Samsungu, sorry, to przeze mnie dostałeś karę 2 milionów złotych

Wpis ten piszę na szybko, więc będzie trochę nieskładny, ale posłuchajcie. 🙂

Chwilę temu przeczytałem na Spidersweb, że Samsung właśnie dostał ponad 2 miliony złotych kary od UOKIK. Kara jest za wprowadzanie klientów w błąd i sugerowanie, że przy cyfryzacji telewizji (to o czym teraz trąbią codziennie) należy używać dekoderów czy telewizorów tej firmy. Czy jakoś tak.

Gdy zacząłem czytać ten wpis szczęka mi lekko opadła i w głowie pojawiło się ciche “o kurde…”. A zaraz po “o kurde” pojawiła się kolejna myśl “więc to o to chodziło te kilka miesięcy temu”. I poczułem się nieco winny, że ta kara to przeze mnie.

Już wyjaśniam. Kilka miesięcy temu (nie pamiętam dokładnie, było to zimą, jeszcze przed moim wyjazdem do Iranu) odwiedziła mnie ankieterka z jakiejś renomowanej firmy. Nie pamiętam nazwy, ale jeśli miałbym teraz strzelać był to OBOP lub któryś z równie szanowanych ośrodków. Była to wizyta, po której na twarzy pozostał mi cyniczny uśmieszek w stylu jeśli tak wygląda prowadzenie ankiet przez renomowane firmy za każdym razem, nigdy więcej nie spojrzę poważnie na wyniki jakichkolwiek badań.

Pani powiedziała, że zostałem wylosowany i czy mam chwilę by odpowiedzieć na pytania. Z jednej strony jak usłyszałem nazwę ośrodka od razu pomyślałem jupi, więc będę jednym z tych Polaków, którzy pojawią się jako jeden piksel któregoś ze słupków poparcia którejś z partii na wykresie w telewizji. Z drugiej jednak pani ankieterka zapukała idealnie w momencie gdy nałożyłem sobie obiad na talerz. Pewnie wiecie jakie to uczucie, gdy właśnie macie zacząć jeść obiad a tu ktoś przerywa.

Powiedziałem więc, że niespecjalnie dam radę teraz, bo obiad, ale pani przekonała mnie, że to tylko 5 minut. No dobrze, weszliśmy do kuchni, ja schowałem talerz do piekarnika, a pani wyciągnęła i uruchomiła laptopa. Jeśli ktoś pyta o szczegóły był to starszy model IBM ThinkPad.

I tu zaczęły się cyrki.

Pani powiedziała, że musi mi pokazać pewną reklamę i zada mi w związku z nią kilka pytań. Siedziała tak, że nie widziałem ekranu, usłyszałem tylko, że ona nie wie jak włączyć tu dźwięk, więc będzie bez dźwięku (sic!), po krótkiej chwili się zorientowała, że ja nawet obrazu nie widzę, obróciła więc laptop w moim kierunku i tak oto obejrzałem bez dźwięku ostatnie jakieś 5-7 sekund reklamy.

I zaczęły się pytania. Czy zauważyłem, że jest to reklama Samsunga? Zupełnie szczerze odpowiedziałem, że nie zauważyłem, że wszystko co widziałem to jakiś człowiek trzymający telewizor. No więc pani przewinęła mi film do momentu, w którym widać logotyp Samsunga. OK, odpowiedziałem więc, że potwierdzam że to Samsung.

W tym momencie byłem przekonany, że badania zlecił Samsung bo chciał sprawdzić jak jest z rozpoznawalnością swojej marki.

Kolejne pytanie (żadne z pytań jakie tu cytuje niestety nie przytaczam dosłownie, wybaczcie, ale to było kilka miesięcy temu): Czy według mnie przekaz reklamy wyraźnie wskazuje na dekodery? (Pytanie brzmiało zgrabniej). Odpowiedziałem, że na to pytanie nie mogę odpowiedzieć, bo nic kompletnie nie słyszałem.

Pani zaczęła mi więc opowiadać co było słychać w reklamie. Że ten pan czy pani na filmie mówi o dekoderach, mówi o telewizorach… No więc potwierdzam, że jest o dekoderach skoro ona mi mówi, że jest o dekoderach, czy nie potwierdzam?

To już było tak głupie, ja się robiłem głodny i czułem, że ta ankieta jest psa warta, więc aby nie robić problemu działowi marketingu Samsunga (cały czas myślałem, że to Samsung sprawdza jak skuteczni są w reklamowaniu), odpowiedziałem tak jak to pani sugerowała.

Pytań było oczywiście więcej. Dochodziło do takich kuriozów, że – znów nie wiem czy dobrze pamiętam pytanie – po obejrzeniu reklamy bez dźwięku musiałem ankieterce odpowiedzieć na pytanie czy uważam ton lektora za przekonujący.

Ergo: widziałem kilka ostatnich sekund reklamy, nie słyszałem w niej ani jednego słowa, odpowiadałem na pytania tak, jak chciała pani ankieterka. Tak wyglądało profesjonalne badanie rynku przez profesjonalną firmę ankieterską.

Na koniec pani zapytała mnie czy mogę jej powiedzieć gdzie w mojej klatce mieszka jakaś starsza osoba po 60tce, bo takiej jej brakuje do odpytania. A więc tak wygląda losowanie respondentów, pomyślałem.

Pamiętam, że całe badanie było tak idiotycznie głupie, że chciałem od razu opisać je tu na blogu. Wygrał jednak głód, a po obiedzie już mi się nie chciało.

A dziś czytam, że Samsung dostaje od UOKiK karę dwóch milionów za sugerowanie w reklamie by kupowali ich dekodery. Kilka miesięcy wcześniej jakaś kobieta odpytuje mnie czy też uważam, że reklama sugeruje kupowanie ich dekoderów i prowadzi ankietę tak, by odpowiedzi były pod z góry zaplanowaną tezę.

Nie wiem czy moje zdarzenie ma cokolwiek wspólnego z ową karą. A jeśli ma, czy tylko u mnie ankieta wyglądała tak idiotycznie. Nie wiem jak wielki miało wpływ na decyzję UOKiK i czy UOKiK wiedział jak nieprofesjonalnie prowadzone były badania. Ale jeśli tak jest i na bazie takiego chłamu – bo tylko tak mogę nazwać takie badanie opinii – wymierza się komuś dwa miliony złotych mandatu to – wybaczcie mi język – to ja pierdolę 🙂

Samsungu, wybacz. Ja nie chciałem, zrobiono mnie na szaro (a zaraz po mnie na szaro dał się zrobić mój 60letni sąsiad zapewne).

I odwołuj się. Ja się nawet mogę stawić w jakimś sądzie, by opowiedzieć o tym durnym zdarzeniu 🙂

0

Dopadła mnie nostalgia

Nagle przypomniał mi się adres pewnej strony – webesteem.pl – wszedłem i okazało się, że nadal działa i nadal wygląda jak przed laty. Kurcze, internet sprzed lat nie zniknął. On nadal jest, choć ja przestałem go odwiedzać. I w jednej chwili powróciły mi wspomnienia, które zaczęły się od modemu z numerem 0202122 (dobrze pamiętam?) i które kończyły mniej więcej na stronie wspomnianej wyżej. Pozwólcie, że wyleje je tu z siebie, napiszcie w komentarzach jak zaczęła się Wasza przygoda z siecią.

Choć jestem już dość stary, to z komputerami mam do czynienia od dość niedawna. Pierwszy dostałem jak poszedłem na studia, w roku 1999 roku. Rakieta średniego zasięgu: dysk twardy 6,4 GB, procesor chyba celeron 266MHz, 64 MB ramu i karta graficzna 2 MB ram. Miała być czteromegowa, ale jak się okazało w sklepie albo mnie oszukali, albo się pomylili, a ja dopiero po latach zorientowałem się. Cóż, pierwszy komputer.

Pierwszy komputer nie miał modemu, a tym bardziej karty sieciowej, ale miał za to od razu zainstalowanego windowsa, grę quake, grę abbys word i jeszcze kilka innych. Wszystko pirackie, choć o to nie prosiłem. Po latach przeczytałem w Porannym, że sklep, w którym kupiłem mój zestaw został zamknięty po nalocie policji. Widać ktoś zamiast usiąść i grać w bonusowego quake-a poszedł to zgłosić.

Pierwszy raz wszedłem w internet na studiach, w kawiarence internetowej. Kawiarenka oczywiście już nie istnieje, ale dobrze pamiętam, że pierwszą stroną, jaką odwiedziłem było Yahoo. Kupiłem szybko w empiku jakiś kieszonkowy przewodnik po internecie i odwiedzałem kolejne wymienione w nim strony.

Uzależniłem się od kawiarenek dość mocno, a miejscem w którym byłem najczęściej to był czat. Pamiętam, że w czasie jednej z takich wizyt usłyszałem od znajomych, że na świecie jest już taki internet, za który nie trzeba płacić za każdą minutę, a w miarę niską opłatę miesięczną. Nie mogłem uwierzyć.

W kawiarence internetowej spróbowałem pierwszy raz wejść w Usenet. Bez rezultatu. Wpisałem w pasek adresu przeglądarki pl.sci.cośtam, a ta stwierdziła, że nie można wyświetlić strony. Prawdę mówiąc nie mam się chyba teraz czego wstydzić, bo podejrzewam, że ten wpis czyta już też takie pokolenie, które nie wie co tu jest wstydliwego. Drogie dzieci, nie tak się wchodzi w Usenet 😉

Jakoś w międzyczasie dokupiłem do swojego domowego komputera modem, przez co rodzice zaczęli o wiele rzadziej rozmawiać przez telefon, za to o wiele więcej za niego płacić. Pamiętam, że sam siebie limitowałem. Na ścianie wisiała kartka, na której notowałem ile minut już siedziałem w sieci (drogie dzieci, kiedyś za internet płaciło się za każdą minutę) i starałem się nie przekraczać miesięcznego limitu.

Takie limitowanie rozwinęło we mnie żyłkę archiwisty. Strony szybko (“szybko”… dobre sobie) ściągałem na dysk, zapisywałem i czytałem po rozłączeniu. Wtedy ponownie podszedłem do usenetu i tym razem już z powodzeniem. Już wiedziałem, że usenet wymaga czytnika wiadomości i – co było najfajniejsze – wystarczyło połączyć się, zsynchronizować i rozłączyć.

Tak oto pobrałem między innymi chyba całe archiwum grupy pl.comp.www, przeczytałem na nim z tysiąc wiadomości (może i trzy tysiące, trwało to wiele dni) i zanim odważyłem się coś napisać, poszedłem szukać kursu tworzenia stron. Tu specjalne podziękowania dla Pawła Wimmera.

Long story short, świat ujrzał moją pierwszą stronę o mojej pasji – mrowisko.of.pl. Już teraz nie działa, traktowała o mrówkach. Ale przyznać muszę, że wtedy jeszcze bardzo wielką zasługę w jej powstaniu miał Microsoft Front Page.

Stron było jeszcze kilka, z tych ważniejszych muszę wspomnieć o VivaMozilla.civ.pl (też już jej oczywiście nie ma). Strona ważna z wielu powodów. Po pierwsze była to dość ważna strona fanowska – jak na tamte czasy. Mozilla dopiero raczkowała, a stronę moją, obok mozillapl.org (miałem ich koszulkę ze zlotu fanów Mozilli w Poznaniu!) polecali wszyscy w sieci. Uznanie było tak duże, że jeśli ktoś w Mozilli wszedł w menu Pomoc, tam wszedł w O autorach i doczekał do podziękowań (lista autorów przewijała się jak napisy końcowe w filmie) byłem tam wymieniony z imienia i nazwiska! Moje nazwisko w Mozilli. Fakt, że to była wersja 0.9 tego programu, że to było wieki temu i nikt nawet nie słyszał o Firebirdzie (potem przemianowanym na Firefoksa). ale zawsze coś. Pamiętam, że na VivaMozilla na górze miałem taki licznik, który wskazywał, że użytkowników Mozilli w Polsce jest już 40 tysięcy. Takie to były czasy.

VivaMozilla to też moja pierwsza strona napisana w PHP i to z autorskim systemem CMS, stworzonym przeze mnie. Głównym powodem stworzenia go był fakt, że nie umiałem zainstalować żadnego gotowego i że gotowe wymagały bazy danych MySQL, czego moje konto nie zapewniało – takie to były czasy. Napisałem więc system, który gromadził newsy w plikach tekstowych na serwerze. System któregoś dnia został zhakowany przez Turków, po kilku dniach znów został zhakowany, a ja strzeliłem focha, wrzuciłem newsa, że ja tu hobbistycznie żyły wypruwam i jak oni mnie tak, to ja stronę zamykam. I zamknąłem.

Równolegle bardzo intensywnie udzielałem się w Usenecie. Drogie dzieci, Usenet to takie miejsce, w którym wszyscy mogli zapytać o wszystko innych, wszyscy starali się nie dać sprowokować trollom, wszyscy pisali mniej lub bardziej anonimowo i mieli internetowych znajomych. Tak, coś jak Facebook, tylko ze zgaszonym światłem.

Aż dotarłem do grupy pl.pregierz – miejscu, o którym się mówiło, że jak się raz tam wejdzie to nie można wyjść. To prawda. Wiele osób próbowało przestać tam pisać, ale po kilku miesiącach wracali. pl.pregierz bardzo rzucał się na mózg. To było tak, że gdy jakaś ekspedientka w sklepie krzywo na ciebie spojrzała, już z myślach układałeś sobie “piętnuję sklep ABC za zatrudnianie leniwych, starych bab…” i po powrocie do domu tekst ten wrzucałeś na pręgierz. I zaczynała się dyskusja albo i nie.

pl.pregierz bardzo szybko z miejsca narzekania ogólnego zmienił się w miejsce sporów politycznych. Prawica mówiła lewicy (przepraszam, lewakom) jak ma żyć, a ci im odpowiadali by spier*lali. Takie to było miejsce i taki język. Upadek totalny zaczął się od zjawienia się na pręgierzu moona – jakiegoś już starszawego prawicowca, który nie wahał się wyjaśnić ci, że jeśli nie głosujesz na Giertycha, to jesteś chu*em.

I wtedy pojechałem do Afryki, do Rwandy i wszystko się zmieniło. Udało mi się wyjść z pręgierza i nigdy już tam nie wróciłem. Udało mi się zobaczyć, że poza internetem jest fajniej, a jak się weszło w jakieś internetowe bagno, da się z niego wyjść. Temu tak łatwo udało mi się opuścić wykop.pl – obecnie bardzo przypomina to, co kiedyś działo się na pręgierzu.

Strony jednak robię dalej. Jak wiecie już nie na autorskim CMSie 😉 a na solidnym WordPressie. Mam kilka swoich, co jakiś czas powstaje też kolejna robiona któremuś z moich klientów. Tylko usenet – niegdyś bardzo ważny (nie tylko pregierz odwiedzałem, ale wiele grup naukowych i tchnicznych), a teraz jak zaglądam wiejący pustkami – zastąpiłem Google Plusem i trochę facebookiem.

Kurcze, to tylko 13 lat, a czuję się jakbym opowiadał historie sprzed dziesięcioleci.

0

Meteoryt obraża, ale Pudzian nie

Kurcze, jak ktoś, gdzieś, w jakiejś galerii do której aby wejść, to trzeba mieć chęć i kupić bilet, kładzie pomnik Jana Pawła II przygniecionego meteorytem, to znajdzie się moher, który uzna to za obrazę uczuć religijnych.

Ale jak ktoś stawia wielki pomnik Mariusza Pudzianowskiego przebranego za papieża, z krzyżem na piersi – pomnik, na który chce czy nie chce musi patrzeć całe dwustutysięczne miasto, to wszystko jest ok.

0

Pomysł na vlog

Jest w Polsce blogger, który pisze o zapachach, a jego hitem jest wpis o zapachach kup, co jest doskonałym dowodem, że wielu bloggerów nie wie o czym pisać, ale pisać o czymś chce.

To ja mam podpowiedź  na zupełnie poważy wideo blog, który bardzo chętnie bym oglądał. I podejrzewam, że byłby najpierw hitem internetu, a potem taki blogger wylądowałby na kozetce w “Dzień dobry tvn”, potem może nawet w Faktach.

Wideo blog o polskich urzędach. Blogger wpada do urzędu z kamerą (może być nawet taka w komórce), bez pardonu podchodzi do pani Zosi, która w tym urzędzie pracuje w końcu za nasze, więc i bloggera pieniądze i zaczyna wypytywać czym się właśnie w tej chwili zajmuje. Za uchwycenie pasjansa na ekranie komputera specjalna premia dla wideo bloggera.

Nie mówię, że pasjans i malowane paznokcie znajdą się w każdym pokoju, ale jak czasem patrzę na urzędy jakie istnieją, idę o zakład, że jest cała masa takich, w których takie sytuacje są na porządku dziennym. Ba, sam kiedyś jak uczęszczałem do Urzędu Pracy po to by kolejne razy podbijać pieczątkę, że nadal jestem bezrobotny i że urząd nadal nie ma żadnej oferty pracy, przy jednych takich odwiedzinach (tuż przed szesnastą) zastałem cały pokój pań oglądających jakiś film w best playerze.

Wideo blogger musi mieć power, charyzmę i tupet, by bez skrępowania włazić do takich miejsc. Pewnie z większości będzie wypraszany/wypychany, ale przyznacie chyba wszyscy – taki materiał wideo nawet lepiej się będzie oglądać, co nie? Poza tym tak jak pisałem wyżej – nie wiem czemu ktoś nie ma prawa w imieniu podatników pójść i sprawdzić i potem publicznie pokazać jak to się wszystko odbywa.

Od razu podpowiadam urząd, który bym chciał zobaczyć w takim wideo blogu: Urząd Miar i Wag. Jest w każdym mieście wojewódzkim, w Białymstoku to budynek na dwa piętra plus parter, a wszystkim czym się zajmuje to homologacja różnych urządzeń mierniczych. Przyznam, że pojęcia nie mam dlaczego homologowaniem wag sklepowych muszą zajmować się osoby w aż mniej więcej 50 pokojach (myślę, że wystarczyłby pokój czy dwa w Urzędzie Miejskim), ale jeśli się mylę, tym bardziej niech ktoś pójdzie i sfilmuje dla mnie, że tam wszyscy w pocie czoła kładą odważniki na wagach i patrzą czy gram to faktycznie gram.

Mam nadzieję, że na moim pomyśle się nie skończy i faktycznie powstanie taki blog. Nie będę miał żądnych pretensji ani niczego się dopraszał jeśli ktoś kto czyta zajmie się tym na poważnie. Śmiało! Ja niestety jestem zbyt flegmatyczny na takie sprawy

0

To jest właśnie moment na rejestrację na Copy.com

[copycom] to nowy serwis, który od wczoraj sieje zamieszanie w sieci. Działa i w dużym stopniu wygląda tak samo jako DropBox (czyli miejsce na przechowywanie plików online i synchronizowanie ich ze swoimi komputerami), ale dzięki przestrzeni jaką można zdobyć przez polecanie [copycom] swoim znajomym nagle wszyscy o tym piszą. Piszę więc i [copycom txt=’polecam także i ja’].

Dlaczego? Na starcie dają 5 GB miejsca w chmurze (a jeśli skorzystacie z któregoś z odnośników w tym wpisie, dostaniecie 10 GB). Dodatkowo za tweetnięcie jest 2 GB więcej. I co najważniejsze: za skuteczne polecenie serwisu (skuteczne czyli zakończone rejestracją i instalacją aplikacji na komputerze) [copycom txt=’dostajemy 5 GB za każdą kolejną osobę’]. Nie ma górnego limitu.

Pomyślałem więc sobie, że niewiele tracę. To jest właśnie chwila, kiedy na polecaniu można dostać najwięcej. Polecanie DropBoksa już się nie opłaca, bo kto miał zainstalować ten zainstalował. [copycom] jak na razie niemal nikt jeszcze nie ma.

Tak więc polecam Wam i coś czuję, że szybko uzbieram tyle przestrzeni, że z chmurą zsynchronizuję cały swój dysk w laptopie 🙂 [copycom txt=’Rejestrujcie się’] i polecajcie dalej – ci, którzy zrobią to za miesiąc nie będą mieli już ta łatwo.

Ważna informacja dla linuksiarzy: poza aplikacjami na Windows i Mac jest też [copycom txt=’appka na Linuksa’]. Rozpakowujemy do dowolnego katalogu (ja mam u siebie specjalnie na to katalog “Programy” w katalogu użytkownika), klikamy dwa razy na plik CopyAgent, loguejmy się i to wszystko . Podobnie jak DropBox program będzie siedział w zasobniku, uruchamiał się wraz ze startem systemu i utworzy sobie własny katalog o domyślnej nazwie Copy. Żadnych apt getów czy innych sudo yum install.

Uwaga: komentarze z linkami rejestracyjnymi nie przejdą moderacji!

0

Iran. Co zwiedziłem, co warto zobaczyć, a czego nie warto

Oto wypis z miejsc jakie widzieliśmy z szybkim podsumowaniem. Pierowtnie miał to być po prostu kolejny podrozdział wpisu “Syntetycznie o Iranie”, ale okazał się tak długi, że postanowiłem wyodrębnić go jako oddzielny artykuł.

Zaczęliśmy oczywiście od Teheranu, który jak już pisałem nam się nie podobał. W skrócie jest tam straszny hałas, tłok i smród i niespecjalnie jest co zwiedzać. Pisałem, że Teheran ma świetny bazar, ale potem się okazało, że w każdym mieście jest taki bazar i wygląda tak samo. Tak więc jeśli ktoś wybiera się do Iranu, naprawdę polecam odpuścić sobie to miasto i może nawet zacząć od innego (właściwie każde większe miasto ma lotnisko, w tym niektóre międzynarodowe). Myśmy już następnego dnia rano wyruszyli dalej i nawet na koniec podróży nie wracaliśmy do stolicy (busy z innych miast jeżdżą czasem bezpośrednio na lotnisko w Teheranie).

Ulica w Teheranie, w tle góry

Ulica w Teheranie, w tle góry

Kolejnym etapem wartym odnotowania była droga do Yazd. Wspominam o niej bo jechaliśmy autobusem klasy VIP (oznacza to poczęstunek na pokładzie, klimatyzację i olbrzymią ilość miejsca w środku – przed swoim fotelem możesz spokojnie wyciągnąć nogi do przodu i nie dotkniesz fotela poprzedniego – a kosztuje niewiele więcej niż zwykły bus), a po drodze widoki poprawiają kiepskie wrażenie z Teheranu. Widoki to pustynia i góry.

Dalej jest miasto Yazd. Położone jest mniej więcej w centralnej części Iranu (w dół i nieco w prawo na mapie względem stolicy) i jest najlepszym etapem całej podróży. Starówka miasta jest wyraźnie inna od jego nowej części. Yazd było i jest miastem położonym na środku pustyni i na starówce to zdecydowanie widać. Wygląda właśnie tak jak marzyłem – malutkie gliniane domki i labirynt dróżek i dróg między nimi. Całość w gęstej, parterowej (z wyjątkiem meczetów i innych zabytków) zabudowie w kolorze piasku. Świetne! Świetne! Świetne! Jeśli jesteś w Iranie musisz tam być.

Jedna z uliczek starego miasta w Yazd

Jedna z uliczek starego miasta w Yazd

Kolejna uliczka w Yazd

Kolejna uliczka w Yazd

Meczet a-Jameh w Yazd

Meczet a-Jameh w Yazd

Zaratustriańska świątynia ognia w Yazd

Zaratustriańska świątynia ognia w Yazd

Kolejnego dnia wynajęliśmy sobie taksówkę by pozwiedzać pustynię dookoła miasta (pół dnia jeżdżenia i czekania kierowcy na nas kosztowało nas około 45 złotych od osoby). Odwiedziliśmy wioskę Czak Czak położoną w pustynnych górach i mającą zaratustriańską świątynię ognia przez którą po podłodze płynie mini rzeka z małego wodospadu (warte zobaczenia dla samych widoków z wioski na góry – zapiera dech w piersiach), a potem pojechaliśmy na drugą stronę miasta Yazd do Wież Milczenia, czyli miejsca gdzie na wysokich górach Zaratustrianie składali niegdyś zwłoki zmarłych (Zaratustrianie nie grzebią ciał tak jak inni w ziemi). Niestety miasto Yazd rozrosło się już tak bardzo, że wieże nie są już na pustyni., a w środku jednej z podmiejskich dzielnic, mimo wszystko jest to kolejna rzecz, którą będąc w Yazd i okolicy trzeba zobaczyć.

Te domki do Czak Czak

Te domki to Czak Czak

Widok z Czak Czak na pustynię. Najlepszy widok w całym Iranie

Widok z Czak Czak na pustynię. Najlepszy widok w całym Iranie

Pustynia w drodze z Czak Czak do Yazd

Pustynia w drodze z Czak Czak do Yazd

Wieża milczenia w okolicach Yazd

Wieża milczenia w okolicach Yazd

Tak wygląda widok z tej wierzy milczenia. Jak widać jest ona już prawie w mieście, otoczona jest z każdej strony blokowiskami

Tak wygląda widok z tej wieży milczenia. Jak widać jest ona już prawie w mieście, otoczona jest z każdej strony blokowiskami

A tak jest na samym szczycie wierzy milczenia. W tym dołku składane były ciała zaratustrian i czekały na rozszarpanie przez sępy

A tak jest na samym szczycie wieży milczenia. W tym dołku składane były ciała Zaratustrian i czekały na rozszarpanie przez sępy

Kolejne miasto to Sziraz, położony na południu kraju mniej więcej w linii prostej w dół względem Teheranu. To taka ładniejsza, bardziej bogata w zabytki i bardziej wyzwolona wersja Teheranu. Wygląd ludzi na ulicach wskazuje na ich sympatię do kultury zachodu, nie brak też zaczepiających cię pijaczków. To także w tym mieście doświadczyliśmy obalenia większości mitów jakie nosiliśmy w naszej świadomości odnośnie pobożności Irańczyków, abstynencji i stosunku do władzy i zachodu (ale kolejne miasta te obalone mity obalały nadal).

Zamek w Sziraz

Zamek w Sziraz

Jeden z ogordów w Sziraz

Jeden z ogordów w Sziraz

Sziraz nocą

Sziraz nocą

Sam Sziraz zwiedza się dość szybko, ale podróżni zatrzymują się tam głównie z powodu położonego w pobliżu Persepolis, czyli starożytnej, pierwszej stolicy Persji. Wygląda bardzo dobrze, do tego po drodze zwiedza się wykute w skale grobowce królów z – jeśli się teraz nie mylę – kilku tysięcy lat. Persepolis i grobowce zajmują u mnie drugie miejsce na mojej liście miejsc wartych zobaczenia w Iranie (na pierwszym jest Yazd i okolice).

Persepolis

Persepolis

Grobowce królów koło Persepolis.

Grobowce królów koło Persepolis.

Kolejne miasto to Buszehr. Odwiedziliśmy je tylko z jednego powodu – chcieliśmy zobaczyć zatokę perską, a to właśnie Buszehr jest najbliżej od Sziraz na mapie Iranu (co nie oznacza, że jest super blisko; Iran jest olbrzymi i do Buszehr jedzie się 5 godzin). Diagnoza: nie warto. Samo miasto nie ma żadnych zabytków, ani niczym się nie wyróżnia, wygląda jak jakaś kolejna dzielnica jednego z innych miast. Jedyny plusik to nadmorska promenada i kawałek plaży. A morze wygląda jak morze i tyle 🙂

Promenada w Bushehr

Promenada w Bushehr

Główna ulica w Bushehr, jest piątek więc dzień wolny

Główna ulica w Bushehr, jest piątek więc dzień wolny

Ostatnim miastem był Esfahan. Położony w połowie drogi między Sziraz i Teheranem, mniej więcej na tej samej szerokości geograficznej co Yazd ale bardziej na zachód i w bardziej chłodnym klimacie. Miasto ma to samo co ma Sziraz i Teheran, jednak jest to z jakiegoś powodu lepsze. Meczety są fajniejsze, bazar (ok, bazar jest taki sam), fajniejsze zabytkowe pałace, lepsze widoki i chyba więcej do zwiedzania. I ma jeszcze niezwykłe mosty (na rzece, która o tej porze roku była zupełnie wyschnięta), niepodobne do naszych europejskich. Ma też ormiańską dzielnicę z kościołami i wyraźnie luźniejszą atmosferą. Słowem: jest co zwiedzać i warto tego miasta nie ominąć.

Główny plac w Esfahan, ponoć drugi co do wielkości na świecie po Tienanmen

Główny plac w Esfahan, ponoć drugi co do wielkości na świecie po Tienanmen

Jeden ze słynnych esfahańskich mostów, rzeka pojawi się dopiero za kilka dni

Jeden ze słynnych esfahańskich mostów, rzeka pojawi się dopiero za kilka dni

Jalfa, ormiańska dzielnica w Esfahanie, pomnik biskupa i kościół w tle

Jalfa, ormiańska dzielnica w Esfahanie, pomnik biskupa i kościół w tle

Z Esfahan pojechaliśmy prosto na lotnisko w Teheranie.

Podsumowując coś o czym nie wspomniałem. Każde miasto z wymienionych wyżej jest olbrzymie. Jeśli dla kogoś Warszawa jest dużym miastem, zmieni zdanie po odwiedzeniu Teheranu, Yazdu, Szirazu czy Esfahanu. Każde z nich to co najmniej 1,5 miliona mieszkańców. A niska zabudowa sprawia, że ci wszyscy mieszkańcy zajmują jeszcze większą powierzchnię. Nastawcie się też na dobijający hałas i chaos.

0

San Marino

To jak bardzo przegraliśmy z Ukrainą pokazuje jak fatalnymi piłkarzami jest polska reprezentacja. To jak bardzo będziemy jutro się cieszyć po rozgromieniu San Marino pokaże jak fatalni są polscy kibice.

Cieszyć się z wygranej z San Marino, to jak cieszyć się, że nareszcie nie zadławiłeś się podczas jedzenia. Że nie wywaliłeś się po przejściu kilku metrów.

0

Syntetycznie o Iranie

Tego się mogłem spodziewać: po powrocie do domu nie chce mi się już rozbijać wyjazdu na dziesięć oddzielnych wpisów 😉 Napiszę więc teraz wpis podsumowujący “jak było i co doradzam kolejnym podróżującym” (edit: po skończenia pisania tego wpisu okazał się tak długi, że dwa jego rozdziały wyciąłem i ukażą się później jako osobne wpisy). Nie będzie to jednak wpis ostatni: mam już szkic jednego dłuższego wpisu o jednej z przygód oraz standardowo już (tak jak to było w przypadku wyjazdu na Krym czy do Gruzji) wrzucę osobny wpis o cenach. Być może też wrzucę galerię zdjęć, lub zaproszę do takiej wrzuconej gdzieś indziej.

Tak więc zaczynam. Jest to podsumowanie Iranu z perspektywy dwunastodniowej podróży, podzielone na mini rozdziały. Od razu bardzo proszę o zadawanie pytań w komentarzach, jeśli o czymś chcecie wiedzieć więcej lub czegoś w ogóle nie poruszyłem.

Dojazd i wizy

To jest wstępna makabra. Zacznę od wiz: jeśli ktoś z Was chce pojechać do Iranu, polecam zacząć ubiegać się o wizę z co najmniej studniowym wyprzedzeniem. Opisywałem to już tu na blogu, ale fakt jest jeden: na pomysł wyjazdu do Iranu wpadliśmy pod koniec listopada i od razu zaczęliśmy ubieganie się o wizy. Paszport z wbitą wizą w nim miałem w ręku pod koniec lutego na dosłownie 4 dni przez lotem! Do ostatniej chwili więc nie byliśmy pewni czy polecimy. Sama procedura oficjalnie jest długa, ale do tego doszły jeszcze ciągłe opóźnienia na każdym etapie.

Wizę otrzymacie na pewno (jeśli nie byliście w Izraelu), ale możecie nie zdążyć z jej otrzymaniem przed odlotem samolotu.

Dojazd i powrót do kolejna makabra, zwłaszcza jeśli się mieszka z dala od lotniska. Samoloty Pegasus Airlines są kiepsko ze sobą skomunikowane, dojazd do Berlina trwa. W efekcie aby być w Iranie w sobotę, z domu wyszedłem w czwartek. Droga powrotna trwała tyle samo: ostatni dzień w Iranie spędziliśmy już na walizkach.

Podsumowując: trzeba być naprawdę upartym i zatwardziałym by wybrać się do Iranu.

Iran – ogólne wrażenie

Niestety Iran jest chyba pierwszym krajem, do którego wyjazd ogólnie oceniam in minus. Na wielkie, wielkie szczęście nie jest to wielki minus (właściwie remis plusów i minusów rozstrzygnięty w dogrywce), ale to chyba pierwszy raz, kiedy nie powiem “warto wrócić tutaj jeszcze kiedyś”. Może i warto, ale nie takim nakładem wysiłku i nie do Iranu w takiej sytuacji, w jakiej jest obecnie. Raz pojechać: oczywiście; polecam, jeśli ktoś zgodzi się na niedogodności, jakie tu opisuję. Powiedzieć komuś, że Iran musi koniecznie zobaczyć: raczej nie.

Podsumowując: bardzo dobrze, że Iran w końcu odwiedziłem, bo chodził mi od lat po głowie. I nie żałuję tej decyzji, jednak jeśli wiedziałbym jak w tym kraju jest, zapewne pojechałbym na ten urlop gdzie indziej, a Persję zostawił sobie na “kiedy indziej”.

Ceny i koszty

O cenach i kosztach będzie osobny, dokładny wpis, ale wstawiam tutaj krótkie info. I wstawiam już teraz na początku tego wpisu, by poprawić kiepski nastrój po poprzednich akapitach.

Ceny w Iranie bowiem bardzo pozytywnie nas zaskoczyły. Ni jak nie przystają do cen podanych w zeszłorocznym Lonely Planet (zarówno i w dół, i w górę), ale generalnie wyjazd wyszedł baaardzo tanio. Podejrzewam, że powody są dwa: Iran sam w sobie jest tani, a poza tym jadąc tam w marcu byliśmy poza sezonem, co mocno wpłynęło na ceny noclegów.

Konkretnie jak tanio? W Iranie nie działają europejskie karty płatnicze (embargo), więc już przed lotem trzeba było zabrać wszystkie pieniądze na cały wyjazd. Założyłem sobie więc, że w 12 dni wydam maksymalnie 1500 złotych, do tego wziąłem 500 złotych zapasu na wszelki wypadek.

Tymczasem w dwanaście dni na noclegi (nawet o połowę tańsze niż podawał LP), jedzenie (pod koniec gdy już widzieliśmy, że na pewno kasy starczy, każdego dnia jadaliśmy w drogich restauracjach), przejazdy między miastami, pamiątki, wejścia do muzeów (te okazały się nawet 10 razy droższe niż informował LP), wynajmowanie sobie prywatnych samochodów na wypad za miasto i jeżdżenie po mieście taksówkami gdzie tylko się dało, plus jeszcze danie się naciągnąć tu i tam wydaliśmy… 800 złotych od osoby. I podkreślam: nie żałowaliśmy sobie specjalnie na nic.

Podsumowując: cennik Iranu to największy plus wycieczki do tego kraju.

Jeden z meczetów w Iranie

Jeden z meczetów w Iranie

Ludzie

Pierwotnie był tu rozdział o ludziach, ale wyszedł tak długi, że ukaże się jako osobny wpis.

Język

Tu tylko krótko: ze znajomością języka angielskiego jest bardzo kiepsko. Nawet nie w każdym hotelu potrafiliśmy się dogadać inaczej niż gestami i pokazując liczby na palcach lub kalkulatorze. Ale da się żyć. Zawsze prędzej czy później wszyscy wiedzieli o co chodzi, a nieraz zdarzyło się, że obserwował nasze nieporadności ktoś, kto znał angielski i podszedł oferując pomoc jako tłumacz.

Co zwiedziłem, co warto zobaczyć, a czego nie warto

Pierwotnie był tu rozdział o tytule jak powyżej, ale wyszedł tak długi, że wyciąłem go i pojawi się wkrótce jako osobny wpis.

Widok na pustynię w okolicach Yazd z okna świątyni ognia, położonej w górach

Widok na pustynię w okolicach Yazd z okna świątyni ognia, położonej w górach

Bezpieczeństwo i policja

Nie wiem po co właściwie jest ten rozdział. A właściwie wiem 😉 Gdy wyjeżdżałem do Iranu, co chwila ktoś mnie pytał po co tam jadę, czy się nie boję. Nawet teraz po powrocie słyszę gratulacje odwagi. No cóż: to ja wszystkim tym chciałbym pogratulować odwagi wyjazdu do Warszawy, czy Bydgoszczy.

Bo to takie same ryzyko, przysięgam. Może i sam przed wyjazdem się nieco obawiałem (złodziei, dlatego nie wziąłem laptopa), ale po przyjeździe wszelkie obawy rozpłynęły się od razu (żałuję, że nie wziąłem laptopa). Telewizja nas karmi obrazem prześladowań chrześcijan w świecie islamskim, zamachami. A czy ktokolwiek się zastanowił ile z tych obrazków pokazywanych było z Iranu? Podpowiem: żaden. Prześladowania jeśli są, to są na półwyspie arabskim, zamachy w Iraku/Pakistanie. Ani amerykańska OSAC – jednostka CIA uprzedzająca podróżujących o zagrożeniach za granicą – nie wydała od lat żadnego zastrzeżenia wobec Iranu (jedynie ostrzeżenie dla amerykańskich obywateli z obywatelstwem irańskim, że w takim wypadku nie mają oni ochrony ze strony ambasady), ani polski MSZ nigdy w swojej historii nie przestrzegał przed Iranem. Obawa przed wyjazdem do Iranu, bo w Pakistanie są zamachy to trochę tak jakby ktoś przestrzegał Francuza by nie jechał do totalitarnego państwa polskiego, bo to przecież gdzieś mniej więcej tam, gdzie rządzi Łukaszenka.

Tyle teoria, a ile praktyka? Przyznam, że jest jedno zaskoczenie: spodziewałem się, że Iran to państwo policyjne. Tymczasem policję widywałem bardzo rzadko i jeśli już coś robiła to kierowała (lub starała się kierować) ruchem na skrzyżowaniach. Pozytywnym zaskoczeniem są budki w turystycznych miejscach z napisem “Tourist Police”. Jak nam wyjaśniono tam jest policja, do której można się udać jak się jest turystą. Na pewno mówią po angielsku i jeśli zostaliśmy okradzeni, to pokażą nam zdjęcia znanych im złodziei abyśmy spróbowali rozpoznać kto to. Miły gest, którego nie widziałem w innych, często demokratycznych krajach.

Zamachowcy, dżihadowcy, hezbollah biegający po ulicach? Taki obraz Iranu nawet nie wiem jak skomentować 🙂 Ulica raczej przypomina ulicę w Indiach z tłumem zwykłych ludzi i kupców.

Broń atomowa? Jeśli Iran ją posiada lub nad nią pracuje to oczywiście nie robi tego na środku ulicy Teheranu czy Szirazu. Stany Zjednoczone i Francja też ją posiadają i co z tego? Czy z tego powodu czujesz się niepewnie pod wieżą Eiffla?

Co więcej, na autostradzie widziałem wyraźne drogowskazy po angielsku (wszystkie pisane są w farsi i po angielsku właśnie) wskazujące jak dojechać do Iranian Nuclear Facility Complex.

To może irańscy nacjonaliści, wrogo nastawieni do zachodu? Wręcz przeciwnie. W najgorszym wypadku nastawienia nie dało się wyczuć. W większości wypadków nastawienie było raczej prozachodnie a już na sto procent bardzo dobrze wypowiadali się o naszym podejściu do alkoholu i świeckości (ale o tym więcej niżej). Nawet jeśli pochodząc z innej kultury dziwnie się czasem zachowywaliśmy nikt nigdy nie zwrócił nam na to uwagi.

Złodzieje? Nikt nas nie okradł. I jak pisałem wcześniej nie kryłem się z aparatem w ręku, pieniądze zwyczajnie nosiłem w kieszeni i gdy wyciągałem, wyciągałem cały zwitek (przy czym oczywiście nie był to cały budżet wyprawy, a budżet jednego, dwóch dni). Strach przed kradzieżą był porównywalny do strachu przed kradzieżą w Złotych Tarasach w Warszawie czy innym średnio tłocznym miejscu.

Oszuści i naciągacze? Tak, ale o tym pisałem już wyżej. (edit: właściwie pisałem o tym w rozdziale o ludziach, który jest/będzie osobnym wpisem)

Podsumowując: przeżyłeś Warszawę to przeżyjesz i Teheran. A ryzyko, że zostaniesz porwany przez dżihadystów jest takie same ryzyko, że zostaniesz porwany przez aborygenów. (Dodam, że powszechnie jest znane, że we wschodnim Iranie zdarzały się porwania dla okupu przez przemytników narkotyków z Pakistanu, ale tych rejonów nie zwiedzaliśmy)

Islam i reżim

Tutaj spore zaskoczenie. Oczywiście Iran to państwo islamskie, wyznaniowe, którego prawo opiera się o koran. Tyle, że to tylko teoria, dość mocno oderwana od praktyki.

Esfahan, meczet Szacha

Esfahan, meczet Szacha

W rzeczywistości ludzie podchodzą w Iranie do islamu tylko nieco, ciut ciut poważniej niż Polacy podchodzą do chrześcijaństwa. Ale tylko ciut. De facto mają już dość “tych ajatollahów” i prawa, które im wszystkiego zakazuje. I śmiało to wyrażali w rozmowach z nami. Szczególnie taksówkarze, nawet nienagabywani mówili, że nienawidzą islamu (sic!) i ajatollahów, byle jakiej muzyki i ciągłych nakazów.

Z drugiej strony co chwila na ulicy można zobaczyć wielki billboard, albo malunek z siwym brodaczem w turbanie, podobnie wyglądający brodacz jest na każdym banknocie, a jeśli włączysz telewizor masz 99%szans, że też zobaczysz takiego brodacza, który opowiada coś pokornie słuchającemu go gospodarzowi programu.

Nic więc dziwnego, że ludzie mają tego po dziurki w nosie i że kilka lat temu próbowali się przeciw temu zbuntować. Wyobraźcie sobie, że w Polsce do władzy dochodzi Jarek i mówi, że na każdym banknocie będzie od teraz ajatollah Rydzyk 😉 Uwierzcie mi, poza zgrają irańskich moherów cała reszta ulicy reaguje tam tak samo na to, jak wy byście zareagowali na powyższy scenariusz.

Życie nocne, alkohol i rozrywki

To niestety totalna porażka dla turysty. Koniecznie, jeśli jedziecie do Iranu, weźcie ze sobą jakąś książkę, mnóstwo gier na komórkę, cokolwiek! Ja nie brałem specjalnie, wierząc, że i tak znajdzie się coś ciekawego do robienia. Sromotnie się pomyliłem.

Życie nocne w Iranie na pewno jakieś jest, ale nie udało nam się z niego skorzystać. Kilka razy wyszliśmy do lokalów z sziszą, ale to chyba nie dla mnie. Ile można siedzieć wdychając dym?

Tak samo alkohol w Iranie ma się całkiem dobrze, niestety turyści mają do niego utrudniony dostęp. Dość szybko nam to wyjaśniono, że jeśli Irańczyk chce kupić jakieś procenty, każdy wie gdzie i jak może się w nie zaopatrzyć. Niestety turyści nie mają tak łatwo. Nawet gdy już wiedzieliśmy i widzieliśmy (wspomniani pijacy w Sziraz), że alkohol jest dostępny, nigdy nie udało nam się dowiedzieć gdzie i jak go zdobyć. Taksówkarze, choć bardzo wylewni podczas przeklinania reżimu, to pytanie gdzie tu można kupić, zawsze kwitowali śmiechem.

OK, ostatecznie dowiedzieliśmy się o jednym miejscu gdzie właściwie oficjalnie można go kupić (ponoć jeden z hoteli w Esfahan ma prawo sprzedawać alkohol turystom), ale potwierdzić nie mogę, bo do hotelu nie dotarliśmy.

W każdym bądź razie większość wieczorów była mordęgą. Spędzaliśmy je w hotelu (no bo dokąd pójść) pstrykając po 5 kanałach telewizji, z których trzy pokazywały ajatollahów, a dwa pozostałe nazwaliśmy kanałami typu śpiewaj z hamasem (leci jakaś muzyczka religijna, pokazywane są meczety, na dole pojawiają się napisy jak w karaoke) lub gotuj z hamasem (smutny pan pokazuje jak zrobić kebaba z barana). Nuda do kwadratu! Nie dziwię się, że i Irańczykom to się nie podoba.

Kuchnia, czyli co zjeść

Kolejna niemal porażka 🙂 Niestety w Iranie króluje paskudny, śmierdzący kebab z baraniny. Gdy raz go spróbowałem przez kilka kolejnych dni właściwie żyłem tylko na ciasteczkach. Elwisowi smakował, ale Elwis to zje wszystko. ; ) Ludzie mi mówili, że baranina jest paskudna i teraz niestety się przekonałem, że mieli rację.

Owe kebaby królują wszędzie: co chwila jest jakiś mniejszy lub większy bar z tym paskudztwem, natomiast bardzo ciężko – bez znajomości języka – znaleźć jest jakiś lokal o lepszym standardzie. Pod koniec pobytu, gdy już zorientowaliśmy się, że jesteśmy o wiele poniżej zaplanowanego budżetu, zaczęliśmy odwiedzać najbardziej wyszukane restauracje z przewodnika Lonely Planet. W końcu bardzo dobrze zjadłem i przy tym nie wydałem zbyt wiele (maksymalna cena w high endowym lokalu wyniosła mniej więcej 30 złotych za osobę). W takich miejscach królowała (a przynajmniej myśmy trafiali wybierając coś losowo z menu) duszona jagnięcina z ryżem.

Zupa z alg i krewetek z ryżem w restauracji w Bushehr. Polecam!

Zupa z alg i krewetek z ryżem w restauracji w Bushehr. Polecam! Wygląda jak błoto, ale po ciągłych kebabach miałem łzy w oczach jak ją spróbowałem

Rozczarowaniem była dla mnie cena pistacji w sklepach. Około 30 złotych za kilogram to właściwie cena jak w Polsce, a miałem nadzieję, że tam dostanę je o wiele taniej.

Internet i jego cenzura

Brak publicznych sieci WiFi (telefon wykrywał sieci wiele, ale każda zabezpieczona). W hotelach dostęp do internetu był za dodatkową opłatą, raczej symboliczną (coś około 3 złotych za 2 dni pobytu).

Cenzura jest, ale tak dziurawa, że aż woła o politowanie. Nie zajęło mi więcej niż kilka minut by ze zwykłego telefonu bez zainstalowanego żadnego specjalnego oprogramowania połączyć się z Facebookiem – serwisem oficjalnie zakazanym w Iranie, a który widzieliśmy nieraz na ekranach różnych komputerów. Irańczycy korzystają, więc i my korzystaliśmy.

Czy bałem się korzystać? Nie. Widząc atmosferę w tym kraju zdałem sobie sprawę, że cenzura jest wprowadzona tylko na pokaz. Tak aby uspokoić Ajatollaha Hommeiniego, który z internetu zapewne sam nie korzysta. Więc ktoś dostał polecenie zablokowania tego, jakoś tam zablokował, ale już nikt nie patrzy czy ta blokada działa.

Infrastruktura drogowa

Świetna. Polska infrastruktura irańskiej nie dorównuje, ale też należy pamiętać, że wbrew wizerunkowi Iranu na zachodzie to w żadnym wypadku nie jest ubogi kraj. Mają ropę, mają gaz i mają kupę kasy na budowanie dróg. Wszystkie miasta połączone są ze sobą gładziutkimi autostradami. Na poboczach autostrad stoją ledowe znaki drogowe, które zmieniają swoją treść wraz ze zmianą warunków na drodze. Dużo jest radarów, ale każdy na 200 metrów przed nim ma słupek z błyskającym kogutem (takim jak ma policja), uprzedzającym, że zaraz będzie radar.

Ciekawostka: w miastach jest dużo kładek dla pieszych by przejść nad drogami. Sporym zaskoczeniem był fakt, że większość tych kładek ma ruchome schody! Nigdy nigdzie takich nie widziałem, a tam są pieniądze nie tylko na kładkę, ale i na ruchome schody w niej.

Pogoda w marcu

Świetna. Według weatherbase powinniśmy się spodziewać od 2 do 16 stopni. W rzeczywistości raczyliśmy się w upałach do 33 stopni, gdy przeciętna temperatura to było stopni 17-18. Jeśli ktoś szuka dobrej pory roku na wyjazd do Iranu to marzec może być dobrym pomysłem. Marzec to także znikoma ilość turystów (co osobiście, z uwagi na wieczorne nudy odbieram jako wadę; bardzo lubię bowiem pogadać sobie z kimś w hotelowym/hostelowym lobby).

Należy pamiętać, że Yazd położony na środku pustyni jest miastem o wiele cieplejszym niż pozostałe, szczególnie znajdujący się na północy, prawie w górach Teheran.

Każdy meczet a i wiele świeckich budynków są tak zdobione

Każdy meczet a i wiele świeckich budynków są tak zdobione

 

0

Jesteśmy w Teheranie

Co prawda trzydziestosiedmiogodzinna podróż z przesiadką między busami w Warszawie, czekaniem siedem godzin w Berlinie, lotem do Istambułu i tam czekaniem znów siedem godzin na lot do Teheranu powinna być opisana czymś więcej niż tym jednym zdaniem, ale wystarczy, że napiszę że odsypialiśmy ją do godziny czternastej.
Nocujemy w popularnym na Thorn Tree Forum hotelu Firouzeh, 11 euro za noc za dwie osoby z wliczonym śniadaniem. Jesteśmy poza sezonem więc innych trampów spoza Iranu można policzyć na palcach jednej dłoni. I to takiej, której ktoś trzy palce uciął. Reszta to jacyś panowie w średnim wieku, mniej lub bardziej tutejsi.
Po pobudce udaliśmy się wymienić pieniądze i zwiedzić kawałek Teheranu. Gdy patrzy się na Teheran na mapie, z tymi wszystkimi małymi uliczkami ułożonymi pod kątem prostym można nabrać mulnego wrażenia, że będzie to jakieś pustynne miasto, z drobną zabudową glinianych chatek. Tymczasem wyjście z hotelu wrzuca cię na ulicę pełną pędzących, trąbiących i ryczących silnikami samochodów i motorków. Wzdłuż ulic ciągnie się cała masa absurdalnych sklepików, z kołpakami do kół samochodów, narzędziami, biżuterią, butami, … I wszystkim innym. Przy czym nie jest to mozaika sklepów: jest cała ulica kołpakowa (przy tej jest wlaśnie nasz hotel), cała ulica butów i tak dalej.
Przechodzenie przez ulice jest takie jak się spodziewaliśmy. Na początku był szok – nikt tu oczywiście nie zatrzymuje się i najwidoczniej nie jedzie według przepisów (szczególnie motorki, które jeżdżą pod prąd a nawet chodnikami), więc trzeba powoli pokonywać kolejne sznury pojazdów, zatrzymywać się na środku ulicy i przede wszystkim dobrze się rozglądać czy nikt nie jedzie wlaśnie pod prąd z drugiej strony – jednak po kilku próbach człowiek  się przyzwyczaja i nawet wychodzi mu to całkiem w porządku. Takie wejście na ulicy to trochę jak rzucenie się w taniec pogo: trzeba wyczuć moment, wkroczyć i mieć nadzieję że wszystko będzie dobrze.
Bezpieczeństwo jest takie, jak się spodziewałem. Żadnego poczucia, że to ten straszny, terrorystyczny, nuklearny Iran. Ot, tłum na ulicy, który tylko zerka, że masz inny kolor skóry. Kilka razy usłyszeliśmy od przechodniów na nasz widok “welcome to Iran”, kilka razy próbowano nas zaczepić by coś sprzedać ale to wszystko. Nawet bardzo szybko przestałem nerwowo łapać sie za kieszeń w obawie, że ktoś mógł mi coś ukraść. Po kilku przecznicach aparat fotograficzny niosłem zwyczajnie w ręku. Nawet sobie pozwoliliśmy na drugi spacer, już po zapadnięciu zmroku. Bez strachu, poważnie.
Jeśli tego nie widać jeszcze w powyższych akapitach, to teraz napiszę to jasno: Teheran nie robi dobrego wrażenia. Nie jest strasznie źle, ale także nie zachwyca. Na pewno nie powiedziałbym żadnemu znajomemu “musisz to koniecznie zobaczyć”. Zabudowa która została wybudowana chyba w latach siedemdziesiątych i od tamtej pory nie była szczególnie remontowana, zbyt wielki, anonimowy tłum ludzi, olbrzymi hałas dróg i smród. Smród z zaskoczenia. Przez większość czasu jest ok, ale nagle wpadasz w chmurę zapachu kiszonej kapusty, jakiejś innej zgnilizny; nawet gdy nagle poczułem zapach bananów nie było to miłe.
Niedaleko hotelu jest historyczny, słynny po filmie “Operacja Argo” bazar. Całe szczęście, że tam sie wybraliśmy. Tłum, zapachy i hałas taki sam jak wszędzie indziej, ale niesamowita architektura. W pewnym momencie zaczęliśmy mieć wrażenie, ze całość jest tak naprawdę pod ziemią: łukowate sklepienia przypominają jakieś lochy. Bazar ma kilka pięter. Ciężko to niestety opisać, a i w filmie nie było tego widać. Mam nadzieję, że jak już wrócę do Polski i zgram zdjęcia z aparatu nie zapomne ich wam tu pokazać.
Ok, tyle na początek. Internet mam w telefonie dzięki wifi hotelu. Bardzo dużo rzeczy jest poblokowanych, ale z dużymi lukami do obejścia tego. Na przykład Facebook jest niedostępny, ale dzięki jego integracji z Skype, czat działa jak najbardziej. Google plus też jest zablokowany, jednak dostępny przez przeglądarkę Nokia Xpress (ta chyba tuneluje jakoś to wszystko przez serwery Nokii). Nie chce mi się jednak zgadywać co gdzie zadziała, wiec raczej odpuszczę sobie społecznościówki i pisał będę tylko na blogu. Oczywiście jeśli będziemy mieć Internet.
Jutro bowiem ruszamy juz dalej. Do Yazdu gdzie mam nadzieję, że obejrzymy pustynie i zabytki zaratustrianizmu. Nie ma co dłużej zostawać w Teheranie.

0

Pisz Tu – moja nowa wtyczka do publikowania wpisów za opłatą

Branża SEO co chwila dopytywała się jak uruchomić katalog artykułów precell i pobierać opłatę za umieszczenie w nim takiego wpisu. Kolejna grupa wordpressowiczów co jakiś czas pytała o wtyczkę, dzięki której będą mogli zrobić na przykład serwis ogłoszeniowy, gdzie publikacja ogłoszenia jest płatna. No więc wtyczkę taką zrobiłem. Oto:

Pisz Tu (pisztu.com)

Wtyczka robi, to co w temacie: osoba odwiedzająca może dodać wpis, ale tylko jeśli za to zapłaci. Autor strony zarabia na każdym wpisie, może też zarabiać na każdym URLu w treści wpisu i na przypisaniu wpisu do więcej niż jednej kategorii.

pisz tu - publikowanie wpisów za opłatąWtyczkę już podczas tworzenia przedyskutowałem z “grupą docelową”, dzięki czemu jest w niej kilka dodatkowych pomysłów już na starcie. Właściciel witryny sam decyduje co się dzieje po opłaceniu: wpis ma się pojawić od razu, czy jeszcze czekać na moderację. Można ustalić, by po x dniach wpis znikał. Można sprawić by autor wpisu na x dni przed takim zniknięciem dostał maila z propozycją przedłużenia. Wpis można publikować w WordPressie nie tylko jako ‘wpis’, ale na przykład stronę czy jakikolwiek inny samemu dodany własny typ wpisu (custom post type). Można dodać regulamin i wtedy przed publikacją wymagana jest jego akceptacja.

Słowem wypas. Wtyczka jest płatna, ale biorąc pod uwagę fakt, że służy zarabianiu na pewno szybko się zwróci.

P.s. Moja ważniejsza wtyczka, czyli TradeMatik doczekał się kilka dni temu aktualizacji do wersji 1.3.

0

Szklana pułapka 5

Mam wielką, wielką, wielką nadzieję, że kiedyś uda mi się zapomnieć, że ta część w ogóle kiedykolwiek powstała i że ją widziałem.

Jako wielki fan całej serii czuję się zwyczajnie obrażony. Kojarzycie taki serial o niemieckich policjantach ścigających złoczyńców na niemieckich autobahnach? Poziom wykonania identyczny, dialogi takie same i też wszędzie znaczek mercedesa.

Nawet Bruce Willis brzmiał jakby ktoś mu angielski dubbing podkładał. Sceny przypadkowo sklecone, kompletny brak humoru, a już tym bardziej “tego czegoś”, co było w poprzednich częściach. Po skończonym seansie pierwszy raz widziałem rozczarowanie na twarzach innych widzów, słowo daję.

Dobra, kończę już, bo mógłbym napisać jeszcze wiele, a jak wspomniałem chcę o tym zapomnieć. Po prostu nie mogę uwierzyć, że to było aż tak badziewne. Produkcje TVNu z Adamczykiem lepiej wyglądają (i to wcale nie jest komplement dla tej stacji telewizyjnej).

0

Dwa filmy z dobrym scenariuszem

Taki krótki wpis, w którym polecę dwa ostatnio obejrzane filmy, które wyróżniają się z tłumu innych dobrze napisanym scenariuszem i przynajmniej próbą ucieczki od standardowego przebiegu fabuły.

Siedmiu psychopatów

Lubię filmy, w których widać kim jest scenarzysta. Kim jest z zawodu, co robi w życiu, jakie ma doświadczenie. OK, może często się mylę, bo potem nie sprawdzam czy zgadłem, ale “Siedmiu psychopatów” to film, w którym scenarzystę widać – nie jest tylko kimś, kto napisał kwestie aktorów i zupełnie zapominamy, że ktoś taki przy filmie pracował.

A w filmie tym scenarzysta wyraźnie dał znać, że… jest scenarzystą. Brzmi głupio, więc dodam: jest scenarzystą, który klepnął już dziesiątki scenariuszy i tym razem postanowił zrobić coś niebanalnego, film w którym będzie mógł wyładować swoje wszystkie frustracje nagromadzone w ciągu lat pracy, zrealizować pomysły, na jakie nie zgodziłby się żaden reżyser, który twierdzi, że film ma mieć początek, rozwinięcie i happy end, a w międzyczasie trzeba trzymać się dziesiątek innych reguł.

Tu reguł nie ma. Jest to świetna komedia, w której nagle dynamiczna akcja zmienia się w film z długimi rozmowami i nie dzieje się nic. Film, w którym w połowie dowiadujemy się jak będzie wyglądać reszta filmu i nawet jak się skończy. A mimo to oglądamy do końca i bawimy się świetnie. Film o tym jak się pisze scenariusz, jak się gra ten scenariusz i w którym scenarzysta, twórca tego filmu wyraźnie zdradza, że gdzieś tam istnieje.

Polecam i więcej nie zdradzam.

The words

Nie wiem czy film ma już polski tytuł, zapewne będą to “Słowa” (ale znając fantazję polskich dystrybutorów równie dobrze, może to być i “Wspomnienia żołnierza”, i “O dwóch takich co ukradli książkę”). Tu też wyraźnie widać kim jest autor scenariusza.

Tym razem jest to albo pisarz, albo film powstał na podstawie książki (słaby ze mnie recenzent, bo przed pisaniem tego powinienem sprawdzić taką rzecz, ale nie chce mi się). Tu jest więc nieco bardziej banalnie – wiele mamy bowiem dobrych scenariuszy pisanych przez pisarzy i nie jest niczym wyjątkowym, że ktoś taki pisze słowa do filmu – ale mimo wszystko scenariusz jest majstersztykiem. Świetna konstrukcja, nieliniowo poprowadzona fabuła z kilkoma wątkami, które prędzej czy później schodzą się by stworzyć jedną opowieść.

Film ten trochę mi przypominał książkę “Córka dyrektora cyrku”. Tu puszczam oczko by nie zdradzić o czym jest film i o czym jest owa książka. Ale ci, którzy książkę czytali na pewno wiedzą o co mi chodzi. Ci, którzy książki nie czytali, a film się spodobał: przeczytajcie, bo to co wydarza się w filmie, to tylko ułamek tego co doświadczycie w książce. W obu wypadkach widać, że pisarz/scenarzysta mają ogromną wyobraźnię, ale w książce pisarz posunął się o wiele dalej.

Tyle. Miłego oglądania obu filmów.

0

Instalacja Steam na Fedora Linux

Uwaga, po przeczytaniu tego wpisu Twoja produktywność może spaść gwałtownie. Wracaj więc lepiej do pracy i nie czytaj tego. Ja to piszę, bo mi się właśnie przez Steama ściąga gra Counter Strike i chwilę jeszcze to ściąganie potrwa.

Steam – platforma do kupowania, instalowania i uruchamiania gier – został wydany w ostatni weekend. Na stronie programu dostępna jest wersja na Ubuntu, ale twórcy Fedory już przygotowali odpowiednie pakiety i ich repozytorium.

Co trzeba zrobić? Uruchom konsolę, zaloguj się jako administrator (polecenie ‘su’). Wykonaj te trzy polecenia:

# cd /etc/yum.repos
# wget http://spot.fedorapeople.org/steam/steam.repo
# grep enabled steam.repo
enabled=1

Repozytorium jest dodane. Teraz aby zainstalować steam:

yum install steam

Od teraz steam dostępny jest jak każdy inny program w systemie:

Obszar roboczy 1_002

Po pierwszym uruchomieniu steam dociągnie sobie jeszcze około 175 MB danych, poprosi o zalogowanie się lub utworzenie konta i wypełnienie ankiety. Ankieta to de facto automatyczne zbieranie informacji o posiadanym sprzęcie i łączu, więc warto to zrobić – niech wiedzą czego używają linuksiarze i w przyszłych decyzjach o rozwoju platformy uwzględniają mój sprzęt.

Steam zaraz po uruchomieniu:

Zrzut ekranu z 2013-02-17 17:08:00Jak widać trwa promocja. Ja sobie kupiłem jak wyżej wspomniałem Counter Strike za jakieś 3 euro. Zapłata e-kartą z mBanku przebiegła bez problemu.

Ciekaw jestem czy komuś się uda odciągnąć mnie teraz od zabawy jakimś wordpressowym zleceniem 😉 Ale próbować zawsze można.

0

Jak nie odebrałem wizy z ambasady

Wczoraj wybrałem się do Warszawy do ambasady po odbiór wiz (mojej i kumpla z którym jadę). Naładowałem telefon przez noc, wstałem rano, wsiadłm do busa i zacząłem pisać blognotkę. Głównie chciałem przetestować jak telefon sprawdzi się jako mikro-laptop, na którym pisałbym wpisy na bieżąco w Iranie. Nie musiałbym wtedy brać mojego ultrabooka.

Oto co powstało w czasie jazdy do Warszawy:

Chyba za wcześnie w ostatnim wpisie pochwaliłem jazdę busami. Siedzę teraz w polskim busie, w drodze do warszawy i to co działo się przed wejściem przypominało to co widuje się w telewizji gdy pokazują sytuacje na dworcach kolejowych 🙂 wszyscy co prawda już siedzą grzecznie, ale stwierdzam ostatecznie: polski bus jest już super oblegany i wróżę ze niedługo pojawia się nowe połączenia. Bo wszystkie miejsca są zajęte.

Ale ja nie o tym. Jadę do Warszawy do ambasady Iranu i to już ostatnia formalność. Długo minęło od ostatniego irańskiego wpisu ale tyle niestety to trwało. Od kiedy irańskie ministerstwo przysłało nam pozwolenie na ubieganie się o wizy złożyliśmy wnioski. Trzeba było nieco odczekać przed złożeniem tak by przerwa miedzy wnioskiem a planowanym pobytem nie była zbyt duża (ubiegać się można najwcześniej na 60 dni przed pobytem jeśli dobrze pamiętam).

Teraz jadę wizę odebrać. Przypomina mi się Rwanda i tamtejsze podejście do terminów. Wniosek zlożylismy chyba 11 stycznia i dostaliśmy zapewnienie ze zostanie rozpatrzony po tygodniu. Od tamtej pory dzwoniliśmy mnóstwo razy i w końcu w ubiegłym tygodniu po jakichś 20 dniach czekania dostaliśmy odpowiedz ze Iran nas będzie chętnie gościł. I o ile wiem takie opóźnienie to norma.

Jak mowie, Rwanda mnie nauczyła ze tak to często bywa, wiec ani nie narzekam ani się nie dziwię.

Teoretycznie po wizy mógłbym wysłać kuriera. Praktycznie żadna firma kurierska nie chciała tego zrobić: albo wymagana jest wcześniejsza umowa, albo w ogóle odmawiają przewozu dokumentów. Kumpel wiec napisał mi upoważnienie do odbioru i jadę.

Mam kupiony przewodnik lonely planet. Kupiłem sobie tez pasek do spodni z ukryta kieszonka na pieniądze. Z uwagi na embargo nie ma możliwości wypłacenia na miejscu żadnych pieniędzy – ani kartą, ani na przykład przez western Union. Trzeba wiec od razu zabrać ze sobą cały planowany budżet. Ludzie mówią ze Iran jest bezpieczny, ale przezorny zawsze ubezpieczony 😉

Tak wiec dalszy plan:

  • wyjazd z polski 28 lutego
  • w Teheranie lądujemy 2 marca (zgadza się, podróż będzie trwać grubo ponad dobę)
  • na miejscu zapewne jedna noc w Teheranie, później jedziemy dalej. Zapewne na południe by złapać jak najlepsza temperaturę. Przed odlotem zapewne znów,chwila w stolicy
  • wylot 12 marca i na następny dzień w domu

Koniec wpisu z wczoraj. Takie oto coś udało mi się napisać w autobusie i muszę przyznać, że piało się całkiem wygodnie (Nokia Lumia 820, pisałem w pakiecie Office na ten telefon). Było wiele literówek, ale teraz, przed wklejeniem poprawiłem (tak, widzę, że nie wszystkie).

Jednak jest spory problem: gdy skończyłem pisać te kilka akapitów, telefon był rozgrzany niesamowicie, a wskaźnik rozładowania baterii wskazywał, że od naładowania (tuż przed wejściem do busa) wyczerpana jest już 1/4 pojemności! To chyba kompletnie dyskwalifikuje Windows Phone 8 + Nokia + mobilny Office jako narzędzie do pisania czegoś dłuższego. Aż nie mogłem uwierzyć.

Dotarłem do Warszawy, dotarłem do ambasady, zadzwoniłem domofonem.

I usłyszałem, że dziś jest święto i odebrać wizy nie mogę. Pan w domofonie nie dał się przekonać. Na nic zdały się tłumaczenia, że przyjechałem aż z Białegostoku. Na nic, że przed wyjazdem sprawdzałem na stronie ambasady czy dziś na pewno żadnego święta nie ma. Według strony nie ma, ale jak rozmówca mi powiedział, strona nie powinna być jedynym źródłem.

Przebłagać się nie dało, zwłaszcza, że usłyszałem, że nie ma już pracownika odpowiedzialnego za wydawanie wiz. Pozostało mi jedynie wrócić do Białegostoku z niczym. Wizy spróbuje odebrać z moim upoważnieniem napisanym szybko na kartce w Mc Donaldzie mój kolega, który mieszka w Warszawie. Zobaczymy czy się uda.

Nie był to jeszcze koniec pecha na ten dzień. Pamiętacie jak chwaliłem busy? W drogę powrotną udałem się Podlasie Express. Ten zatrzymuje się w kilku miejscach po drodze (PolskiBus jedzie bezpośrednio). Na pierwszym postoju w Ostrowii kierowca oświadczył, że musimy się uzbroić w cierpliwość. Zapiekły się koła w autobusie i nie pojedzie nigdzie dalej. Musimy czekać albo na następny autobus, albo na serwis naprawczy.

I to też nie koniec pecha na ten dzień. Chwilę po oświadczeniu kierowcy wspomniany wyżej telefon padł. Nie miałem ze sobą żadnej książki czy gazety, więc zniknęła ostatnia możliwa rozrywka. Siedziałem gapiąc się w fotel przede mną. Przez dwie godziny, aż przyjechał kolejny autobus i tam się wszyscy przesiedli.

Podsumowując: we wtorek spędziłem ponad 9 godzin w busach, chwilę w Warszawie, wyszedłem z domu o 9 rano, wróciłem o 10 w nocy. Nie załatwiłem kompletnie nic. Już na zawsze będę miał życie krótsze o ten jeden dzień.

 

0

Polska busem stoi

Przeżyłem lekki szok jak zobaczyłem jak bardzo odjechane ceny ma polska kolej, a zszokowany byłem zapewne dlatego, że dawno z niej nie korzystałem. Teraz jednak szukając sposobu aby dostać się z Warszawy do Białegostoku zajrzałem w rozkład jazdy nie tylko znanych mi busów, ale i pociągów.

Nie tylko busem tę samą trasę można pokonać we właściwie tym samym czasie co pociągiem (jest mniej więcej o pół godziny dłużej, co jest dla mnie do zniesienia), ale jedziemy o wiele, wiele taniej! Że jest tanio to wiem od dawna, bo tak jeżdżę najczęściej. Nie spodziewałem się jednak, że kolej jest tak skostniała, że nawet nie próbuje z busami konkurować i ma ceny z kosmosu.

Jest tak zapewne dlatego, że wciąż wielu Polaków kieruje się przyzwyczajeniem i wciąż ma złą opinię o jeździe autobusami. PKSy bowiem kojarzą się z rozklekotanymi, starymi autobusami, w których nie ma ogrzewania i jadą pół dnia trasę, jaką pociąg pokona w 2-3 godziny.

Jednak to już dawno nie prawda. I same PKSy się zmieniły i wyrośli kolejni przewoźnicy. Od dawna Białystok z Warszawą łączy Podlasie Express, a od kilku lat furorę w całej Polsce robi PolskiBus. Ten ostatni namieszał bardzo na polskim rynku, do tego stopnia, że inni tani przewoźnicy musieli stać się jeszcze tańsi i zwiększyć komfort podróżowania – teraz i busy Podlasie Express mają darmowy internet i klimatyzację.

Mi jako pasażerowi takie konkurowanie jest jak najbardziej na rękę. Mam wiele opcji wyboru i każda tańsza od innej. Wyjątkiem tu jest właśnie PKP.

Do rzeczy. Jadę jutro do Warszawy odebrać wizę do Iranu (o tym więcej będzie w innym wpisie). Co mam do wyboru?

  • Kolej z trzema różnymi typami pociągów: Expres, TLK i InterRegio
  • PKS
  • Podlasie Express
  • PolskiBus

A oto tabela jak kształtują się czasy przejazdu i ceny u tych wszystkich przewźników. Założenie: chcemy za 3 dni (bowiem o wielu przewoźników cena zależy od momentu zakupu biletu) wydostać się z centrum Warszawy do Białegostoku.

PrzewoźnikCzas przejazduCena
TLK (pociąg)około 2 godz 50 minut47 PLN
Express + TLK (pociąg)4 godziny 12 minut!82 PLN
InterRegio (pociąg)około 2 godz 50 minut39 PLN
PolskiBus (bus)3 godziny 20 minut8-19 PLN (+3,40 PLN na bilet metra)
Podlasie Express (bus)3 godziny 15 minut8-17 PLN
PKS (bus)3 godziny 30 minut24-30 PLN

Widać wyraźnie kilka rzeczy:

  • Czas przejazdu busem jest nieco dłuższy niż pociągiem. Mniej więcej o pół godziny. Zakładamy oczywiście, że pociąg się nie spóźni 😉
  • Cena pociągu to około 50 złotych. Tych za 47 złotych jest bowiem najwięcej. W ciągu doby jest tylko jeden InterRegio i na szczęście absurdalna kombinacja “podjedź ekspresem, przesiądź się na TLK, zapłać ponad 80 złotych i jedź ponad 4 godziny” też jest tylko jedna
  • Bus kosztuje właściwie nie więcej niż 20 złotych. Odstępstem tutaj jest PKS, a przy PolskimBusie trzeba uwzględnić także koszt dojazdu metrem na odpowiedni przystanek

Ręka do góry: kto z Was, mając na tej samej trasie alternatywę w postaci busa wciąż jeździ pociągiem? Dlaczego tak robicie?

0

Konfiguracja Apache: adresy public_html bez tyldy ~ przed nazwą użytkownika

Kolejna  notatka dla samego siebie: jak sprawić by lokalnie zainstalowany serwer Apache na Linuksie pozwalał otwierać projekty z katalogu $HOME/public_html za pomocą adresu localhost/user/projekt, a nie localhost/~user/projekt ?

Do pliku konfiguracyjnego serwera (u mnie w Fedora 17 /etc/httpd/conf/httpd.conf, a w Fedora 18 /etc/httpd/conf.d/userdir.conf) dopisujemy:

RewriteEngine On
RewriteCond "/home/$1/public_html" -d
RewriteRule "^/([^/]+)/(.*)" "/home/$1/public_html/$2"

I tyle.

0

To był najlepszy telefon, jaki dotąd miałem

Dziś odesłałem Nokię N8 i uważam, że powinienem poświęcić temu telefonowi chociaż mały wpis. Był to bowiem najlepszy telefon, z jakim się spotkałem, na pewno najlepsza Nokia. A dzięki współpracy z serwisem InfoNokia.pl miałem w swoich rękach na dłużej i krócej wiele modeli komórek tej firmy. Nawet nowsze od en ósemki Nokia N9 (faktycznie fajna nawigazja w systemie) i Lumia 800 (tę mam teraz) nie są takie fajne, jak ten, o którym jest ten wpis.

WP_000080_800

Fakt: najnowsze Lumie wyglądają lepiej niż N8, choć wzorowane są na designie, jaki ta właśnie zapoczątkowała. Niestety wygląd i nieco większy ekran to jedyne atuty obecnych produktów Nokii. N8 miała wszystko dopracowane, rozbudowane i ilość możliwości potrafiła wprawić w zdumienie.

Nawet się rozglądałem już na Allegro czy by nie kupić sobie na własność N8, ale jakość sprzedawanych tam aparatów woła o pomstę do nieba. Podrapane, porysowane… Aż dumny jestem z siebie, że sam potrafiłem tak zadbać o telefon. Jest co prawda kilka rysek, a jeden róg ma delikatne zgniecenie po upadku, ale trzeba się dobrze przyjrzeć by to zobaczyć.

Za czym tęsknię oddając N8? Przede wszystkim rewelacyjny aparat fotograficzny. Żaden obecnie model na rynku nie ma pełnych 12 megapikseli, żaden inny chyba nigdy nie miał, a N8 właśnie miała (tak, wiem, że PureView daje nawet kilkadziesiąt MPx, jednak nie na całej matrycy na raz). To i genialna optyka sprawiało, że nigdy nie potrzebowałem kupić sobie aparat fotograficzny (oto przykład zdjęcia). Wszelkie wyjazdy jakie tu opisywałem pstrykane były tym właśnie telefonem i nikt z Was chyba specjalnie nie zauważył, że zdjęciami coś jest nie tak. Bo i nie było. Pamiętam wypad na Krym. Inne osoby miały mniej lub bardziej zaawansowane lustrzanki. Po powrocie, gdy wymienialiśmy się zdjęciami to właśnie jakość moich wszystkich wprawiła w osłupienie i nie mogli uwierzyć, że małe pudełeczko w kieszeni potrafi złapać ostrą sylwetkę osoby z kilkuset metrów.

Inna krymska dygresja. Stałem na wysokiej skale tuż nad brzegiem morza. Do tafli wody było spokojnie ponad 100 metrów. Nagle zobaczyłem, że pod powierzchnią coś powoli płynie; myślałem, że właśnie zobaczyłem jakiegoś delfina lub inne duże morskie zwierze. Nie byłem jednak pewien, więc wyciągnąłem telefon z kieszeni i zrobiłem zdjęcie. Przybliżyłem je na ekranie i wtedy zobaczyłem, że to po prostu nurek w masce z rurką.

Taki to był aparat.

Co jeszcze? Ten telefon po prostu wydawał się mieć wszystko. I nawet więcej. Był aparat, była muzyka, była słynna nawigacja od Nokii, kamera tylnia, przednia, przyciemnianie ekranu przy słabym świetle tła. Telefon miał jednak też coś więcej, czego nie miał żaden inny.

Wszyscy zachwycali się umieszczonym w nim… portem HDMI. Niestety sam nigdy nie skorzystałem, bo nie mam kompatybilnego telewizora, ale wiele razy w sieci czytałem, że dzięki temu N8 mogła być konsolą do gier i dżojstkiem w jednym. Zazdrościłem tym wszystkim, którzy grali sobie za jego pomocą w Need For Speed na swoich 40 calowych telewizorach.

Na mnie natomiast największe łał robił wbudowany nadajnik FM. Nadajnik, nie odbiornik (odbiornik oczywiście też był). Dzięki temu swojej muzyki z telefonu mogłem słuchać nie tylko na słuchawkach czy wbudowanym głośniku (nota bene – bardzo dobrym). Wystarczyło znaleźć jakąś wieżę, zestroić telefon częstotliwościami z nią i już muzyka grała z tradycyjnych, dużych głośników sprzętu domowego. Wiele razy też tak słuchaliśmy muzyki w podróży zestrajając telefon z radiem samochodowym. Nadajnik FM był dla mnie dowodem, że Nokia naprawdę wypuszczając ten model telefonu postanowiła stworzyć dzieło doskonałe. Bez żadnych kompromisów.

Czy N8 miała jakieś wady? Po kontakcie z wieloma innymi telefonami tego producenta stwierdzam, że zdecydowanie nie. Wielu mówi, że Symbian był porażką, a ja odpowiadam, że się mylą. Zgoda, że może sklep z aplikacjami nie był tak wypchany programami jak jego androidowy odpowiednik. Co jednak z tego, skoro większość softu na androida to śmieci, których nikt nie instaluje? Ponadto moment gdy przesiadłem się z Symbiana na Lumię z Windows Phone sprawił wrażenie jakby firma Nokia była człowiekiem, który przeżył właśnie wylew krwi do mózgu i musiał się wszystkiego uczyć od nowa. Windows Phone 7 to jakiś niemowlak pod względem możliwości w porównaniu z Symbianem.

OK, była jedna wada. Nafaszerowanie telefonu wszystkim co najlepsze było pod względem marketingowym złym ruchem. Nokia stworzyła telefon doskonały, ale ze względu na jego wysoką cenę nie potrafiła go sprzedać. Kolejne komponenty, doskonały aparat muszą kosztować, ale nikt nie był chętny do ich zakupu. Nie dziwię się: też nigdy bym nie rozważał tego telefonu gdybym nie miał z nim nigdy wcześniej styczności. Jeśli ktoś miał do wyboru te kilka lat temu tańszy HTC z Androidem, szpanerski i też chyba tańszy iPhone oraz kosztujący ogromną kasę N8, o którym właściwie nic nie wiedział, wybór był prosty.

Dopiero teraz, gdy poużywałem tego telefonu chyba przez 2 lata wiem, że jest mi strasznie szkoda się z nim żegnać. Na pewno będę śledził oferty jego sprzedaży i jeśli będę potrzebował jakiś kupić, biorę na pewno (pod warunkiem dobrej jakości). To samo i Wam polecam!

0

Instalacja node.js w Linux Fedora

Node.js jest coraz popularniejszy, a nawet jeśli ktoś nie chce mieć tego javascriptowego serwera u siebie w systemie, to prędzej czy później natrafi na takie zależności, że będzie musiał go i tak u siebie zainstalować. Ja trafiłem właśnie na to teraz: używam LessCSS jako sposobu pisania kodu CSS, a kompilator LessCSS > CSS można zainstalować – poprawcie mnie jeśli się mylę – tylko za pomocą npm, który działa właśnie jako moduł do node.js.

Problem polega na tym, że od jakiegoś czasu nie ma paczek RPM dla Fedory (Red Hat, CentOS) z node.js. Trzeba go instalować ręcznie, a oto opis jak zrobić to najłatwiej:

Pobieramy Linux bianaries dla naszego procesora z tej strony.

Rozpakowujemy paczkę, zmieniamy jej nazwę na ‘node’.

Wrzucamy w miejsce, gdzie chcemy aby program był zainstalowany. Ja na takie lokalne programy mam katalog /home/konrad/_Programy.

W terminalu wydajemy polecenie:

PATH=$PATH:$HOME/_Programy/node/bin

(oczywiście zmień wyrażenie po $HOME na ścieżkę do twojego katalogu, pamiętaj o dodaniu /bin na końcu)

W katalogu domowym odnajdujemy ukryty plik .bash_profile i tam też dopisujemy te polecenie, a po nim:

export PATH

To wszystko. Od teraz node.js jest zainstalowany i działa. Można go wywołać poleceniem node, npm wywołamy poleceniem… npm.

0

Skąd się biorą kolejki przed świętami? Przyznam, że nie wiedziałem

Grr, nie znoszę wchodzić do hipermarketu w grudniu. Tłum ludzi i kolejki do kas, o wiele większe od tych niż zawsze. Podsłuchałem dziś jednak rozmowę kasjerki i jakiejś jej przełożonej.

Okazuje się, że kolejki to nie tylko wina samych klientów, którzy nagle wybierają się na świąteczne zakupy. Oto co usłyszałem dziś w Carrefour:

Do końca roku sklep musi zaoszczędzić 800 roboczogodzin, więc temu kas jest mniej otwartych.

Nie wiem czy tak jest wszędzie, ale tam gdzie byłem – Carrefour na Zielonych Wzgórzach w Białymstoku – tak właśnie jedna pracownica tłumaczyła drugiej czemu ma taki zachrzan.

To ja gratuluje floorowi (kiedyś słyszałem takie określenie na dyrekcję w hipermarkecie) zorganizowania. Nie mogli tego przewidzieć wcześniej, że im się budżet w jakiejś normie nie zamknie i ograniczyć obsadę we wcześniejszych miesiącach?

0

Jak poprawić Gnome Shell by dało się go używać?

Nikt nie uczy się na błędach poprzedników. Tak przynajmniej jest w świecie środowisk graficznych, a w ostatnich latach nastała jakaś dziwna tendencja by te błędy popełniać. Czy to Linux, czy to Windows – wszyscy nagle postanowili wygląd systemu uprościć. Stały się może i one piękniejsze, ale w ocenie użytkowników: mniej używalne i niemożliwe do bardziej zaawansowanej konfiguracji.

Zaczęło się od środowiska KDE, które kiedyś zapierało dech możliwościami dostosowania, a gdy tylko pojawiło się w wersji 4.0 jego kariera praktycznie się skończyła. Ludzie nie potrafili zaakceptować faktu, że nagle z dnia na dzień nie mogą umieścić na pulpicie ikon. Twórcy się tłumaczyli, że to etap przejściowy, ale było już za późno. Po chwili pojawił się plazmoid pozwalający na to, a obecna wersja KDE 4.9 ma już takie same same możliwości dostosowania co trójka, ale nikt już właściwie KDE nie używa (oczywiście wiem, że przesadzam). Ci którzy przeszli wtedy na Ubuntu, wrócić już nie chcieli.

Potem przyszła kolej na środowisko Gnome, które zmieniło się w Gnome Shell, a właściwie równocześnie Ubuntu postanowiło rozwijać swoje własne Unity. Tu też zaczęło się od tych samych niewypałów: może i wyglądają ładniej, ale tylko wyglądają. To co kiedyś ustawiliśmy sobie po swojemu, teraz przestało istnieć. Panel z zegarkiem musi być zawsze na górze, a panel z ikonami – po lewej. I tu także – przynajmniej w Gnome Shell – zniknęła możliwość wyświetlania ikon na pulpicie.

Teraz ten sam fuck up zalicza Windows 8.

Czuję się jak w coraz płytszej kałuży. Najpierw udało mi się uciec z kiepskiego KDE 4 do Gnome 2 w Ubuntu. Potem te Gnome z Ubuntu zniknęło i właściwie nie było gdzie płynąć dalej: inne gnomowe dystrybucje zaczęły wdrażać Gnome Shell, który pod względem ilości funkcji konfiguracyjnych był tak samo kiepski jak Unity w Ubuntu. Do Windows po 10 latach z Linuksem wracać nie chciałem.

Jakiś czas temu z tych wszystkich kiepskich rozwiązań wybrałem Fedorę z Gnome Shell i przy niej jestem do dziś. I coś co chcę powiedzieć tym wpisem, to to że Gnome Shell może być już tak samo funkcjonalny jak starszy Gnome 2. Nie będzie tak samo wyglądał, ale właściwie wszystko czego zabrakło przy premierze jest też i teraz.

Ratunkiem są Gnome Extensions o których być może nie wszyscy wiedzą, więc proszę Państwa: zapraszam pod adres https://extensions.gnome.org/. Wchodzić należy spod Gnome Shell używając przeglądarki Firefox (inaczej nie zadziała możliwość instalacji tych rozszerzeń).

Jak widać jest tam już możliwości modyfikacji mnóstwo. Co więc na początek wybrać? Pozwólcie, że przedstawię mój zestaw rozszerzeń, z których korzystam lub korzystałem.

Brak opcji zamykania systemu w Gnome Shell

Jedna z większych głupot, jakiej dopuścili się twórcy nowej wersji: w menu Gnome brak jest opcji zamknięcia systemu, widać tylko możliwość wylogowania się. Dopiero po wylogowaniu system można zamknąć. Przez tę głupotę bardzo długo tak właśnie zamykałem komputer. Ktoś mi potem wyjaśnił, że można wcisnać Alt i opcja wylogowania zmieni się w opcję zamykania – jakim cudem miałem na to wpaść? Jak ma na to wpaść pani Halinka w biurze, której ktoś wdrożył Linuksa? Temu między innymi nikt go nie wdraża.

Rozwiązanie: https://extensions.gnome.org/extension/5/alternative-status-menu/ Po zainstalowaniu tego rozszerzenia opcja zamykania jest ciągle dostępna. Uff…

Jakie programy mam otwarte?

W Gnome zniknął pasek statusu i przy zmaksymalizowanym oknie programu (a tak przecież pracuje się najczęściej) nie widać co jeszcze działa w tle. Ile to już razy oddalenie okien (dotknięcie myszą lewego górnego ekranu okna) uświadomiło mi, że od dwóch godzin nadal mam uruchomiony RAMożerny Gimp czy Netbeans, a na Gadu Gadu (Pidgin) jakiś znajomy zagadał mnie pół godziny temu, a ja nic o tym nie wiem. Strasznie brakuje ciągle widocznej listy otwartych okien, przecieć miejsce na lewo od zegarka jest takie niezagospodarowane…

Rozwiązanie: https://extensions.gnome.org/extension/368/taskbar-with-desktop-button-to-minimizeunminimize-/ Okazuje się, że był ktoś kto pomyślał tak samo i rozwiązał ten problem! Rewelacja, teraz zawsze widzę co jest otwarte, jest nawet ikona pokazania pulpitu:

Brak ikon na pulpicie

Skoro już mowa o pokazywaniu pulpitu: pulpit zawsze jest pusty. Bardzo długo brakowało mi możliwości wyświetlania na nim ikon. Teraz już co prawda przyzwyczaiłem się by wszystkie pliki trzymać w katalogu domowym, a programy przypiąć sobie do lewego menu z programami, ale jeśli ktoś nadal nie może tego przeboleć: na pulpicie już jak najbardziej można wyświetlać ikony.

Rozwiązanie: https://extensions.gnome.org/extension/237/desktop-icons-switch/

Podgląd okien podczas przełączania przez Alt+Tab

Niestety twórcy Gnome Shell zmałpowali sposób podglądu przełączanych programów z Windows: przy przełączaniu alt+tab widzimy tylko ikony tych programów. Ja jednak uwielbiam od razu widzieć co dane okno zawiera – bardzo to pomaga gdy mamy kilka okien tego samego programu. Patrzenie na ikonki niewiele daje i trudno trafić do akurat tego, którego zawartości szukamy. W Compizie była fajna możliwość tasowania oknami niczym kartami do gry. Jest także obecnie i w Gnome!

Rozwiązanie: https://extensions.gnome.org/extension/97/coverflow-alt-tab/ Tak to wygląda:

Od razu widać co jest gdzie. Niestety rozszerzenie to nie działa stabilnie, ale wada nie jest zbyt uciążliwa. Mianowicie raz na kilkadziesiąt wciśnięć alt+tab wywala się środowisko gnome. Następuje jego szybki restart (około 3-4 sekund) i żadne okna nie są tracone. Jedyna więc wada to ten chwilowy przestój w pracy. Jest to do zniesienia, zwłaszcza, że rozszerzenie to bardzo ułatwia pracę.

Ikona menu dostępności jest niepotrzebna

Dużo miejsca wprawdzie nie zabiera i jeśli sobie jest to może być. Jeśli komuś ona przeszkadza, a zwłaszcza jeśli ktoś sobie uświadomi, że od dwóch lat nie kliknął w nią ani razu, może ją łatwo usunąć tym rozszerzeniem: https://extensions.gnome.org/extension/112/remove-accesibility/

Za mało ustawień systemu!

To prawda: standardowe opcje konfiguracyjne Gnome są mierniutkie. Tym którzy też tak uważają polecam te rozszerzenie: https://extensions.gnome.org/extension/341/settingscenter/ Doda ono kolejne opcje, w tym między innymi skrót do gnome-tweak-tool i kilku innych. Od tej pory ustawić sobie będzie można niemal wszystko.

Monitorowanie pracy procesora, zużytej pamięci, temperatury, prędkości sieci…

Gdy coś nie działa, lub zaczyna działać gorzej od razu chce się zerknąć w monitor systemu by sprawdzić co nawala. W poprzednich środowiskach bardzo lubiłem mieć te wszystkie mierniki wyciągnięte w postaci mini wykresów od razu na panelach. Tu także się da. Oto rozszerzenia:

Procesor i pamięć: https://extensions.gnome.org/extension/9/systemmonitor/ Co więcej kliknięcie w te wykresy spowoduje uruchomienie pełnego monitora systemu.

Przepustowość łącza: https://extensions.gnome.org/extension/104/netspeed/

Temperatura urządzenia: https://extensions.gnome.org/extension/82/cpu-temperature-indicator/

A gdy wszelkich rozpraszających powiadomień jest za dużo…

Są zapewne i tacy, którym minimalizm Gnome Shell jest nawet za mało minimalny. Nie chcą żadnego paska u góry, powiadomień na dole… Chcą mieć okno programu na cały ekran. To nawet zrozumiałe, jeśli ktoś właśnie wziął się do pracy i wszystko co potrzebuje to miejsce na ekranie.

Rozwiązanie: https://extensions.gnome.org/extension/393/distraction-free/ Rozszerzenie opisane jest co prawda jako nierozwijane, ale działa świetnie.

To wszystko. A właściwie więcej niż wszystko, bowiem teraz już nie ze wszystkich wymienionych wyżej korzystam. Wypisałem je jednak by pokazać Wam jak Gnome Shell upodobnić funkcjonalnie do jego starszej wersji, czyli Gnome 2.

A może ktoś z Was poleci mi coś jeszcze? 

0

Wyjazd do Iranu, etap “niepewny” już za mną

Ten oto wpis jest taką zapowiedzią mojego kolejnego wyjazdu, zapowiedzią z zaskoczenia. Bo oto dowiadujecie się mimochodem, że jadę do Iranu i zanim przetrawicię tę informację, ja już przechodzę dalej do opisu jak wygląda załatwianie formalności i ile kosztuje.

Wjechać do Iranu bowiem teraz nie jest aż tak super łatwo. Nie jest też trudno, ale trzeba zrobić nieco więcej rzeczy niż kupić bilety i spakować paszport. Potrzebna jest wiza, do dostania w amabasadzie Iranu w Polsce. Aby dostać wizę, trzeba mieć pozwolenie z irańskiego MSZ na wjazd. Aby dostać pozwolenie, trzeba wiedzieć kiedy się jedzie i co się będzie zwiedzać. Trzeba więc mieć już w jakiś sposób bilety lotnicze.

Na początku wszystko jest więc bardzo niepewne. Czy kupować bilet lotniczy zanim dostanie się pozwolenie? Taka opcja pozwala kupić bilety tanio w terminie który sobie wybierzemy, ale co jeśli MSZ nie wyda nam pozwolenia? W drugą stronę można spróbować kupić bilety gdy już mamy pozwolenie, ale wtedy narażamy się na niekorzystne ceny przelotów. Te jak wiadomo potrafią się zmieniać z dnia na dzień i połączenie które sobie sprawdzimy przed aplikacją wizową po jej zakończeniu może być nawet kilka razy droższe.

Wpis ten jest opisem jak to wszystko ładnie zgrać by zbyt dużo nie przepłacić i nie ryzykować dużych strat gdy wizy nie otrzymamy.

Primo: rezerwacja biletu

Na szczęście istnieje świeta linia lotnicza Pegasus Airlines. Świetna bo lata z Berlina, więc blisko Polski, świetna bo stosunkowo tania (Berlin – Teheran w cenie 850 złotych w obie strony) i świetna bo pomaga rozwiązać powyższy dylemat – umożliwia zaklepanie sobie znalezionej ceny na czas starania się o pozwolenie MSZ (za dopłatą).

Tak więc udajemy się na stronę Pegasusa, wynajdujemy dogodne połączenie i rozpoczynamy proces kupowania biletu. Bardzo szybko pojawia się w tym procesie opcja rezerwacji ceny biletu i korzystamy z niej. Jest kilka opcji na ile czasu chcemy zarezerwować, najdłuższa to kilkanaście dni (chyba 14) i kosztuje 6 euro, czyli na dzień dzisiejszy 24 złote.

Tak więc zarezerwowałem sobie przeloty w terminach 1 marca (na miejscu dzień później) – 12 marca. Wydatek jak do tej pory: 24 złote.

Secundo: załatwienie numeru pozwolenia

Bezpośrednio w MSZ Iranu numer pozwolenia załatwić jest bardzo trudno: trzeba znać język perski i… i dalej już nie sprawdzałem co jeszcze bo to pierwsze mnie dyskawlifikuje. 😉 Trzeba to zrobić za pośrednictwem jakiegoś biura podróży z Iranu.

Ja to zrobiłem w biurze Touran Zamin. Kosztuje 35 euro (około 150 złotych), co jest normalną ceną, tyle to mniej więcej kosztuje. Wybrałem akurat te bo ma bardzo dobrą opinię w sieci i załatwia sprawy bardzo szybko, co ma znaczenie, biorąc pod uwagę, że inne biura potrafią robić to tak długo że zdąży przepaść wyżej wymieniona rezerwacja biletu.

Aplikacja w Touran Zamin przebiega sprawnie. Zaczynamy od wypełnienia formularza online i przesłania zeskanowanej strony zdjęciowej z paszportu. Zrobiłem to w niedzielę wieczorem, a w poniedziałek rano miałem od nich maila z prośbą o wpłatę. Przelew robimy na prywatne konto jakiejś osoby w Szwajcarii – albo przez zwykły przelew bankowy, albo szybciej przez MoneyBookers. Nie powinno to nas dziwić – Iran ma teraz embargo i stąd takie obejścia. Same biuro prosi nas byśmy nigdzie w przelewie nie wspominali za co płacimy.

Przelałem MoneyBookers, po chwili biuro potwierdziło, że kasa już jest i idą z moim wnioskiem do MSZ.

Tydzień później, w poniedziałek (czyli dzisiaj) rano znalazłem maila z tego biura, że mam zgodę na wjazd oraz podano mi numer tej zgody (authorization code).

I tyle. Co dalej?

Tak więc wszystko co niepewne jest już za mną. Mam zaklepany bilet, wizę dostanę na pewno. Koszt tej niepewności to łącznie 175 złotych. Pieniądze te by przepadły, gdybym zgody nie dostał, ale jest więc wszystko gra 🙂

Co dalej? Myślałem, żeby opisać to w następnym wpisie, ale zakładam, że teraz już wszystko pójdzie jak z płatka, więc tylko wypunktuje. Jeśli będą jakieś komplikacje, dopiero wtedy wrzucę o tym coś na blogaska.

  • Idę na stronę linii lotniczych by dokończyć proces kupowania biletu (850 złotych)
  • Jadę do Warszawy do ambasady złożyć wniosek o wizę (50 euro)
  • Kupuję przewodnik po Iranie (kilkadziesiąt złotych na Allegro)
  • Kupuję bilet w PolskiBus do Berlina (pewnie około 50 złotych z Białegostoku, jeszcze nie ma puli biletów na marzec), fajnie, że bus ten jedzie bezpośrednio na lotnisko

Uważajcie na terminy

O kilku już wspomniałem, ale tu zbiorę wszystkie liczby dni, które trzeba brać pod uwagę przy planowaniu terminu wyjazdu:

  • zamrozić cenę biletu lotniczego możemy sobie na maksymalnie 14 dni
  • czas oczekiwania na pozwolenie z MSZ Iranu u mnie zajął równo 7 dni i kilka godzin, według informacji z tego biura miało to zająć od 7 do 10 dni roboczych
  • od momentu nadania mi numeru pozwolenia muszę odczekać co najmniej 3 dni zanim pojadę po niego do ambasady
  • numer ten jest ważny przez 3 miesiące, w tym czasie mogę go odebrać i złożyć wniosek o wizę
  • wizę dostajemy na maksymalnie 30 dni, na miejscu jest możliwość przedłużenia jej o kolejny miesiąc

Sporo formalności, prawda? 🙂 Ale mam nadzieję, że będzie warto. Na koniec zdjęcie Persepolis z flickr żeby Wam pokazać co ja tam jadę oglądać:

 

 

0

Wypisać się z list mailingowych – misja niemożliwe

Ale jak to niemożliwe, przecież wystarczy kliknąć unsubscribe na dole wiadomości i gotowe.

Zgadzam się, jednostkowo jest to bardzo proste. Klikamy i już. Jednak ja, zmęczony codziennym zaczynaniem przeglądania poczty od skasowania kilku, czasem kilkunastu wiadomości mailingowych bez czytania, postanowiłem, że się z nich wszystkich wypiszę. Otworzę każdą, kliknę wspomniany odnośnik i tak w każdym mailu.

Okazuje się to syzyfową pracą i dopiero teraz, gdy się jej podjąłem widzę w jak wielu miejscach coś zasubskrybowałem (najczęściej na wpół bezwiednie rejestrując się gdzieś). Całą zabawę zacząłem w poprzedni poniedziałek i dziś – wtorek tydzień później czyli po 8 dniach klikania – końca nadal nie widać.

Ilość maili się oczywiście już zmniejszyła, zniknęły wszystkie, które przychodziły codziennie. Jednak teraz widzę ile było takich, które wysyłane są raz na jakiś czas. To ten długi ogon wydaje się nie do usunięcia.

Czemu nie wrzucam tego do spamu? Oczywiście, jedno oznaczenie jako spam byłoby szybsze: mniej czynności, bo tylko jeden klik. Jednak chciałem byś fair i zobaczyć czy to się uda. Jak na razie wypisywanie się skutkuje.

Z jednym wyjątkiem. Bao.pl po wypisaniu nadal wysyłało maile. Tak więc oznaczenie jako spam należało się jak najbardziej.

Komuś z Was się udało pozbycie tego wszystkiego? 🙂

0

Jak nie robić konkursu

Serwis SprawnyMarketing.pl zorganizował konkurs, w którym do wygrania było uczestnictwo w szkoleniu na temat Magento. Temat jak najbardziej dla mnie, ale koszt szkolenia to 500 złotych. Wziąłem więc udział w konkursie mając wielką nadzieję na wygraną.

Czułem, że wygram. Warunkiem zwycięstwa było udowodnienie w komentarzu, że to właśnie mi należy się nagroda – standard blogowego konkursu. Zamiar udziału miałem naprawdę szczery, więc bardzo wierzyłem, że przekonam do wybrania mnie.

Konkurs był już jakiś czas temu, więc co chwila zerkałem czy jest już wynik i jak wyglądają konkurencyjne komentarze. Dyplomatycznie powiem, że szanse moje nie malały za bardzo 😉 Tylko gdzie ten wynik.

No i jest! Dziś o 17:05 dostałem maila, że wygrałem.

I ręce mi opadły. Bo szkolenie zaczyna się jutro o 8:00 rano, trwa dwa dni. I jest w Warszawie.

Drodzy warszawiacy. Internet się już i tak z was śmieje, że jak tylko ktoś wrzuci jakieś ogłoszenie czy pytanie związane z lokalizacją (“jaki polecicie najlepszy bar sushi?”, “Oddam lodówkę pod warunkiem zabrania ode mnie”), ale lokalizacja nie zostanie zaznaczona to na pewno pisze pępek świata, czyli najważniejsza ze stolic. Nie dokładajcie do pieca robiąc konkurs i każąc wylosowanemu w 13 godzin kupić sobie bilet w obie strony, dojechać na ósmą rano, załatwić nocleg i nagle odwołać wszelkie plany na najbliższe dni, rzucić pracę, olać klientów…

* * *

OK, musze dopisać post scriptum, bo ponownie napisałem niejasno / zostałem niezrozumiały, co wyrażacie w komentarzach 🙂 Jeśli ktoś błąd w organizacji konkursu rozumie jako niepoinformowanie z góry kiedy i gdzie będzie szkolenie, to nie to: od samego początku było to wiadome i ja wiedziałem. Błąd polega na ogłaszaniu wyniku na chwilę przed tym, gdy nagroda stanie się przeterminowana. Gdyby chociaż była informacja, że w taki sposób zostanie wyłoniony zwycięzca, to przynajmniej nie brałbym udziału i nie byłoby całego halo 🙂

0

O jeden argument by kupić Nokię mniej

Ha.

Tydzień temu mocno się zastanawiałem który z nadchodzących telefonów kupić: czy Nokie Lumia 920, czy LG Nexus 4.

Pierwszy odstraszał potworną ceną (minimum 2700 złotych), ale zachęcał dobrym aparatem i boskimi mapami, które znam z posiadanej Nokii N8. Nexus z kolei zachęcał ceną (około tysiąca złotych) i świetnym wykonaniem –  w końcu to flagowy telefon od Google. Aparat zapewne będzie miał dobry, nie będzie miał jednak tak fajnych map jak te od Nokii.

Dziś bym się już nie musiał zastanawiać. Nokia właśnie zapowiedziała, że jej mapy pojawią się też na Androidzie (czyli w Nexusie).

Więc po co kupować Lumię, droższą o prawie 2 tysiące złotych?

0

Znaleźć pracę nie tylko we front-endzie

Bardzo dobry wpis dla tych wszystkich, którzy się znają na robieniu stron WWW, ale nie wiedzą czemu nie mają zleceń czy propozycji pracy.

Bardzo dobry wpis także dla tych, którzy jeszcze nie do końca się znają – będą wiedzieć czego unikać, a na co położyć nacisk.

Artykuł skierowany do front-endowców, ale uważam, że i przy PHP czy samym WordPressie też ma pełne zastosowanie.

0

Microsoft Windows Adware

Są systemy, które dostajesz za darmo i mimo to nie masz żadnych reklam.
Jest też darmowy soft, który jest darmowy bo godzisz się na reklamy.
O dziwo jest też system operacyjny za który płacisz, a mimo to musisz reklamy oglądać. Oto Windows 8

0

Wam kury szczać prowadzić

…nie politykę robić. Bo co innego można powiedzieć o niektórych, którzy za politykę się biorą. Właśnie mamy ciekawy przypadek.

Na Wykopie jakiś polityk zaprosił do AMA, w którym opowie o swojej partii. AMA to ask me anything czyli taka zabawa, w której każdy może mu zadać pytanie, a on odpowie. Opowiadać miał o swojej partii Demokracja Bezpośrednia.

Ja się może już zestarzałem, ale powód czemu to AMA nie wypaliło prawdziwie mnie śmieszy 🙂 Tak bardzo, że piszę ten wpis.

Co się bowiem stało? Wykop dostał się na główną, wiele osób wykopało, podobnie dużo zadało pytanie. Poważny polityk zapomniał jednak o dwóch rzeczach: że zaczyna się weekend, a on ma dopiero 22 lata.

Tak więc choć pytań padło wiele, odpowiedzi na razie nie będzie. Przewodniczący Demokracji Bezpośredniej na dni wolne od nauki pojechał do mamy.

0

Ile jeszcze będzie iPhone’ów?

Okazuje się, że to zależy kogo zapytamy. Ja zapytałem przeglądarkę po prostu wpisując w pasek adresu nazwę iphone’a tak jakby była domeną. Przy okazji można zobaczyć jak daleko sięga nasza wiara.

I tak:

To, że pojawi się kiedyś iPhone 6 twierdzi sam Apple. Wpisanie tego adresu w przeglądarkę przekierowuje na stronę tej firmy.

Handlarze domenami wierzą, że pojawią się także kolejne wersje: siódemka, ósemka i dziewiątka. Wszystkie te adresy kierują do aftermarket czyli platformy handlu domenami.

Nikt jednak nie nie jest pewien czy iphone 10 kiedykolwiek się pojawi. Domena jest wolna. Wolna jest też iPhoneX.pl. Choć po tym wpisie to się może zmieni.

Domen .com nie testowałem. Strzelam jednak, że tam wiara sięga dalej.

0

Zwykłe historie

Jeśli chcesz pisać bloga, ale nie masz o czym, to nie problem. Wystarczy, że umiesz dobrze pisać, a i zwykłą historię zwykłego człowieka napiszesz tak, że przeczytam do końca.

Dwa przykłady  z wczoraj.

Czy można rozpisać się o współpasażerze z pociągu tak, bym śmiał się jak przy lekturze Forresta Gumpa? Można, proszę bardzo.

Czy można opisać człowieka w restauracji siedzącego przy stoliku obok, tak by zrobiło mi się smutno i tak bym tę historię chciał pokazać Wam i tutaj. Oczywiście.

Myślę, że nie muszę Was namawiać do subskrypcji obu blogów. Przeczytacie i sami się nie powstrzymacie.

0

Google Sets w Google Spreadsheet

Świetnie, że to nadal jest! Kiedyś dzięki google sets odkryłem serial “The Office” (wpisałem kilka, które lubię i podpowiedziało mi właśnie ten). Teraz Sets jest jako część Google Spreadsheet. Wystarczy z wciśniętym controlem skorzystać z autouzupełniania wartości.

 

0