wszelkich głupich chmurek w prawym dolnym rogu; pomijam masę preinstalowanego softu od producenta komputerów, z których przynajmniej jeden wszystko co robił to wyświetlał mi “ofertę dnia” (niech ktoś jeszcze spróbuje się śmiać z Ubuntu, że w najnowszej wersji będzie miał nieinwazyjnie zintegrowane wyszukiwanie ze sklepem amazon). Dostarczony program antywirusowy najpierw trzy razy na jedno uruchomienie błagał mnie bym go aktywował, a gdy aktywowałem, trzy razy błagał mnie bym go kupił, bo za 30 dni przestanie działać. Kurwicy można dostać; pomyśleć, że miliony ludzi specjalnie płaci za system, który tak się zachowuje (z punktu widzenia 12 lat z linuksem coraz rzadziej rozgraniczam soft od systemu jako takiego, a patrzę na dystrybucyjną całość).

To jednak sprawy które można sobie odinstalować lub przekonfigurować. Ostatecznie o jak najszybszej ucieczce z Windows zdecydowała próba pracy nad stronami www. Współczuję wszystkim, którzy zajmują się webdeveloperką pod windows i jeszcze nie wiedzą jak łatwe to jest w linuksie.

Bo w Linuksie jest tak: Musisz zmienić coś na zdalnym serwerze ftp? Po prostu w menedżerze plików (Nautilus, odpowiednik Explorator Windows) montujesz sobie takie miejsce, zapamiętujesz w zakładkach i pracujesz jakby to był katalog lokalny. Otwierasz pliki, edytujesz, zapisujesz, a wszystko zupełnie transparentnie przegrywane jest na zdalny serwer. Tak samo tworzysz, usuwasz inne pliki, katalogi.

W Windows natomiast potrzebny jest program do ftp. Łączysz się, ściągasz plik, edytujesz, wgrywasz ręcznie i sprawdzasz jak działa. Jak nie działa jak należy, powtarzasz powyższe jeszcze raz. Tragedia.

Doradzono mi program NetDrive, który pozwala podobnie jak to jest w linuksie zamontować katalogi pod windows. Program ten jednak sprawił, że uciekłem natychmiast z windows. Edycja pliku z tak zamontowanego katalogu skończyła się jego utratą! Na serwer przegrała się tylko połowa pliku. Musiałem się ratować kopią zapasową.

Windows to nie jest miejsce do pracy dla ludzi takich jak ja. (A od wersji Windows 8 nie będzie to miejsce do pracy dla kogokolwiek).

Zgrałem więc na pendrive całą partycję recovery z instalką windowsa (na wypadek gdybym jednak musiał kiedyś do niego wrócić lub gdybym ultrabook komuś sprzedawał) i na dysku SSD pojawiła się stara, poczciwa Fedora. Też z jakimiś niedogodnościami, ale niedogodnościami, które znam. Może i ultrabook będzie działał gorzej, ale przynajmniej nie będzie mi kasował mojej wielogodzinnej pracy.

O dziwo pod Fedorą sprzęt zachowuje się w wielu kwestiach lepiej niż z Windows. Poważnie tego się nie spodziewałem, ale tak jest. Pierwsza rzecz, którą zauważyłem to multitouch gładzika. Pod windows przewijanie stron czy dokumentów dwoma palcami działało jakoś z oporami. Raz zadziała, raz nie, kolejny raz coś się przytnie. Nawet myślałem, że to musi tak być – sprawdzałem to w sklepach w wielu innych ultrabookach i zawsze było to takie szarpane.

Natomiast pod Linuksem wszystko odbywa się tak płynnie, jak zwykłe przewijanie rolką. Co ciekawe działa od razu przewijanie pionowe i poziome. W windows pomiędzy przewijaniem poziomym i pionowym trzeba na chwile palce oderwać od gładzika. W linuksie można przesuwać zupełnie swobodnie, poruszać dokumenty po skosie… Fajny drobiazg (choć fakt, że drobiazg).

Pod windowsem nie działała kombinacja Fn+3/4. Podpisy klawiatury sugerowały, że w ten sposób można zciszyć lub zgłośnić dźwięk, ale nie działało. Nawet podejrzewałem, że to awaria klawiszy, bo dziwne jest by toshiba wypuściła taki bubel. Pod linuksem jednak się okazało, że wszystko z przyciskami jest w porządku. O proszę.

Lepiej też działa przyciemnianie ekranu. W windows przyciemnić można tylko do pewnego stopnia. W linuksie – aż do zupełnego wyłączenia obrazu.

Jest jeszcze kilka innych kwestii, które okazały się pozytywnie mnie zaskoczyć. Są też wady.

Nie działa przycisk wyłączania i włączania podświetlania klawiatury. W Windows Fn+z powoduje zmianę pracy trzech trybów: podświetlanie włączone, wyłączone lub włączane na 15 sekund i przygaszanie po nieużywaniu. W Linuksie to nie działa. Na szczęście można sobie w BIOSie wybrać któryś z tych trybów, nawet ustawić długość podświetlania czasowego (tak więc ustawiłem sobie 5-sekundowe podświetlanie i jest ok). Nie można jednak tego zmieniać podczas gdy system już działa. Kiepsko, ale da się żyć.

Nie działają też przyciski wyłączania gładzika. Pomaga w tym jednak mały programik o nazwie Jupiter (który generalnie służy zmianom ustawień sprzętu tak by oszczędzić jak najbardziej baterię lub pracować na kablu super wydajnie).

Nie gaśnie też dioda anteny wifi. Wyłączyć moduł wifi oczywiście się da, ale dioda cały czas sugeruje, że praca nadal trwa.

To chyba jedyne mankamenty jakie zauważyłem po tych 4 dniach z linuksem. Wszystko inne dziala jak na każdym innym sprzęcie.

Dużym plusem jest to, że wydajność baterii wcale nie spadła. Obawiałem się, że skróci się czas pracy, ale po zastosowaniu wszelkich znalezionych w sieci sugestii i ustawień oraz programu Jupiter, nadal jest to około 5,5 godziny przy oszczędnej pracy (nie przemęczanie procesora, mocno przyciemniony ekran, rozłączanie od sieci wifi, gdy z niej nie korzystamy itp). Usypianie komputera (wybudza się z niego w sekundę) lub w ogóle wyłączanie (start systemu do pełnej używalności to 16 sekund) może sprawić, że baterię naładować będzie trzeba dopiero na następny dzień.

To chyba wszystko. Z zakupu jestem baaaardzo zadowolony. Laptop wygląda świetnie. Waży tyle, co nic. Działa idealnie z małymi minusami, o jakich wspomniałem wyżej. No może jeszcze jeden minus: 13,3 cala ekranu to jednak trochę mało, zwłaszcza jak się przesiadło z piętnastu. Wszystkie strony internetowe z dłuższym tekstem muszę sobie powiększać (ctrl+’+’) bo literki są maciupkie. Ale da się żyć.

Wiem, że mój następny komputer to będzie także wybór według dokładnie tych samych kryteriów (strach pomyśleć jak lekkie i długo działające będą one za kilka lat). Ultrabook to rewelacyjna opcja dla tych, którzy szukają sprzętu do pracy, do rozrywki i do podróży.

0

Mam do rozdania wejściówki na tegoroczny WordCamp

Przyjąłem sobie, że na tym blogu o WordPressie już nie piszę, wszelkie moje  WordPressowe  porady znajdziecie teraz na dev.wpzlecenia.pl. Tyle, że to nie jest porada.

W tym roku WordCamp odbędzie się w Gdańsku w dniach 11-12 października. Jeśli ktoś chce się na nim zjawić, wejściówki może kupić na tej stronie.

Jeśli ktoś chce wejściówkę za darmo, może ją wygrać na tej stronie –  spieszcie się, bo rozdajemy je do piątku, do południa.

Ja oczywiście na WordCampie będę. Raczej nie jako prelegent, bo nie potrafię znaleźć tematu, o którym mógłbym mówić, który byłby ciekawy dla  słuchaczy i który sam bym bardzo dobrze znał. Ale się jeszcze zobaczy 😉

p.s. Termin i miejsce WordCampa specjalnie zostały tak dobrane, by wydarzenie to przylegało do odbywającego się w weekend Blog  Forum Gdańsk, także miejcie to na uwadze i zastanówcie się czy nie warto zaliczyć obu spotkań na raz.

0

Gdy gedit otwiera puste niezapisane pliki

Kolejna linuksiarska porada (właściwie samemu sobie na przyszłość). Testuje od wczoraj KDE, taki kaprys. Zauważyłem, że gdy w KDE otwieram jakiś plik w gedit, ten zawsze obok niego otwiera kolejny, niezapisany. Zamknąć oczywiście go można, ale zawsze pyta czy zapisać i gdy otwieramy 10 plików do edycji, otworzy się też 10 niezapisanych, pustych. Zamykanie tego wszystkiego to strata czasu.

Rozwiązanie:

  • klikamy prawym klawiszem na menu KDE
  • wybieramy “Modyfikuj programy”
  • w drzewie odnajdujemy “Narzędzia > gedit”
  • w pole Polecenie wpisujemy gedit $1 < /dev/null
  • klikamy na zapisz

Gotowe.

0

Pomysł na biznes – google plus updater

Problem: Google Plus jest już z nami sporo ponad rok, ale nadal nie doczekał się sensowanego API. API, które pozwalało by automatycznie z bloga/strony wrzucać linki do nowych wpisów na Google Plus (tak jak to jest możliwe w przypadku Twittera czy Facebooka). Teraz po publikacji wpisu na blogu, trzeba iść na Google Plus, przełączyć się na konto “firmowe” (związane z naszym serwisem, odpowiednik Facebook Page) i tam ręcznie wkleić odnośnik i dodać jakiś opis zachęcający do kliknięcia, dyskusji lub dzielenia się tym dalej.

Rozwiązanie: wynajmowanie ludzi do ręcznego wrzucania takich linków na nasz firmowy profil Google Plus Page. Trzeba by stworzyć stronę na której mogliby się rejestrować tacy wrzucacze, dodawać swoje profile, godziny w jakich mogą to robić itd. Z drugiej strony właściciele blogów/stron odnajdowaliby tam zaufanych (według oceny wystawionej przez innych) wrzucaczy, ustalali z nimi stawkę za wrzut czy jakiś miesięczny abonament i dodawali ich w Google Plus do administratorów strony.

Taki wrzucacz przykładowo mógłby obsługiwać nawet dziesiątki blogów obserwując czy coś nowego się pojawia. (Dzięki temu usługa będzie tańsza). Mógłby nawet być jakoś emailem powiadamiany o tym, że dany blog właśnie wypuścił nowy wpis.

Inny pomysł to założyć firmę wyspecjalizowaną właśnie w takim wrzucaniu, ewentualnie otworzyć komórkę za to odpowiedzialną w jakiejś agencji e-marketingu.

Pomysł oddaje za darmo, bo nie mam czasu go zrealizować 🙂 Jeśli ktoś chce to wdrożyć, zrobić inaczej – śmiało. Zapraszam do dyskusji, a może już takie usługi istnieją?

(Ktoś jeszcze pamięta cykl Nie bądź psem ogrodnika na blogu Netto, w którym ludzie oddawali innym właśnie takie pomysły na biznes?)

0

Wrócił pomysł cenzury polskiego internetu

Premier zapłakał: Chciałem dobrze, ale się nie udało. Dwa lata temu jak zaproponowałem by sieć była obserwowana i cenzurowana w ochronie przed pedofilią i inną gomorą, to internauci nakrzyczeli na mnie, że chcę cenzurować zwykłych ludzi i zrobili protesty. Pójdę do pana od e-PR to może mi powie co mam teraz zrobić.

Pan od e-PR odpowiedział: To proste, mój drogi premierze. Spraw by internauci sami cię o cenzurę prosili.

Prosili o cenzurę? Ale jak to możliwe?

To proste mój drogi premierze. Pokaż im najpierw, że cenzura jest potrzebna. Że są sytuacje, w których sami chcieliby sieć cenzurować. Mogę na przykład dla pana premiera wynająć aktorkę, którą internauci znienawidzą. Aktorka będzie pluła jadem, drażniła, prowokowała. Najlepiej jak aktorka będzie wrzucać filmy do sieci i dobrze by było jakby nazwała się katolickim głosem w internecie. Takie filmy szybko i wirusowo rozejdą się po sieci.

I to wystarczy?

Nie, mój drogi premierze. To dopiero początek. Nienawiść objawiana przez aktorkę wywoła reakcję taką samą: internauci ją znienawidzą. Będą z jednej strony grozić jej i wyzywać, z drugiej strony będą żądać by zniknęła z sieci, więc sami będą chcieli cenzury.

A co jeśli ludzie zorientują się, że to była aktorka? Szybko oskarżą nas o manipulacje.

Dlatego musimy sami aktorkę zdemaskować przed czasem. Powiemy, że miał to być eksperyment dwójki performersów (nikt nie będzie pytał po co robili ten eksperyment i wydali własne pieniądze na wynajęcie aktora i sprzętu), który wymknął się spod kontroli. Poczytne blogoidy opiszą szok jaki wywołały w aktorce te komentarze, jaka czuje się zagrożona tym, że anonimowi ludzie grożą jej śmiercią. Blogoidy napiszą, że anonimowość wyzwala złe odruchy.

No właśnie! Dawno tak mówiłem!

I teraz ludzie to zrozumieją. Ale to jeszcze nie  koniec.

Co dalej?

Ministerstwo jedno z drugim szybko zaproponuje zmiany w prawie, które ukrócą tą anonimowość. I teraz nikt już nie będzie mówił, że to premier chce cenzurować sieć. To sieć głosem anonimowych internautów będzie chciała tych samych anonimowych internautów z sieci wyrzucić. Nie brzmi logicznie, ale nie musi brzmieć. Blogoidy napiszą co trzeba, ministerstwo niby tylko pomoże  w załatwieniu tego, czego ludzie chcą.

Genialne! Ale co jeśli blogoidy będą pisać co innego lub w ogóle zignorują sprawę?

Jest takie ryzyko mój drogi premierze, ale w takim wypadku blogoidom się zapłaci.

Blogoidy mogą być przekupne? Niemożliwe!

Premierze, please… Blogoidy, które muszą z czegoś co miesiąc płacić wierszówkę sześciu, siedmiu redaktorom, które już biorą kasę od kolejnych agencji e-PR za obiektywne pisanie o kolejnym smartfonie nie wezmą kasy za pisanie o problemie wystraszonej aktorki? Nie zna się pan premier na sieci, oj nie zna.

No dobrze, wierzę na słowo. Ale co jeśli ludzie się jednak zorientują? Blogoidy to nie wszystko. Są jeszcze facebooki, prywatne blogi, wykop…

Wyśmiejemy od tropicieli teorii spiskowych. A wykopy zawsze można zakopać.

Genialne! Robimy!

0

Jak znaleźć noclegi na Ukrainie, Litwie, w Gruzji…

A właściwie bardziej generalnie: jak znaleźć noclegi na wschód od Polski?

Pytacie o to czasem w komentarzach, widzę też takie pytania często na forach podróżniczych. Ktoś prosi o podanie adresu strony, na której można zarezerwować nocleg w Kijowie czy Lwowie. To jest kompletnie złe podejście.

Przyznaję, że gdy pierwszy raz wybierałem się do wschodnich, postradzieckich krajów, też miałem jakieś obawy. Teraz jednak jechałbym w ciemno bez żadnego wcześniejszego szukania.

Tam jest zupełnie inna mentalność i zupełnie inne podejście do turystów. Jeszcze chyba długo internet nie  będzie pierwszym miejscem przez które  kontaktują się podróżni z właścicielami kwater. Pierwszym miejscem jest zawsze… dworzec. I nie ma znaczenia czy jest to stolica Ukrainy czy pomniejsze miasto na Kaukazie.

Każde miasto na wschodzie (z tych które odwiedziłem), które ma dworzec – kolejowy czy autobusowy – ma na nim też babuszki które czekają na ciebie i jak tylko zobaczą (a rozpoznają cię od razu po dużym plecaku czy walizce) w mniejszej czy większej liczbie okrążą cię i zaczną namawiać na kwatiry.

Jest to dość podobne do tego co znamy w Polsce z Zakopanego. Z małą różnicą na korzyść wschodu: w górach gdy podejdzie do ciebie jeden góral, reszta już raczej trzyma się z boku. Na Ukrainie czy Litwie działa w tym momencie konkurencja: kilka babuszek będzie się przekrzykiwać, każda albo oferując lepszą cenę, albo zachwalając, że od niej jest bliżej do centrum lub lepsze są warunki. Wtedy spokojnie stoimy i słuchamy i wybieramy.

Jeśli wybór okaże się kiepski (zdażyło się nam w ten sposób trafić na ogródki działkowe gdzie mieliśmy spać z jakimiś menelami w altance) grzecznie dziękujemy i wracamy na dworzec. I cała zabawa zaczyna się od nowa. Mam jednak nadzieję, że akapit ten was nie wystraszy 🙂 Taki przypadek miałem jeden raz w życiu i wcale nie wspominam go jakoś kiepsko – cała sytuacja działa się ciepły, letni dzień, mieliśmy sporo czasu i była kupa śmiechu.

Co jeśli jednak nie ma dworca lub nie ma nikogo na dworcu?

W takim wypadku odnajdujemy najbliższy bazar i mówimy do którejś przekupki (uwaga, to na pewno jest z błędami, nauczyłem się tego na wschodzie i wiem tylko jak mniej więcej powiedzieć): Izwienicje, wskażycie mienia kuda eto budzie: ja haczu adnu kamnatu (ew. kwatiru) z adnu krawatu. To według mojej najlepszej wiedzy oznacza mniej więcej: Przepraszam, powiedzcie mi gdzie to będzie: szukam jeden pokój z jednym łóżkiem. Od tej chwili możecie liczyć na burzę mózgów przekupek i na pewno dostaniecie kilka pomysłów lub od razu propozycji.

Inna, droższa opcja: zapytać taksówkarza. Niestety w tym wariancie usłyszycie by wsiadać i was zawiezie, a to oczywiście będzie dodatkowo kosztować.

A oto moje referencje na bazie których zdobyłem powyższe doświadczenia:

Miejsca gdzie właśnie pytając na dworcach znalazłem nocleg:

  • Sewastopol na Krymie (spora konkurencja wśród oferentów więc można wybierać)
  • Ałuszta na Krymie (jak wyżej)
  • Sighaghi w Gruzji (to nawet nie był dworzec a po prostu miejsce gdzie zatrzymują się marszrutki, także spora konkurencja)
  • Kazbegi w Gruzji (też duży wybór, ale miasto jest dość drogie więc  i noclegi były drogawe)
  • Kijów na Ukrainie, lotnisko Żuliany

Miejsca gdzie widziałem, że na dworcu można znaleźć nocleg ale nie korzystałem:

  • Wilno na Litwie
  • Lwów na Ukrainie
  • Grodno na Białorusi
  • Mckcheta w Gruzji
  • Simferopol na Krymie

Miejsca gdzie inaczej znalazłem nocleg:

  • Ureki nad morzem w Gruzji (strasznie mała mieścina bez dworców, więc zapytałem taksówkarza)
  • Duisi w Gruzji (wioseczka w górach, w której mieszka pewnie maksymalnie tysiąc osób, nocleg znaleźliśmy pytając ludzi na ulicy)
  • Gori w Gruzji (trafiłem do tego miasta w dziwny sposób z pominięciem dworca więc pytałem ludzi i zaprowadzili mnie pod same drzwi chyba najtańszego nocclegu jaki miałem w Gruzji u bardzo miłego małżeństwa)

Miejsca gdzie byłem a nie udało mi się znaleźć noclegu pytając na miejscu:

  • brak, ale nie wykluczam, że gdzieś taka anomalia może występować. W końcu byłe ZSRR to całkiem spora ilość miast i miasteczek

Jeśli ktoś z was ma jakieś doświadczenia w tej materii, piszcie śmiało w komentarzach. Nie chciałbym aby całość wyglądała jak jeden głos jednej osoby i co ona tam wie.

Jeśli ktoś nadal ma obawy, odwróćcie sytuację. My w Polsce mamy dość podobną mentalność jak ludzie na wschodzie. Wyobraźcie sobie, że jesteście przypadkiem na dworcu w waszym rodzinnym mieście i zaczepia was ktoś z pytaniem gdzie tu może przenocować. Co robicie?

0

Helionie, zatrudnijcie korektora merytorycznego

Kiedy kupujesz książkę wartą ponad 100 złotych, spodziewasz się, że będzie to na pewno dobra pozycja. Jest jeden wielki wyjątek: wydawnictwo Helion.

Tam płaci się tylko za ilość zużytego papieru. Gruba książka oznacza, że ma dużo kartek i nic więcej. Jakoś tak już jest, że jeżeli jakaś pozycja z Helionu ma więcej stron niż 500, na pewno będzie pełna błędów.

Kupiłem jakiś czas temu podręcznik do Pythona – “Python. Wprowadzenie”. I ma on jedną zasadę: na trzy strony musi być co najmniej jeden błąd merytoryczny.

A to naprawdę wkurwia gdy uczysz się nowego języka programowania i podane przykłady kodu są spaprane. Przykład sprzed chwili:

Piękne, prawda? Dla nie znających języka Python: tłumacz lub składacz książki (ktoś na pewno) zjadł przed piątkami znak minusa, nawet widać wyraźnie miejsce gdzie ten minus powinien być a go nie ma – jest większy odstęp.

Błędy są fatalne, oczywiste i nawet jak się uczę tego języka widzę je, więc wystarczyłoby aby ktoś przed wysłaniem do księgarń tę książkę przeczytał. Na to jak widać zabrakło czasu.

Mój ulubiony błąd to fragment książki w którym wytłumaczone jest, że Python opiera się na wcinaniu kodu podczas tworzenia bloków. Tekst tłumaczy jakie to ważne by kod odpowiednio wcinać, a zaraz potem jest przykład kodu z prawidłowymi wcięciami, gdzie od pewnej linijki bloku if wcięcie znika, wszystko jest wyrównane do lewej, następnie pojawia się blok else i wcięcie już jest ok.

Zastanawiam się czy – tak jak buty lub laptopa – mogę książkę zwrócić i żądać naprawienia błędów?

0

Konrad był w Rwandzie, Angelika jest w Rwandzie

W sieci pojawił się nowy blog, prowadzony przez polską wolontariuszkę, która właśnie dotarła do Rwandy. Będę się mu przyglądał 🙂

Ciekaw jestem na ile nazwa tego bloga – “Angelika w Rwandzie” – to nawiązanie do mojego byłego bloga “Konrad jest w Rwandzie”? 🙂 Nie znam Angeliki ale mam poważne przeczucie, że o mnie słyszała (jest wolontariuszką fundacji prowadzonej przez moją dobrą przyjaciółkę Gosię).

0

Strona z pasji, która w tydzień zaliczyła 25 tysięcy odwiedzin

Gdy uruchamiam swój nowy blog czy serwis, spodziewam się zazwyczaj około 100, może tysiąca wejść w pierwszym tygodniu. Moja najnowsza strona zaliczyła jednak w pierwszym tygodniu dwadzieścia pięć tysięcy odsłon. To był chyba strzał w dziesiątkę.

Też tak macie, że w głowie siedzi milion pomysłów na kolejne strony, z tego kilka wydaje się wam prawdziwymi hitami – tylko czasu brak aby do nich usiąść. I trochę strach, że co jeśli jednak się mylimy? O wiele bezpieczniej jest marzyć o sukcesie niż ten sukces osiągnąć.

Jednym z moich pomysłów na stronę, którego nigdy nie udawało mi się zrealizować, to społecznościowa wyszukiwarka połączeń lotniczych (ale bez ciśnienia – jeśli ktoś zna sposób na dojechanie pociągiem na drugi koniec kontynentu za grosze, też dobrze). Jedni szukają, wrzucają do bazy i zdobywają sławę i uznanie. Inni korzystają. Taki trochę wykop dla globetroterów i ludzi, którzy chcą dostać się do pracy w Londynie.

Zebrałem się w sobie i zrobiłem:

wziuum.com

Jest to tylko początek – pomysłów mam bowiem wiele – ale okazało się, że jest to coś, co się ludziom podoba. Prosty interfejs, bez zbędnych wodtrysków i miliona opcji. Jeśli szukasz lot, wpisz miasto lub miasta w wyszukiwarkę. Jeśli znasz połączenie – dodaj je. Nawet nie musisz się logować (ale zalogowanie dodaje dodatkowe opcje i wkrótce dodawać będzie jeszcze więcej). Jeśli masz dodatkowe pytania do danego połączenia, dodaj komentarz.

Proste? Proste. I takie, mam nadzieję, zostanie. Pojawią się nowe funkcje, wynikające naturalnie z tego czego tam brakuje i rozwiązujące kolejne problemy.

Mam nadzieję, że będzie to kiedyś miejsce, od którego każdy będzie zaczynał planowanie podróży. Że szukając połączenia znajomy znajomemu będzie rekomendował wziuum. Już teraz to róbcie bo już teraz jest warto. (Prawda?)

0

Ernst & Young zlecił coś Muzungu

Nie było to gigantyczne zadanie, ale jako, że klient jest prestiżowy i sam skontaktował się ze mną z polecania, a ja wykorzystuję ten blog do lansowania się jako web developer od wordpressa, to się chwalę 😉

Ernst & Young – być może kojarzycie ich z telewizji, gdy ktoś z tej firmy wypowiada się w jakimś programie ekonomicznym jak tym razem zachowa się kurs waluty X po decyzji Y – ma kilka blogów gospodarczych, w tym i blog o podatkach. Od kilku tygodni ma na nim nowość.

Na górnej belce jest link do Forum Dyrektorów Podatkowych. To takie miejsce gdzie fizycznie spotykają się ważni dyrektorzy w Polsce, ministrowie z różnych ministerstw i inne szychy. Wirtualnie mogli tylko czytać tego bloga.

Teraz mogą się także zalogować i w sieci wymieniać opinie, pliki i dyskutować o tym czy podatki powinny wzrosnąć czy zmaleć. Choć jak i inni śmiertelnicy nie mam dostępu do stworzonego przeze mnie tego miejsca raczej potrafię zgadnąć jak się układa podział opinii ministrów i księgowych w tej kwestii 😉

Nic więcej nie zdradzę. Wszystko działa, Ernst &  Young jest zadowolony. A jeśli ktoś też chce mieć coś wykonanego przez wordpressowca, który oglądał Warszawę ze szklanego wieżowca E&Y i teraz się puszy to zapraszam do kontaktu 🙂

0

Zrobiłem nową stronę, bo mam psa

Tak to już jest. Od ponad miesiąca mam psa, Bazingę (bo to suczka, a ja lubię Big Bang Theory). W weekend zastanowiłem się czy są jakieś strony katalogujące hotele do których można z psem wyjechać.

Pewnie są, nie szukałem. Zamiast tego usiadłem i zrobiłem kolejną.

PiesTravel.pl

Strona jeszcze skromna, ale mam nadzieję, że przysłuży się kiedyś nie tylko mi w poszukiwaniu noclegu, którego obsługa toleruje nocne szczekanie 😉

Jeśli czyta to jakiś właściciel takiego przybytku, zapraszam do dodawania się do owego katalogu. Zupełnie za darmo!

Hej, a możecie mi pomóc wypromować ten mini katalog? Wrzućcie linka do niego na swojego facebooka, na google+, szepnijcie znajomym. Będzie mi bardzo miło 🙂

0

Jak uciszyłem (i wystudziłem) laptop Acer

Nie będzie to super odkrywczy wpis.

Od ponad roku mój Acer Extensa pracował cały czas w włączonym wentylatorem studzącym go, temperatura płyty głównej wynosiła minimum 80 stopni, a krytyczna temperatura, przy której komputer sam się wyłączał, wynosząca  99 stopni była osiągana co najmniej raz na miesiąc.

Rozkręcanie laptopa w celu wyczyszczenia wentylatora nic nie dawało. Za każdym razem po otwarciu widziałem taki widok:

Wentylator czysty.

Tymczasem laptop wył nadal tak, że  słychać go było z innego pokoju (miało to swoją zaletę, gdy na przykład  zapomniałem go wyłączyć i szedłem spać).

Mekk jakiś czas temu pisał, że nowe Ubuntu grzeją laptopa, założyłem, że to może być powód. Niestety jego wskazówki na programowe chłodzenie nie pomogły. W dodatku od jakiegoś już czasu używam Fedory i nadal jest ten sam problem (założyłem więc, że może to być problem w samym kernelu).

Ale nie. Rozkręciłem lapa jeszcze raz, ale tym razem wykręciłem też wentylator. Oto co zobaczyłem:

Ta dam! Kurzowy filc na wylocie powietrza z wentylatora. Nic dziwnego, że chłodzenie było właściwie żadne.

Filc wyrzuciłem i znów cieszę się kompletna ciszą. Wentylator załącza się raz na jakiś czas z tak małą i cichą prędkością, że zapomniałem, że taka w ogóle kiedyś była. A temperatura płyty głównej, teraz gdy to piszę wynosi 39 stopni. O 40 stopni mniej niż przed czyszczeniem.

Tak więc, lamerzy sprzętowi tacy jak ja: obejrzyjcie swoje laptopy nieco dokładniej 😉

Pytanie mam do nie lamerów. Tak wygląda płyta główna pod wentylatorem:

To tak ma być? Po co jest ta okrągła dziura i co to za krzywo włożona czarna płytka w niej?

1

Też nie chciałbyś być nauczycielem

Jako były nauczyciel podpisuję się rękoma i nogami pod tym, co dziś napisał Wojciech Orliński. Choć pracowałem tylko na pół etatu, właśnie przez powody wymienione przez WO za nic nie przekonywała mnie wizja długich wakacji, trzynastek i skróconego czasu pracy.

Któregoś dnia wracając samochodem ze szkoły, stojąc na jakichś światłach zdałem sobie sprawę, że w ramach jednego zawodu jestem równocześnie nauczycielem, wychowawcą, autorytetem, policjantem, kontrolerem i pozbawiam się szans na relaks także po godzinach pracy (trudno jest się bezstresowo upić w barze wiedząc, że mówić o tym będzie potem cała szkoła). To chyba wtedy zdałem sobie sprawę, że to nie dla  mnie.

A co jeśli karta nauczyciela faktycznie zostanie zlikwidowana. Teraz mi to już rybka. Zapewne to wszystko pierdolnie i będziemy mieli do czynienia z odpływem nauczycieli ze szkół, z jakim mieliśmy w przypadku lekarzy (już teraz szkoły mają problemy z zatrudnianiem językowców i za zgodą kuratoriów zatrudniają na ich miejsce studentów filologii). Rybka mi to, ale rybka temu, że nie mam dzieci. Gdybym był rodzicem raczej nie chciałbym aby mój potomek był uczony przez studenta bez ambicji większej niż “dotrwać do końca studiów i znaleźć sobie normalną pracę bez tego całego balastu i tych tępych debili”, uczony w klasach po 50 osób.

W karcie nauczyciela (lub gdzieś obok niej) zapisane są wynagrodzenia nauczycieli. Ile zarabia nauczyciel stażysta, ile kontraktowy, ile kolejne stopnie. Nauczyciel aby zarabiać 4 tysiące miesięcznie (brutto) musi przepracować chyba z 15 lat, zdać kolejne awanse, robić kupę durnej papierologii, łazić po szkoleniach (na zaproszeniach na szkolenia organizatorzy piszą wołami informację, że nauczyciel dostanie zaświadczenie, które będzie mógł włożyć do teczki awansowej) i mnóstwo innych, dziwnych rzeczy. Tak, po 15 latach w hałasie i ciągłym niedocenianiu zacznie zarabiać jakieś pieniądze. To też mnie strasznie przygnębiło, że będąc nauczycielem mam z góry zaplanowane całe życie i nic specjalnego mnie nie zaskoczy (jak widać może jednak zaskoczyć in minus rozwalenie “przywilejów”), a plan ten nie zapowiada się ciekawie.

Drogi nauczycielu (jeśli czyta to jakiś nauczyciel), nie będę pisał ile zarabiam po zrezygnowaniu z pracy w szkole. I tak masz już wiele powodów do depresji.

0

Jeździłem hybrydową Toyotą

W przerwie jakiegoś meczu na Euro 2012 zobaczyłem reklamę, że nowa Toyota Yaris pali na hybrydowym silniku tylko 3 litry paliwa w mieście. Wszedłem na stronę, tam zobaczyłem, że jest konkurs kto przejedzie tą toyotą najmniej, wygrywa samochód, wypełniłem zgłoszenie i już na następny dzień zadzwonił człowiek z lokalnego salonu, by umówić się na jazdę. A co mi tam, dałem się wciągnąć.

Jako, że już wiem, że konkursu nie wygrałem, mogę go opisać i rozreklamować 😉 Zwłaszcza, że już pojawiają się Wasze pytania do mnie z prośbą o rozwianie wątpliwości, które sam zresztą miałem.

Oczekiwanie

Choć już tydzień temu umówiłem się dziś na 12:00, a nigdy się nie spóźniam (pamiętacie jak mnie wkurzało w Rwandzie ich frywolne podejście do terminów?), byłem o 11:59. Okazało się, że muszę czekać, bo ktoś inny właśnie zaczyna jazdę. Wypełniłem papiery, przeczytałem dokładnie regulamin, obejrzałem wszystkie samochody w salonie, ale i tak nie udało mi się w ten sposób wypełnić całego czasu oczekiwania do 12:45. Nie chcę narzekać, bo miła pani z recepcji naprawdę starała się zrobić wszystko, abym nie narzekał, więc spoko 😉

Wątpliwości

Rzeczy nad jakimi się zastanawiałem przed jazdą:

Czy wszyscy jadą tę samą trasę?
Tak. W Białymstoku pan z salony zawozi nas pod sklep Zodiak na Zielonych Wzgórzach, po drodze tłumacząc co i jak i co zrobić by spalić najmniej. Trasa kończy się na parkingu w okolicach ronda przy Biawarze, wiedzie w większości ruchliwymi ulicami i ma równe co do metra 5 kilometrów. Tak więc na nasz wynik spalania może wpłynąć chyba tylko natężenie ruchu na drodze.

A klimatyzacja, włączone radio, naładowanie akumulatora?
Toyota pomyślała o wszystkim. Wszyscy jadą tak samo przygotowanym samochodem: klimatyzacja musi być wyłączona, szyby zamknięte, radio wyłączone, akumulator naładowany w 60%. Światła włączone.

Wrażenia z jazdy

Cóż, nie da się kompletnie ocenić jak się jeździ takim samochodem, bo wszystko o czym myślisz, to jak najmniejsze spalanie. Co chwila zerkałem na wyświetlacz pokazujący co się dzieje w układzie akumulator – silnik el. – silnik spalinowy czy zużywane jest paliwo, co chwila zerkałem na wskaźnik zużycia paliwa, spoglądałem w lusterko wsteczne na wkurzonych ludzi za mną i przed siebie czy akurat mam z górki, pod górkę czy zdążę na światłach, czy już powinienem zacząć zwalniać i ładować w tym czasie akumulator (po 5 kilometrach akumulator jest prawie rozładowany). Do tego stres, wyłączona klimatyzacja (także zwykły nawiew) i 28 stopni za oknem sprawiają, że czujesz się jak w saunie. Jeśli toyota chciała tym konkursem pokazać także jak wspaniale się jeździ ich samochodem, to to im kompletnie nie wyszło 🙂

Osiągnąłem spalanie 2.1 litra na 100 kilometrów, ale okupione to było dużym stresem i komiczną, wkurzającą innych jazdą. Przykładowo aleją Jana Pawła musiałem jechać z prędkością 30 kilometrów na godzinę. To jest wlotówka z Warszawy do Białegostoku, wyobraźcie sobie, że w waszym mieście na ulicy o podobnym natężeniu ruchu macie zawalidrogę o prędkości roweru. Proszę o wybaczenie wszystkich, którzy za mną jechali.

Sporym zaskoczeniem była dla mnie automatyczna skrzynia biegów. Z jednej strony to na pewno zaleta – nie musisz zastanawiać się czy bieg jest odpowiedni. Z drugiej, pierwszy raz jechałem samochodem z taką skrzynią i jak głupi co chwila wachlowałem drążkiem z pozycji “gdy puści gaz, jedź na luzie” na pozycję “gdy puści gaz, hamuj silnikiem i odzyskuj energię do akumulatora”. Mając wcześniej w tym praktykę, pewnie lepiej z tego bym korzystał.

Moja pozycja w rankingu

Cóż, tak on wygląda teraz (jestem konradk):

Jestem piąty. Istotne jest to, że osoba, która prowadzi to ta sama osoba, przez którą tyle czekałem, bo też była umówiona na 12:00. Przez nią ruszaliśmy z rozładowanym akumulatorem i po starcie, aby akumulatory naładować, prowadziłem nie ja, a człowiek z salonu. Ciekaw jestem czy gdyby było inaczej, mógłbym ruszyć spod salonu i oswoić się z samochodem i nieznaną mi skrzynią biegów.

No, ale to takie już narzekanie kiepskiej baletnicy, więc już kończę 😉 Pomysł na konkurs fajny, bo zobaczyłem co to hybryda (polecam wszystkim  w prawkiem w ramach rozrywki zapisać się i też się przejechać), a toyota się rozreklamowała. Za ten wpis mi nie płacą, ale jak widać było tak fajnie, że postanowiłem to opisać 🙂

0

Linuksowy pajacyk

Cały czas  istnieje w przeglądarkach, a tymczasem znajdzcie mi nie-geeka, który z tej opcji kiedykolwiek skorzystał:

Po pobraniu jakiegoś pliku, wybór “Otwórz za pomocą > Inna aplikacja…”. Skorzystanie z tej opcji oznacza otworzenie kontrolki wybrania pliku z katalogu domowego użytkownika i przejście w tryb szukaj wiatru w polu.

0

Dzwoniący z zastrzeżonego numeru to zawsze spamer. Zablokuj go.

Czy zauważyliście, że chyba już z 5 lat żaden wasz znajomy nie zadzwonił do was z zastrzeżonego numeru? Za każdym razem gdy ktoś próbował tak się połączyć to był bank z ofertą kredytu, czy nawet jakaś mini marketingowa gnida, która kupiła wasze dane osobowe i dzwoni by sprzedaż wam ubezpieczenie/inne badziewie.

Czy wiecie, że takie połączenia można z góry blokować? Włączenie takiej blokady spowoduje, że już nigdy nie dostaniecie słownego spamu o pana/pani w call center. Spamer, gdy wybierze wasz numer, usłyszy info, że nie  życzycie sobie połączeń z ukrytych numerów.

Blokada jest darmowa.

Nie będę się rozwlekał. Oto jak taką blokadę włączyć w każdej polskiej sieci:

Play

Dzwonimy pod numer  *111*114*1# Więcej informacji jest tutaj.

Plus

Włączyć ją można w panelu EBOK lub dzwoniąc do konsultanta pod numer 2601. Link do info.

Orange

Dzwonimy pod numer *110*71# Więcej informacji tutaj.

T-mobile

Istnieje możliwość zadzwonienia do BOKu. Informacja tutaj. Można także wyłączyć przez i-BOA (informacja od komentującego Piotra, dzięki! Na stronie T-mobile nic o tym nie znalazłem)

Nie dziękujcie. Aktywujcie już teraz i pozbądźcie się tych natrętów. Prawdę mówiąc – jako, że usługa jest powszechnie dostępna – owi spamerzy tłumaczą sobie pewnie, że skoro koleś mnie nie zablokował, to znaczy że lubi gdy dzwonię do niego, pytam czy nie przeszkadzam i jeśli nie przeszkadzam – przeszkadzać zaczynam.

0

Aktualizacja do Fedory 17 – znikający, migający kursor i problemy z wydajnością grafiki

Wczoraj zażartowałem sobie, że nie mam nic do roboty więc zafunduję sobie katastrofę w postaci aktualizacji Fedory z wersji 16 do 17. Choć myślałem, że się przygotowałem (nauczony doświadczeniem aktualizacje systemu zawsze robię po kilku tygodniach od jego wydania, wcześniej czytając listę znanych błędów w danej wersji czy nie ma na niej czegoś, co mogło by mieć wpływ na mój komputer), żart okazał się proroczy, bo dopiero po 24 godzinach system działa jak należy.

Pierwszy problem jaki się pojawił po aktualizacji: znikający wskaźnik myszy. Działo się to dość losowo, ale częściej go nie było niż był. Przy ruchu myszką pojawiał się, ale gdy tylko ta się zatrzymała – znikał.

Inny problem: fatalna wydajność graficzna. W sesji z Gnome Shell użycie procesora cały czas było na poziomie 95%, animacje pulpitu i przewijanie stron www odbywało się “poklatkowo”, filmów na YouTube nie dało się oglądać, odtwarzacz filmów VLC też działał poklatkowo, a przy przełączeniu na pełny ekran zawieszał się.

Winne okazały się sterowniki do karty graficznej (Intel, zintegrowana z płytą główną w moim laptopie od Acera). Wczoraj odczułem lekką ulgę widząc na jednym z forów, że nie ja jeden mam te same problemy (wszyscy też mieli kartę od Intela). Dziś rano na forum huknęła wiadomość, że sterowniki zostały zaktualizowane.

Nie tak do końca. Włączyłem aktualizacje oprogramowania i u mnie informacja była, że system ma w pełni zaktualizowany i nie ma nic nowego.

Podaję rozwiązanie dla tych, którzy dziś też mają ten problem (za kilka dni aktualizacje pojawią się i tak w standardowym repozytorium więc  wpis ten się zdezaktualizuje):

  • uruchamiamy “Dodawanie/usuwanie oprogramowania”
  • z menu “System” wybieramy “Źródła oprogramowania” i przełączamy na kartę o tej samej nazwie.
  • tam zaznaczamy źródła mające w nazwie “Test Updates”
  • wybieramy “Sprawdź teraz”

Po tych czynnościach pojawi się lista aktualizacji, w tym aktualizacje z “intel” w nazwie i samego “x.org”. Po wykonaniu aktualizacji wyżej opisane błędy zniknęły.

I tyle. To nie jest jeszcze recenzja nowej Fedory (za bardzo nie wiem co recenzować, poza tym błędem wszystko jest jak w starszej wersji), a jedynie podpowiedź dla tych, którzy jak i ja natkną się na ten problem.

0

Jak tanio dolecieć do Gruzji?

Pytają mnie o to znajomi, pytacie też w komentarzach. No to żebym się już więcej nie powtarzał, popełnię ten wpis, a potem będę odsyłał.

Podstawowa zasada: im wcześniej zaczniesz szukać okazji na tani lot, tym lepiej.

Po pierwsze: wejdź na stronę LOTu, i tam kliknij w “Najniższa cena”. Tam przełącz się na zakładkę “Europa”, znajdź pod koniec listy Tbilisi i kliknij. Wyświetlone zostaną najniższe ceny w każdym kolejnym miesiącu. Ceny są na loty w obie strony (zresztą zawsze tak jest). Teraz mi pokazuje, że za pół roku przelot taki będzie kosztować 497 zł, a za 8 miesięcy – 368 złotych.

Jeśli terminy te Ci nie pasują, można czasem trafić w podobnej cenie przelot z bliższym terminem. Dzieje się tak w LOTowskiej promocji “Szalona Środa”. Co środę od godziny 18:00 do północy (czasem promocja jest rozciągana na kilka dni) LOT obniża ceny wielu połączeń i niemal zawsze w tej promocji jest także Tbilisi. No, może przesadzam, że niemal zawsze ale dość często. Bilety  takie jednak się sszybko rozchodzą, więc warto sobie ustawić alarm na 18:00 by wejść od razu i sprawdzić.

Jeśli lot do Gruzji planujesz  od października 2012 roku i niekoniecznie musisz lecieć do stolicy, jest kolejna opcja: WizzAir. Ta tania linia lotnicza od 27 września zaczyna latać do Kutaisi (trochę krępująca w Polsce  nazwa miasta, ale samo miasto całkiem spoko, zwłaszcza, że ma dość dobre marszrutkowe połączenie i ze stolicą, i z miejscowościami na morzem). Ta opcja ma swoje wady i zalety:

Zalety:

  • może wyjść dość tanio (teraz za odcinek Kijów – Kutaisi trzeba zapłacić około 100złotych,  a jak ktoś ma Wizz Exclussive Club, jeszcze taniej)
  • o ile w tanich liniach za bagaż oddawany do luku trzeba dodatkowo płacić, to zasada ta nie obowiązuje w lotach realizowanych przez WizzAir Ukraina, za wszelkie loty do i z Kijowa nie trzeba dopłacać za bagaż (ale jeszcze to sprawdźcie, mówię o stanie na rok 2011)

Wady:

  • przesiadka w Kijowie (to może być i zaleta – zawsze to okazja by zwiedzić kolejne miasto)
  • do Kijowa bezpośrednio z Polski Wizzem można dostać się tylko z lotniska pod Katowicami. Jak ktoś chce lecieć z Warszawy lub Łodzi (uwaga: dopłata za bagaż) to może lecieć Warszawa/Łódź – Londyn Luton – Kijów – Kutaisi, jak ktoś chce lecieć z Gdańska (też dopłata za bagaż) to Gdańsk – Hamburg Lubeka – Kijów – Kutaisi. Ale nie wiem czy takie kombinowanie nie wyjdzie łącznie drożej niż oferta LOTu (tak ten LOT promuję… jeśli to przeczyta ktoś z marketingu tej firmy i wpadłby na pomysł by dać mi za to jakiś bilet za free, to zapraszam do kontaktu 😉 Chętnie taką wyprawę opiszę na tym blogu)

Co jeszcze? Może warto też zajrzeć na stronę ukraińskiego Aerosvitu, który z Warszawy do Tbilisi też doleci (chyba z przesiadką w Kijowie). Teraz pokazuje mi cenę 300 USD za lot w dwie strony, co promocyjne nie jest (to regularna cena w LOT). Ale widzę na przykład, że z Warszawy do Kijowa jest teraz promocja 90 USD, co można by spróbować połączyć z WizzAirem.

Można też sobie zestawić połączenie Warszawa – Ryga – Tbilisi z AirBaltic. (Teraz jak to piszę nie ma jednak nic tam taniego, odcinek Ryga – Tbilisi to około 200 euro)

Opcja dla ludzi lubiących autostop: dostać się jakoś do Turcji, a stamtąd właśnie na stopa do Gruzji. Nigdy nie praktykowałem, ale widziałem wiele relacji ludzi, którzy określają to jako “bajecznie proste, szybkie i przyjemne”.

Jeśli ktoś ma jakieś jeszcze inne pomysły, może zna linie lotnicze, które ja przegapiłem, dostał się tam inaczej niż samolotem: dopiszcie to w komentarzach, a powyższy wpis uzupełnię o Wasze pomysły.

 

0

Jak to się opłaca SeoPilotowi? A no właśnie tak

Gdy pisałem pierwszy raz o SeoPilot, sam się głośno zastanawiałem jak im się opłaca  płacić mi (i innym) tak dużo za sam fakt uczestnictwa w ich programie reklamowym. W końcu mało kto chce płacić kilkaset złotych miesięcznie za wyświetlanie reklam na blogu, a tutaj płacą i te reklamy nawet wyświetlać się nie muszą. Zastanawiałem się, ale bez głębszego wnikania: skoro płacą, pytać nie będę, a jedynie wypłacać kolejne przelewy.

(Nawiasem mówiąc: wszyscy, którzy narzekali, że się do SeoPilot nie przyłączą, bo to przecież musi upaść, niech narzekają dalej. Prawdę mówiąc przekonywać na siłę nie będę. Faktem jest jednak, że z SeoPilot wypłaciłem już kilka tysięcy złotych i z każdym dniem kasy przybywa. Dokładnie: 45 złotych dziennie)

Teraz  już wiem jak im się to opłaca. 🙂 Zostałem poproszony o wyrażenie opinii (co właśnie czynię tym wpisem) na temat ich cennika, jaki przedstawiają osobom, które chcą się reklamować.

Cennik wygląda tak:

Jak go czytać? Załóżmy, że chcesz się reklamować na stronie z PageRank 4. Jeśli chciałbyś aby twoja reklama wyświetlała się na stronie głównej przez miesiąc, musisz zapłacić za to od 16,5 zł do 24,75 zł, w zależności od witryny, na której chcesz by był twój link. Poniżej podana jest cena za reklamę na podstronie. Cena ta oczywiście jest nieco niższa.

W pierwszej chwili pomyślałem, że wytropiłem aferę 🙂 Za gotowość do wyświetlania reklam na stronie z PR=4 SeoPilot płaci mi około 200-300 zł miesięcznie. Wstawia blok reklamowy zawierający trzy reklamy.

Trzy reklamy na stronie głównej, trzy relamy na podstronach. Łącznie sześć reklam. Jak policzyłem SeoPilot z reklamodawcy może maksymalnie ściągnąć więc:

3 x 24,75 + 3 x 17,82 = 74,25 + 53,46 = 127,71 złotych

Jakim cudem ściągając około 130 złotych mogą mi płacić 300 złotych? Pralnia pieniędzy?

Po dopytaniu pani z działu marketingu firmy SeoPilot rozwiała moje wątpliwości 🙂 Okazuje się, że SeoPilot inaczej podchodzi do podstron niż inne znane mi systemy reklamowe: na przykład w AdTaily zamówienie reklamy oznacza wyświetlanie jej na wszystkich podstronach. W SeoPilot reklamodawca płaci oddzielnie za każdą podstronę.

Drugi iloczyn w równaniu powyżej należy więc jeszcze pomnożyć przez ilość podstron. I to już daje niezłą sumkę.

Jak dużą? Zobaczmy na przykładzie jednej z moich stron, które zgłosiłem do SeoPilot jako miejsce na reklamę. Mowa tutaj o WPzlecenia.pl. Page Rank tej strony to właśnie 4, SeoPilot płaci mi teraz za obecność jej w systemie 240 złotych miesięcznie, według google webmsaters tools strona ta zawiera jedną stronę główną (no way!) i 324 podstrony.

Powyższe równanie w planie minimum po poprawkach wygląda następująco:

3 x 24,75 + (3 x 17,82) x 324 =  3865,62 złotych

W planie maksimum SeoPilot z mojej strony może wyciągnąć od reklamodawców nawet 5798 złotych. Mają więc całkiem niezłą przebitkę i całkiem spory zapas. Nie dziwię się więc, że stać ich na samo płacenie stronom za udział w programie, nawet jeśli chwilowo nie mają żadnych reklam do wyświetlenia na uczestniczących stronach.

Pozostaje pytanie czy to się opłaca reklamodawcom. Moja odpowiedź na razie brzmi: nie wiem. 17 złotych miesięcznie za link na stronie z PR 4 to nie jest chyba dużo, nawet jeśli będzie on tylko na jednej podstronie. To mniej więcej rynkowa stawka (ale przyznam się, że rynek ten znam słabo). Czy jest to efektywne? Też nie wiem, ale przekonam się 🙂 Niedługo jedna z moich stron będzie reklamowana za pośrednictwem SeoPilot i o efektach na pewno poinformuję tutaj. Niektórzy mówią, że za używanie SeoPilot można wylecieć z Google (nikt jednak jak do tej pory nie podał faktycznego przypadku takiego wylecenia), przyznam, że mam to gdzieś. I tak obecnie o wiele większy i bardziej wartościowy ruch mam z sieci społecznościowych niż z wyników wyszukiwania 😉

Tak więc za jakiś czas  możecie się tu spodziewać relacji “jak reklamowałem się w SeoPilot i czy reklama taka przełożyła się na realny wzrost zarobków jednej z moich stron” (której, na razie nie powiem, by nie zaburzyć przypadkiem pomiarów). Mam nadzieję, że będzie to success story, ale pożyjemy zobaczymy 🙂

I tak: ten wpis zawiera linki referencyjne i jak ktoś przypadkiem kliknie w nie, potem założy konto i też zacznie zarabiać na swojej stronie kilkaset złotych miesięcznie – SeoPilot zapłaci mi za takie przekierowanie. Okazuje się, że za to też płacą (i to całkiem sporo)

0

Wróciłem do Firefoksa

Jako, że przynajmniej kilka razy na tym blogu wychwalałem wyższość Chrome nad Firefoksem, powinienem przyznać się, że jednak wróciłem do Firefoksa. Używam go już z dwa miesiące i nie zamierzam – przynajmniej na razie – zmieniać przeglądarki.

Skąd ta zmiana? Powód jest jeden: pamięć RAM. Jakiś czas temu ktoś w Google wpadł na to, że Chrome weźmie tyle pamięci, ile znajdzie i już po starcie zajmuje pół gigabajta. Po dłuższej pracy to są nawet 2 GB.

Może i by mi to nie przeszkadzało, gdyby nie fakt, że  ostatnio coraz więcej firm i programistów myśli tak samo. Dwa gigabajty dla chrome, 1 gigabajt dla edytora Netbeans. Ja się na to nie godzę. I o ile rozumiem dlaczego Netbeans potrzebuje tak wiele pamięci (w końcu to potężne, rozbudowane IDE do programowania) to nie chcę by i przeglądarka tyle żarła.

Kilka razy się załapałem na tym, że mając w komputerze 3 GB ramu i włączonego Chrome zajmującego już dwa gigabajty, odpalałem Netbeans. A to oznaczało rzężenie dyskiem w poszukiwaniu miejsca, gdzie by te nadmiary pamięci upchnąć. Jako, że Netbeans używać muszę (i lubię), Chrome powiedziałem “pa pa”.

Było ciężko przez kilka pierwszych dni (przyzwyczajenia do skrótów i zachowań, o których pisałem już wcześniej) ale teraz, po dwóch prawie miesiącach Firefox leży już w moich dłoniach, wygląda i działa niemal tak jak chce, a nawet zajmuje mniej miejsca na ekranie.

Wszyscy polubili Chrome za zintegrowanie paska tytułu z paskiem paneli. Ja w Firefoksie zintegrowałem na jednym pasku i tytuł, i panele i menu. Chrome tego nie potrafi. Oto jak to wygląda:

Pasek zakładek chowa się (a raczej otwiera, bo domyślnie jest schowany) tą gwiazdką.

Gdyby ktoś też tak chciał, to:

  • wszystko w jednym pasku umieściłem przez zwykłe Dostosuj w Firefoksie
  • chowanie paska zakładek osiągamy przez dodatek Hide BookmarksBar
  • dodatkowo, czego nie widać na zrzucie, pozbyłem się drażniącego okienka pobierania plików zastępując je dodatkiem Download StatusBar, który podobnie jak w Chrome pobierane pliki pokazuje na pasku na dole  okna (węższym niż w Chrome)
  • pasek tytułu w Gnome 3 w Fedorze usunąłem linukowym mini-programem maximus.

I jest tak jak ja chce 🙂

Tak więc Firefoksie, masz jeszcze przyszłość. Przynajmniej u mnie.

0

Profilaktycznie zmarnuję ci karierę

Prezenterka Agnieszka Szulim poniosła konsekwencje faktu, że pali trawkę – zawiesili ją w pracy. No cóż, taki kraj.

Zastanawiam się jednak czy profesor z centrum profilaktyki uzależnień (Mariusz Jędrzejko) też konsekwencje jakieś poniesie.

Bo co to za szef profilaktyki? Oczom nie wierzę, że ktoś taki zajmuje się uzależnionymi. Facet, który po usłyszeniu w prywatnej rozmowie, że ktoś pali trawę, zaraz po wejściu na antenę mówi o tym całej Polsce, że jest zszokowany i podkreśla, że dziennikarka pracuje w publicznej telewizji i że łamie prawo.

Zastanawiam się jak wygląda u niego wizyta osoby uzależnionej. “Panie doktorze, mam problem z narkotykami”

A pan doktor przeszukuje mu kieszenie i wzywa  policję. A potem jeszcze zawiadamia pracodawcę, rodzinę i przyjaciół, żeby mieli się na baczności.

 

0

Jeśli jedziesz na wakację, zastanów się nim skorzystasz z biura podróży

Sezon wakacyjny przed nami, więc to chyba dobry moment na ten krótki wpis. Jak wiecie lubię sobie czasem gdzieś wyjechać, ale jak zapewne nie wiecie, nigdy jeszcze nie jechałem z biurem podróży. Co prawda nachodzi mnie czasem myśl, by jednak spróbować, ale po relacjach innych zdania nie zmienię: wyjazd wolę sobie sam zorganizować i przynajmniej być pewnym, że nie przepłacę i dostanę dokładnie to, czego oczekuję.

Co jest złego w jeżdżeniu z biurami podróży?

Podstawowa sprawa: za kolosalne pieniądze sprzedają ci złudzenie wakacji. Oto dwa linki, które koniecznie przeczytajcie:

Co jest fajnego w jeżdżeniu na własną rękę?

Podstawowa sprawa: bo się będziesz dobrze bawił. W podpunktach:

  • zapłacisz o wiele mniej niż w przypadku wyjazdu zorganizowanego przez biuro. Już pomijam  fakt, że odpada prowizja biura, pośrednika i inne dziwne naleciałości. Wyjazd samemu jest zwyczajnie  tańszy i tyle
  • jedziesz w takim terminie, jaki ci pasuje, a nie jaki pasuje do turnusu wycieczki
  • zwiedzasz dokładnie to co sam chcesz, a nie to gdzie zaprowadzi cię przewodnik. Poświęcasz na to zwiedzanie tyle czasu, ile chcesz i jeśli coś cię zaciekawi, to to sobie dokładnie oglądasz, a nie biegniesz za przewodnikiem
  • poznajesz ludzi i społeczność do której jedziesz. Uwierz mi – w Egipcie nie wszyscy chodzą w hotelowych dwurzędowych marynarkach. Być może to będzie dla ciebie minus, ale dla mnie obejrzenie brudnej ulicy i nędzy jest o wiele lepszym doświadczeniem niż leżak nad basenem. Chcesz leżak nad basenem – jedź na mazury do Mikołajek. Dostaniesz o wiele mniejsze złudzenie rzeczywistości niż w Tunezji czy Grecji

Jak sobie zorganizować samemu wyjazd?

Za pierwszym razem zapewne będzie to dla ciebie nieco kłopotliwe, ale na pewno szybko nabierzesz doświadczenia. I nie bój się. Wiem, że wizja zorganizowania sobie przejazdu i pobytu w miejscu odległym o tysiące kilometrów od domu potrafi przerażać, ale jak mawiał Konfucjusz “podróż tysiąca mil zaczyna się od jednego kroku”. Wystarczy zacząć, a zobaczysz, że wszystko będzie dobrze.

Jak dotrzeć?

  • Jeśli wybierasz się do Niemiec, Austrii, Czech czy Słowacji, jedź lądem. Tu polecam polskibus.com, którym można dotrzeć w te miejsca za naprawdę śmieszne pieniądze (mnie wycieczka do Wiednia kosztowała 20 złotych w dwie strony).
  • Jeśli wybierasz się na wschód, możesz skorzystać z pociągu. Dojazd na Krym na Ukrainie – chyba z tysiąc kilometrów – to zaledwie 60 złotych w jedną stronę
  • Jeśli wybierasz się gdziekolwiek (dotyczy powyższych myślników jak i reszty świata), sprawdź oferty tanich linii lotniczych. Ale i niekoniecznie tych tanich. LOT miewa niskie ceny, a co środę organizuje mini wyprzedaże o nazwie Szalona Środa.
  • Przeglądaj fly4free.pl oraz loter.pl – to chyba główne blogoidy w Polsce, na których codziennie są doniesienia o kilku tanich połączeniach z rożnymi miejscami świata. To jest świetna metoda dla tych, którzy nie wiedzą jeszcze gdzie jechać. Sam tak pojechałem do Gruzji, Austrii i miałem kupiony za śmieszne pieniądze bilet do Syrii (jednak z okazji rozpoczęcia rewolucji w tym kraju, LOT zwrócił mi kasę za bilet i odwołał połączenia, tak oto trafiłem na Krym).
  • Możesz rozważyć autostop. Sam nigdy nie jeździłem stopem w Polsce, ale w krajach docelowych zdarzało mi się bardzo często.

Gdzie spać?

  • Sam zawsze zaczynam szukanie noclegu na hostelworld.com. Znaleźć tam można oferty nie tylko hosteli ale i bed&breakfast czy nawet hoteli. W zasięgu mają cały świat. A sortowanie ofert po cenach sprawia, że zawsze znajdziesz coś taniego.
  • Jeśli chcesz nocować za darmo, spróbuj hospitalityclub.org czy couchsurfing.com. Sam nocowałem tak tylko raz, co sprawiło, że zdecydowałem jednak korzystać z hosteli, ale u mnie nocowało tak już wiele osób.
  • Ostatnio hitem staje się airbnb.com, ale sam jeszcze nie korzystałem. Serwis ma na celu kojarzenie osób, które chcą wynająć komuś swoje mieszkanie na wakacje z tymi, którzy takich ofert szukają.
  • Są też i polskie odpowiedniki powyższej strony – chociażby WakacyjnyWynajem.pl (polskie, nie znaczy, że tylko z ofertami z Polski, bo można tam sobie zorganizować na przykład nocleg na wakacje w Chorwacji).
  • Jadąc na wschód właściwie możesz jechać na ślepo bez załatwiania noclegu. Po dotarciu na miejsce idź na miejscowy dworzec kolejowy czy autobusowy. Na pewno będą tam stać ludzie z ofertami wynajęcia kamnat, a jeśli nawet nie, zawsze możesz zapytać kogoś o to. Wystarczy się nie bać (wiem, że łatwo powiedzieć)

Jak zwiedzać?

Przyznaję się, że bardzo długo popełniałem błąd i jeździłem gdzieś bez przewodnika papierowego. Od kilku ostatnich wyjazdów jednak przekonałem się jaki to jest rewelacyjny wynalazek. Kosztuje kilkadziesiąt złotych, a sprawia, że zwiedzasz o wiele więcej, nawet więcej niż gdyby prowadził cię lokalny przewodnik.

Bez papierowego przewodnika właściwie ograniczałem się do zwiedzania głównych miast i to nie całych, a jedynie ich starówek – tego co widzą wszyscy. Z książką ręku docierałem w miejsca, o których nie miałbym pojęcia.

Już nie wspomnę, że taki przewodnik dostarcza Ci mnóstwa dodatkowych informacji o lokalnych zwyczajach, języku, kuchni, czy nawet pomoże ci we wspomnianych wyżej problemach z dotarciem czy znalezieniem noclegu.

Moje referencje?

Zapewne wpis ten przeczyta wiele osób, które parskną śmiechem gdy dowiedzą się o moim doświadczeniu. Nie dziwię się – wiele razy sam na swoich szlakach takie spotykałem (nawiasem mówiąc, jeśli też je spotkacie, na pewno spędźcie kilka chwil na rozmowie z nimi, na pewno dostaniecie sporo tips’n’tricks odnośnie tego jak podróżować), ale:

  • pierwszy raz z domu uciekłem gdy miałem trzy lata i był to też pierwszy mój kontakt z milicją 😉 Ale to historia na inną okazję
  • pierwszy raz poza Polskę na własną rękę w gronie przyjaciół wyjechałem z końcem liceum – Praga, więc nic wielkiego.
  • pierwszy raz wyjechałem gdzieś zupełnie sam organizując sobie transport: dwa tygodnie w Estonii i Finlandii (dotarłem autobusem a potem promem)
  • najbardziej spontaniczny wyjazd: w piątek wieczorem pomyślałem, że fajnie by było zobaczyć jak wygląda Ryga na Łotwie i w sobotę rano już tam byłem i nawet sobie nocleg znalazłem. Nawiasem mówiąc: wygląda bardzo ładnie
  • najdłuższy wyjazd, to jak zapewne wiecie 3,5 miesiąca w Rwandzie w Afryce
  • najmniej zorganizowane noclegi miałem w Gruzji, gdzie zwiedziłem 6 miast i miasteczek – gdy do nich jechałem nie wiedziałem jeszcze gdzie będę spał, ale zawsze coś się znajdowało
  • do tego wiele innych wyjazdów do: Włoch, Austrii, Słowacji, Danii, na Litwę, Białoruś, Ukrainę. Czuję, że o czymś zapomniałem.

I tyle. Uwierzcie, że zorganizowanie sobie zwiedzania starówki w Tbilisi jest tylko ciut ciut trudniejsze niż zorganizowanie sobie zwiedzania starówki w Warszawie czy Krupówek w Zakopanem.

0

Proszę państwa, oto Biebrza

Dawno już nie chwaliłem się jaką to nową stronę wykonałem, część z Was pewnie już zapomniała, że to właśnie robieniem wordpressowych stron zarabiam na życie. Jako, że jedno z moich ostatnich dzieł zapiera dech w piersiach, to jest chyba dobra okazja by Wam o mojej działalności przypomnieć 😉

Uwaga (vel reklama): jeśli ktoś też chce mieć taką stronę, a może nawet jeszcze lepszą, zapraszam do kontaktu!

Rozsiądźcie się wygodnie i podziwiajcie widoki, zarówno te programistyczne, te CSS-owe jak i te jak najbardziej naturalne, przyrodnicze. Bowiem zapraszam Was na stronę internetową o Biebrzy i Biebrzańskim Parku Narodowym.

Biebrzański Park Narodowy - wygląd strony głównej

Powyżej widzicie fragment strony głównej new.biebrza.com, ale do podziwiania jest tam o wiele więcej.

Strona pełni funkcję biznesową: ma sprzedawać wycieczki po Biebrzy i jej okolicach, oferować noclegi i reklamować wiele innych rzeczy, ludzi i instytucji, które z Biebrzą mają coś wspólnego. Jeśli ktoś szuka na przykład gdzie można nad Biebrzą dobrze zjeść, gdzie wypożyczyć kajak, samochód lub nawet przelecieć się balonem – wszystko to na pewno tam znajdzie. Jest nawet sklep internetowy z pamiątkami z nad Biebrzy (oparty na mojej wtyczce TradeMatik).

Pieniądze to oczywiście nie wszystko. Strona na pewno przyda się także innym, którzy Biebrzę wolą zwiedzać sprzed ekranów komputerowych. W szczególności polecam podstronę z informacjami o tej rzece i naprawdę imponującą galerię fotografii (poważnie, zajrzyjcie, bo niektóre zdjęcia zapierają dech w piersiach, aż się nie chce wierzyć, że to nasza rodzima rzeka, a nie Amazonka).

OK, dość marketingu, przejdźmy do tego, co najczęściej opisuję w takich przypadkach, czyli jak przebiegało tworzenie strony i co strona ma w bebechach 🙂 A mam się czym chwalić bo chyba nigdy dotąd nie wyciskałem aż tyle z WordPressa. Ba, nie zdziwię się, jeśli ktoś z Was nie będzie mógł uwierzyć, że to jest nadal WordPress i że nie musiałem tutaj w ogóle modyfikować jego źródeł (dzięki czemu klient może śmiało korzystać z nowszych wydań WordPressa nie bojąc się, że coś się przy aktualizacji popsuje).

Strona nie była tworzona z niczego. Firma Biebrza Eco-Travel posiadała witrynę od dawna (uchowała się jej stara wersja angielska więc każdy może porównać stan przed i po) i patrząc na ów stary design, zakładam, że był projektowany z 13 lat temu. Przynajmniej tak wtedy wyglądały moje strony internetowe 😉 Strona zarabiała na siebie. Właściwie to mało powiedziane: była chyba głównym źródłem dochodów, bo to w internecie klienci znajdowali ofertę firmy i przez formularz na stronie składali zamówienia na wycieczki.

Dlaczego więc zmieniono silnik strony na WordPressa? Z dwóch powodów: stara strona trąciła już myszką, a co ważniejsze: nie  było tam żadnego silnika strony. Gdy w ofercie firmy pojawiała się nowa wycieczka, informatyk (w ostatnim okresie działania starej strony to byłem ja) otrzymywał na maila plik Worda z opisem imprezy, zdjęcia z aparatu ( w rozdzielczości 2500×1200 pikseli i wadze po 3 MB) z prośbą o umieszczenie wycieczki na stronie. Wtedy łączyłem się przez FTP ze stroną, tworzyłem nowy dokument html, przekopiowywałem treść, przeskalowywałem w Gimpie zdjęcia, dodawałem “znak wodny”, dodawałem do opisu, otwierałem kilkadziesiąt już istniejących podstron zbiorczych (także w notatniku) i edytując ich kod html dodawałem odnośnik do nowej imprezy.To samo z wszelkimi innymi typami treści.

Całość zajmowała godziny, była żmudna i kosztowała firmę sporo pieniędzy. Analizując kod strony widać było wyraźnie, że przede mną było wielu innych informatyków, którzy nie wytrzymywali takiego trybu pracy (moje wprawne oko wyłapało tam naleciałości z różnych programów od windowsowego notatnika przez DreamWeaver po Front Page i mnóstwo kodu wskazującego na wybieranie w MS Word opcji “zapisz jako stronę web”).  To była tragedia do rozczytania, a żeby choćby poprawić jakąś literówkę musiałem spędzić sporo czasu na rozgrzebywaniu tych html-owych śmieci. To zniechęca do pracy, a co ważniejsze dla klienta: kosztuje dużo ze względu na czas potrzebny na to. Nie mówiąc już o zapewne kolejnych problemach z kolejnymi informatykami, którzy rezygnowali z tej żmudnej pracy i konieczności szukania następnego.

Po przejściu na WordPressa założenie było takie, że strona dostanie nowy wygląd (nawiązujący jednak do starego), nowe możliwości i typy treści, a co najważniejsze to już sam właściciel strony bez wymogu znajomości HTML sam będzie te treści dodawał, aktualizował i układał w sposób jaki będzie tego chciał. To niewątpliwe zalety, ale pojawiła się spora obawa:

Stara strona była bardzo dobrze zaindeksowana w wyszukiwarkach, a to z Google przychodziła większość klientów. Czy kompletna przebudowa strony, zmiana treści i zmiana odnośników do poszczególnych podstron nie sprawi, że nagle w jeden dzień firma przestanie zarabiać? Nie będę Was trzymał w niepewności: dzięki sztuczkom z .htaccess i naturalnej miłości pomiędzy WordPressem a zagadnieniami SEO (na stronie nie ma nawet zainstalowanej żadnej wtyczki do pozycjonowania witryny!) wszystko poszło wyśmienicie. Sprawdźcie sami wpisując w google słowo “biebrza”. Stara wersja strony znajdowała się na 3. pozycji w wynikach wyszukiwania (po oficjalnej stronie parku i artykule w wikipedii). Nowa znajduje się na tej samej. Podobnie jest z innymi frazami związanymi z tą branżą i okolicą.

Przy budowie strony silnie wykorzystałem rewelacyjną nowość wordpressa jaką są własne typy treści. Jeszcze dwa lata temu wszystko publikowane na stronie musiało by być zapewne albo “stroną” albo “wpisem blogowym” przyporządkowanymi do kategorii “wycieczki”, “noclegi”, “baza żywieniowa”… Biorąc pod uwagę, że każdy z tych typów danych powinien mieć różne pola je opisujące (na przykład wycieczki mają określony termin startu i zakończenia, czego na przykład nie ma restauracja, która z kolei może zostać przyporządkowana do kategorii “restauracje”, “bary” lub kolejnej, która ni jak nie odnosi się do wycieczek czy noclegów), byłby to koszmar.

Dzięki wykorzystaniu własnych typów treści, każda opcja na stronie ma swój własny formularz dodawania. Przy imprezie (wycieczce) można określić tak podstawowe rzeczy jak “termin”, “program”, “miejsce startu” czy “przewodnik”, po te bardziej wyszukane jak na przykład “noclegi w okolicy” (i tu klient może od razu metodą przeciągnij i upuść stworzyć dowiązania do elementów o typie treści “baza noclegowa”), “współrzędne geograficzne” (jak zapewne zobaczycie każda wycieczka ukazana jest też na automatycznie generowanej mapie). Podobnie przy “bazie noclegowej” można określić cenę za noc, ilość miejsc noclegowych, wybrać do jakiej kategorii należy dany obiekt lub na przykład ile metrów/kilometrów jest do plaży.

Możliwości jest tak wiele (sama strona to obecnie aż 18 custom post types i każdy ma od kilkunastu do nawet kilkudziesięciu różnych pól formularza do uzupełnienia podczas edycji), że czasami ich edycja staje się szczerze mówiąc  trudna. Z tego powodu wiele edycji wizualnych przenieśliśmy do front-endu – zalogowany właściciel strony może sam układać sobie pewne elementy na stronie od razu widząc jak to będzie wyglądało po edycji (nie musi nawet klikać przycisku zapisz).

Oto przykład jak układane są zdjęcia w galerii:

Wystarczy złapać myszką za zdjęcie i przemieścić je w nową pozycję. Po opuszczeniu zmiana zostanie zapamiętana.

Nie tylko zdjęcia można w ten sposób nosić. Przykładowo, pod każdą stroną jest sekcja “Sprawdź także”. Ją też można porządkować metodą przeciągnij i upuść i co najważniejsze – każda podstrona może mieć tu różne elementy i w różnej kolejności!

Taka wizualna wersja znanego zapewne części z Was pluginu widget logic 🙂 Tyle, że całość napisałem sam zgodnie z wytycznymi klienta.

Inne ciekawe rozwiązanie to wspomniane już wyżej terminy imprez. Każda wycieczka może być zorganizowana wiele razy w roku w różnych datach. Pierwotnie chciałem by klient musiał dla każdego terminu dodać kolejną wycieczkę, którą od poprzedniej różniła by się tylko datą, ale okazało się, że w takim wypadku pracy byłoby więcej niż przy starej wersji strony. Przykładowo “Fotosafari” organizowane jest kilkadziesiąt razy w roku. Dodanie kilkudziesięciu wpisów różniących się jednym polem nie wygląda zbyt wydajnie. Kolejnym utrudnieniem tutaj był fakt, że firma chciała móc przy każdym terminie danej imprezy zaznaczyć, że wszystkie miejsca już zostały wykupione, a nawet nie określać terminu w ogóle – w takim wypadku przy zamawianiu klient sam określał kiedy chce przyjechać na wycieczkę. Cały ten miks miał być trzymany w jakiś sposób w WordPressie i dawać się łatwo zarządzać i porządkować. Udało się, co na przykład możecie zobaczyć na stronie wszystkich wycieczek – imprezy uporządkowane są datami (a gdyby ktoś chciał zmienić sposób porządkowania po długości trwania, nie ma problemu). Jeśli jakiś termin jest już niedostępny informuje o tym odpowiednia ikona. Tabela uwzględnia też imprezy bez określonego terminu i właściciel strony sam decyduje w której części tabeli umieścić taką wycieczkę. Sortować można także po grupie docelowej wycieczki i sposobie jej organizacji. Wypas 😉 (btw. po części jak to zrobiłem opisałem w artykule na dev.wpzlecenia).

Powyższy opis jest długi, ale uwierzcie mi, że tylko poruszył malutki skrawek zadań programistycznych jakie przede mną stały. Dość powiedzieć, że całość prac trwała niemal 12 miesięcy! Przeniesienie 1800 subskrybentów newslettera do nowego – a jakże napisanego od podstaw przeze mnie  – systemu opartego na wordpressie, sposoby wybierania elementów do zamieszczenia na stronie głównej, sposoby do wybierania i układania elementów na każdej podstronie (w tym i podstronach generowanych automatycznie jak na przykład na stronach kategorii), umieszczanie elementów na mapach google z podziałem na kategorie tych elementów i możliwością wyświetlania na mapie tylko części z nich, możliwość wyskalowania zdjęć do 12 predefiniowanych kadrów, różnych dla różnych fotografii, także różne atrybuty title dla każdego zdjęcia w zależności gdzie ono jest wyświetlane (inny podpis pojawia się na zdjęciu w galerii i jeszcze inny na tym samym zdjęciu ale przy wycieczce), ukłądanie zdjęć w różnej kolejności, automatyczne menu zakładkowe na górze strony generowane na podstawie kategorii do jakich mogą być przypisane wycieczki… uff. Nadal nie wymieniłem nawet połowy rzeczy 🙂

Ale chyba się udało, prawda? 🙂

 

0

Pit roczny, program online

Zanotować, zapamiętać. W 2012 roku PITa wypełniłem na stronie https://www.pitroczny.pl/pit/

Notuję, żebym za rok już nie musiał szukać gdzie to było. Czy polecam, nie wiem – ja sobie poradziłem. A jestem w kwestii podatków jak dziecko we mgle.

Przykra sprawa, pierwszy raz od lat muszę dopłacić podatek (dobrze rozumiem, że to także oznacza, że w tym roku listonosz nie przyniesie mi żadnego zwrotu?)

0

Jak T-mobile żegna swoich klientów po 6 latach?

Ja już wiem od dwóch dni 🙂 Bo właśnie dwa dni temu listonosz przyniósł mi odpowiedź na to pytanie. Przez ponad 6 lat korzystałem z T-mobile (wcześniej z Ery), rachunki płaciłem różnie, raczej po czasie, ale zazwyczaj było to góra 2 tygodnie spóźnienia, zresztą przy odnawianiu umów co dwa lata, mówiłem im o tym i jedyne co spotykałem to uśmiech pobłażliwości, więc chyba można. W każdym bądź razie ile było na fakturze, tyle przelewałem.

Nie odpowiem Wam na pytanie z tematu, chcę abyście pozgadywali 😉 Oto kilka opcji odpowiedzi:

  1. Jako, że z T-mobile byłem ponad 6 lat otrzymałem od nich list z podziękowaniami za długotrwałe korzystanie. W liście był bilet na mecz piłki nożnej w dowolnym, wybranym przeze mnie meczu T-mobile Ekstraklasy
  2. W kopercie co prawda nie było biletu, ale dostałem miły i uprzejmy list od działu marketingu, w którym dziękują mi za korzystanie z ich usług i piszą, że pomimo, że zmieniłem operatora, mają nadzieję, że nie darzę ich żadną urazą i jeszcze kiedyś uda im się znaleźć ofertę, która sprawi, że do nich wrócę.
  3. W kopercie była informacja o tym, że jak zechcą wpiszą mnie do Krajowego Rejestru Długów i do innych firm rejestrujących oszustów i jak to zrobią to mam przejebane, bo nie dostanę żadnego kredytu i nigdzie ie dostanę komórki w ogóle. A pod kartką z ostrzeżeniem był rachunek na 21,86zł. Taki sam, jaki wysyłali mi przez ostatnie 80 miesięcy, tyle, że kwota inna. I wcześniej nigdy nie grożono mi KRD.
  4. Nie dość, że wysłano mi list jak powyżej, wysłano mi drugi dokładnie taki sam list, z tą samą datą, z tym listem z groźbami, z kolejnym rachunkiem na 21,86 złotych. Oba tego samego dnia. I człowiek tylko się teraz uśmiecha bo nie wie: czy faktycznie w jakiś sposób przegapił te 21,86 złotych, o czym wcześniej T-mobile nigdy do niego nie napisał. A może przegapił 21,86 x 2? I co teraz ma zrobić? Czy przelać 43,72 złote, czy jednak przelać 21,86 i zgodnie z surowym trzymaniem się przepisów – tak jak to nagle robi T-mobile strasząc windykacją – drugi list potraktować jako próbę wyłudzenia i zgłosić do prokuratury? No bo skoro T-mobile nie potrafi zrozumieć, że może faktycznie przez 80 miesięcy zrobiła mi się jakaś niedopłata, o której nie informowali mnie nigdy wcześniej, ja przecież nie muszę rozumieć, że oni też tam mogą mieć burdel i wysyłać dwa razy ten sam szantaż.

Jeśli ktoś nie zna odpowiedzi, która z powyższych opcji jest prawdziwa: go ahead – przenieście się do innej sieci, a się przekonacie co tak naprawdę T-mobile o Was myśli 🙂 Jeśli ktoś odpowiedzi się domyśla: cóż, lepiej nigdy się już stamtąd nie przenoście, bo wiecie co pani Dyrektor Biura Operacyjnego sieci T-mobile Polska (dobrodusznie pominę nazwisko z szantaż-listu [szit, mam nadzieję, że nie zdradziłem odpowiedzi]) już na Was szykuje 😉

P.s. Pani Doroto, jeśli Pani przypadkiem trafi na ten wpis, niech Pani wie, że już przelałem. I żebym więcej nie dostawał takich wiadomości – naprawdę nie jest to przyjemne uczucie gdy po 6 latach* firma uznaje klienta za nieuczciwego dłużnika – na wszelki wypadek przelałem dwa razy po 21,86 zł. Tak jak Pani pisała. Jeśli się pani walnęła przy wysyłaniu tej korespondencji i poszło dwa razy – każdemu się jak widać zdarza  pogubić się w obliczeniach, prawda? 😉
____

*) Przy okazji ciekawa sprawa: LinkedIn mówi, że w T-mobile pracuje Pani tak samo długo, jak ja byłem klientem tej firmy 🙂

1

Jeśli jeszcze nie masz na swojej stronie SeoPilot, założę się, że zaraz go zainstalujesz

Jestem już po miesiącu testowania tego systemu i mogę teraz uczciwie powiedzieć: to się opłaca. Nie wiem jak długo będzie się opłacało, ale póki wszystko nie runęło to ja spokojnie w tym uczestniczę i wypłacam pieniądze. Przez ostatni miesiąc wypłaciłem już 860zł i jedyne nad czym się zastanawiam to na jakiej jeszcze stronie zainstalować SeoPilot. 860 zł miesięcznie to spora suma, z pewnością są w Polsce osoby, które zarabiają mniej chodząc do pracy. Ja tymczasem wkleiłem po prostu kod na stronie i realizuję przelewy 🙂

Czym jest SeoPilot? Z punktu widzenia właściciela strony internetowej, jest to system, który po wklejeniu ich kodu na swojej stronie sprawia, że wyświetlane są reklamy, a Ty – jako właściciel takiej strony serwującej reklamy – zarabiasz za to kasę. I to kasę nie małą.

Za jedną zgłoszoną stronę do SeoPilota otrzymać można do tysiąca złotych co miesiąc, zależy to od tego jak wartościowa wg ludzi z tej firmy jest Twoja witryna. Co najważniejsze zarobki są z góry określone i pewne. Nawet jeśli SeoPilot nie będzie serwował na Twojej stronie żadnej reklamy i tak dostaniesz wynagrodzenie jakby reklamy były cały czas. Mam jedną stronę, na której do dziś nie widzę reklam, a zarobiła mi już ponad 200zł (dziennie zarabia 5 zł). Najlepiej zarabiający jest ten blog, który właśnie czytasz: za Muzungu.pl dziennie płacą mi 9zł co miesięcznie daje prawie 500zł.

Czy SeoPilot to nie jest jakiś przekręt? Jak zaznaczyłem w pierwszym akapicie sam miałem takie obawy. Nie oszukujmy się: w google adwords co miesiąc można liczyć na kilkadziesiąt złotych, w innych systemach jak adtaily do dziś (przez niemal dwa lata bytności) zarobiłem łącznie 100zł. Tymczasem pojawia się jakiś SeoPilot i z miejsca chce płacić kilkaset złotych co miesiąc. I to kilkaset złotych zupełnie pewnych, niezależnych od ilości reklamodawców, kliknięć w reklamy na stronie, Twojej odwiedzalności. Podejrzewałem więc, że kasa jest wirtualna i nigdy jej nie zobaczę.

Tymczasem jak wspomniałem, pieniądze te już faktycznie wypłaciłem. Oto dowody. Najpierw zrzut z panelu SeoPilot z informacją o moich wypłatach:

Po prawej stronie widać, że dwa razy dokonałem wypłaty (raz 490 zł, raz 380zł), po lewej: że wciąż na wypłacenie czeka 105 zł.

Czy pieniądze te do mnie dotarły? Oto zrzut ekranu z mojego konta bankowego:

Kwoty jak widać się zgadzają 🙂 Pieniądze jakie zarobiłem w SeoPilot faktycznie są wypłacane.

Zagwarantować, że tak będzie wiecznie nie mogę, ale póki to działa, spieszcie się zakładać konta i korzystać. Pieniądz nie śmierdzi 🙂

P.s. Właśnie pomyślałem, że system mam jednak pewną wadę – zdecydowanie mniej chce się pracować, gdy człowiek wie, że co miesiąc i tak dostanie kilkaset złotych za nic 😉

0