Co ja zrobiłem dla Ukrainy (i co możesz zrobić i Ty)

Ostatnio wszyscy się prześcigają w pomysłach jakby tu dopiec Rosji albo wesprzeć Ukrainę. Dołączę do chóru.

Usłyszałem właśnie w radio, że rosyjscy mieszkańcy Krymu już szczerzą się z radości na myśl, że półwysep ten stanie się niezależnym państwem, chronionym przez Rosję, którego gospodarka będzie oparta na turystyce. Rzeczywiście: te same babuszki, u których wynajmowałem kwatery gdy byłem tam pierwszy czy drugi raz teraz wyległy wyszczerzone na ulicę wyglądając pieriestrojki.

Wszedłem więc w Google, wyszukałem krymskie kwatery i napisałem do kilku z nich z informacją, że rozważałem w te wakacje ponowne odwiedzenie i wynajęcie u nich noclegu, ale w takiej sytuacji muszę z planów zrezygnować.

Głupie? Może i głupie, ale jeśli im się naprawdę wydaje, że turyści będą jeździć nadal do nich, może warto im uświadomić, że mołdawskie naddniestrze odwiedzają obecnie tylko hardcorowcy, szukający wrażeń.

0

Najtrudniejsze słowo przy opisie zleceń brzmi “proste”

Czytam właśnie kolejne zlecenie przesłane do mnie i kolejny raz występuje z nim słowo “proste”. Naczytałem się już w życiu jego odmian i użyć mnóstwo: “prosta strona”, “prosty plugin”, “proste ustawianie”, “prosty wybór”.

Z doświadczenia wiem, że jeśli się znaczenia tego słowa z klientem nie doprecyzuje, ktoś na koniec będzie niezadowolony: klient, albo wykonawca. Więc wyjaśnię.

Gdy klient przykładowo pisze w specyfikacji:

  • Proste wybieranie rozmiaru zdjęcia

To być może ma na myśli:

  • Aby zmienić rozmiar zdjęcia chcę złapać za jego brzeg i przeciągnąć i tyle, to jest właśnie proste a więc i tanie

Programista / webdeveloper natomiast to samo zdanie rozumie jako:

  • Aby zmienić rozmiar zdjęcia wpisz w pierwszy input jego wysokość w pikselach, a drugi input szerokość. I błagam nie każ mi sprawdzać czy wpisałeś tam liczbę czy jakiś przypadkowy ciąg znaków. Jeśli rozumiesz proste jako tanie, to to jest właśnie proste.

Drodzy klienci, którzy w przyszłości być może traficie na ten wpis, a potem do mnie: dajcie od razu znać, czy rozumiecie, że “proste w użytku” to coś na kompletnie drugim końcu skali wobec “prostego w wykonaniu” 😉

Kiedyś darłem koty z klientami, z którymi nie doprecyzowaliśmy tego słowa, potem widząc słowo proste od razu kasowałem maila ze zleceniem, ale może teraz nam się uda porozumieć?

Zwykły czytelniku, może też freelancerze: nie krępuj się zacytować tego wpisu w rozmowie ze swoim klientem, jeśli oczywiście zgadzasz się z powyższym 😉 Niech i Twoje nerwy nie cierpią.

 

0

Pomysły na fajne filmy do obejrzenia

Jeśli kogoś z Was właśnie naszło pytanie, co by tu dziś wieczorem obejrzeć, to mam propozycje, raczej z różnych parafii, więc każdy znajdzie coś dla siebie:

Jabłka Adama – rewelacyjna komedia! Bardzo dawno już się nie popłakałem ze śmiechu, a podczas oglądania tego filmu przez łzy w oczach (ze śmiechu) musiałem film pauzować. Uprzedzam, że to czarny humor i uprzedzam, że to kino europejskie (jeśli się nie mylę to Dania).

Polowanie – w oryginale Jagten, także duński film. To już nie komedia, ale bardzo dobry i drażniący film obyczajowy. O tym jak pomówienie i nieporozumienie potrafi zniszczyć człowieka i o skazywaniu podejrzanego zanim sąd faktycznie wyda wyrok.

Drogówka – wielu już pewnie widziało, nowy film Smarzowskiego i chyba najlepszy jak do tej pory (a poprzednie też były świetne). Jeśli ktoś do tej pory widział tylko te zajawki specjalnie wypuszczone do sieci (filmiki, w których w śmieszny sposób policjanci dowodzą jak są skorumpowani) informuję, że to był tylko słodki lukier na grubej warstwie bardzo gorzkiego ciasta. Ciężko te ciasto się je, ale naprawdę warto.

Star Trek (ten z 2009 roku) oraz jego kontynuacja W ciemność. Star Trek. Nigdy nie byłem jakimś specjalnym fanem tych filmów, ale oba okazały się dobrym pakietem startowym, dla kogoś kto właśnie nie miał z nimi do tej pory do czynienia. Bardzo dobra, logiczna opowieść dziejąca się w przyszłości. Chyba tak właśnie powinno wyglądać science fiction, gdzie słowo science nie jest przypadkowe.

Sztanga i cash – znowu dobra komedia, taka w hollywódzkim stylu. Oparta na faktach, o czym co chwila przypominają napisy w trakcie filmu. Bo przypominać trzeba – historia jest tak niesamowita, że ciężko uwierzyć, że nie jest to wytwór wyobraźni scenarzysty.

Miłego wieczoru!

 

0

Kilka razy w roku piszę książkę

Oglądałem właśnie film “Capote”. Opowiada o tym jak ten słynny pisarz pracował nad jedną ze swoich książek “Z zimną krwią”. W pewnym momencie wypowiada słowa:

Naprawdę chciałbym już z tym skończyć. Siedzę nad tą książką już cztery lata.

Nie czytałem tej książki, ale według internetu ma ona między 500 a 600 stron. Chwała za tyle pracy.

Ale zastanowiłem się po ilu latach ja napisałbym równoważnik takiej książki. Jakby nie było kodując też piszę; inny to rodzaj literatury, ale też muszę wszystko od początku do końca sobie rozplanować, przewidzieć w którym momencie będą najważniejsze zwroty akcji, a co więcej być jednocześnie i pisarzem i korektorem: wystarczy zapomnieć o jakiejś kropce czy średniku i książka okazuje się totalną klapą.

Wziąłem do ręki tylko ostatnie moje dzieło, skórkę do WordPressa napisaną na zlecenie. Uruchomiłem w konsoli:

find . -name ‘*.php’ -o -name ‘*.css’ -o -name ‘*.js’ -o -name ‘*.less’ | xargs wc -l

Zlicza to linie we wszystkich napisanych przeze mnie plikach. Wynik: 19401.

Na jednej stronie A4 mieści się 57 linii pisanych czcionką 11tką. Nie wiem czy to dobre porównanie do faktycznie książek drukowanych, ale gdyby to wydrukować wyszłoby 340 stron.

To tylko jedna skórka, a tych piszę w roku kilka. Do tego wtyczki, czy pełne zlecenia na całe strony.

Tak teraz myślę, że mój kod bardziej to wiersze niż proza. Linijki rzadko zajmują całą szerokość karty i mało kto je rozumie. A już na pewno nikt poza mną ich nigdy nie przeczyta.

0

Obiecanki, cacanki

Pierwsze telefony z systemem FirefoxOS są już na rynku. Ja tymczasem postanowiłem odnaleźć filmik, który prezentował koncept takiego telefonu w dniu, gdy Fundacja Mozilla postanowiła, że zrobi taki właśnie system.

Zobaczcie, uśmiech sam się pojawia na twarzy jak wiele chciano, a jak mało wyszło 🙂

 

0

Płoną swiatła ramp

Najdroższe Google, najmilsze NSA,

ten wpis jest moimi przeprosinami i wielką prośbą abyście nie wpadali do mnie jutro rano znienacka. Nie teraz. Jutro wyjeżdżam na urlop, bardzo długo na niego czekałem, a właśnie zrobiłem w sieci coś bardzo niedobrego. Wy już dobrze wiecie co zrobiłem, więc wytłumaczę to tylko czytelnikom, którzy nie wiedzą o co chodzi.

Otóż właśnie czytałem o szybkowarach. Poważnie.

Czytałem  o szybkowarach, bo czytała o nich pewna pani mieszkająca w USA. W tym samym czasie w tym samym domu i tej samej sieci, ale z innego urządzenia jej mąż czytał o plecakach. Chwilę wcześniej informacji o szybkowarach i plecakach szukali oni w Google. Chwilę później pod ich drzwiami stała jednostka antyterrorystyczna.

Okazuje się, że czujniki Google ustawione są tak, że googlanie tych dwóch informacji włącza gdzieś tam czerwoną lampkę, a przynajmniej gdzieś na czyimś ekranie zaczyna migać – jak w kiepskim filmie sensacyjnym – wielki napis “terrorist detected!”.

Poważnie, to co wyżej opisałem faktycznie się wydarzyło. Pewne małżeństwo szukało jakichś informacji w google, a antyterroryści w supermagiczny sposób o tym wiedzieli. Czujecie to?

Zapewne zadajecie sobie pytanie co mają oba zwroty do terroryzmu. Też sobie zadałem to pytanie. OK, ja mniej więcej po zamachach w bostonie domyślam się czemu zestawianie z jakimś terrorystycznym terminem słowa “plecak” może budzić niepokój u wielkiego brata, ale czemu terminem terrorystycznym jest szybkowar?

Głupi ja, postanowiłem pogooglać. Tak – chwilę temu czytałem, że Google donosi o googlaniu i chwilę później sam googlam i to bardzo dogłębnie na dokładnie ten sam temat. Dogooglałem się do filmików z wybuchami, do artykułów naukowych. Po całych tych poszukiwaniach wiem już wszystko, ale pojawił się kac “co ja do cholery właśnie zrobiłem?”

Drogie Google, najmilsze NSA, pozwólcie więc, że przynajmniej na koniec powstrzymam innych przed błędem jaki właśnie popełniłem, a zrobię to wyjaśniając co ma szybkowar do terroryzmu.

Bez wgłębiania się w szczegóły: w szybkowarze wyprodukować można dwutlenek difluoru (szit! właśnie kolejny raz użyłem Google by sprawdzić czy to właśnie tak będzie po polsku), który w temperaturze pokojowej (a nawet bardzo bardzo nisko poniżej zera) rozpuszcza wszelkie substancje organiczne, w tym i ludzkie ciało.

Zestawienie więc wyszukiwania informacji o plecakach (które jak wiadomo są podstawowym narzędziem do roznoszenia terroryzmu) z urządzeniem do produkcji substancji rozpuszczającej ludzkie tkanki – nawet jeśli większość ludzi urządzenia tego używa do gotowania – zaczyna nabierać sensu.

Nabierać sensu zaczynają także wyznania Snowdena. Straszne.

0

Jaka temperatura w Białymstoku?

Taka szybka informacja. Gdyby ktoś potrzebował sprawdzić ile stopni jest właśnie w Białymstoku, czy też tę informację pobrać do jakiejś swojej aplikacji, którą tworzy, widżetu na pulpit czy gdziekolwiek indziej, gdzie może się ona przydać, to uprzejmie informuję, że mój blog może służyć za źródło.

https://muzungu.pl/met/ – pokazuje duży napis z temperaturą, odświeża się co 5 minut

https://muzungu.pl/met/?plain – żadnych formatowań, bez kodu HTML i brak odświeżania. Po prostu temperatura zapisana zwykłym tekstem.

https://muzungu.pl/met/?float – to co powyżej, tyle, że bez °C na końcu.

Informację o temperaturze pobieram z tej stacji meteorologicznej.

OK, właśnie udowodniłem, że jestem tak leniwy, że nawet nie chce mi się podchodzić do termometru za oknem 😉

 

0

Dolny Śląsk będzie miał swoją Wikipedię

Grzegorz Marczak tłumaczy czemu portal dla Dolnego Śląska musi kosztować 65 mln.

OK. Pytanie kolejne: czy DŚ musi koniecznie wydać 65 milionów na coś, co każdy już teraz znajdzie na Wikipedii i Google Maps?

Jeśli DŚ ma coś przeciwko Wikipedii i Google Maps (bo przecież niepolskie, szpiegujące i tworzone prez gimbazę), zmieniam pytanie: czy DŚ musi wydać 65 milionów na coś, co każdy znajdzie już teraz na encyklopedia.pwn.pl czy tworzonym z podatków GeoPortal.gov.pl

Już pomijam fakt, że za owe 65 milionów DŚ dostanie oczojebne wideobanery. Nie wiem jakie Wy tam macie do nich podejście we Wrocławiu, ale tu w Białymstoku ludzie skargi na nie piszą do Rady Miasta, a ja jak przechodzę wieczorem obok, ledwo się powstrzymuje by nie rzucić kamieniem. A we Wrocławiu miasto samo będzie oślepiać mieszkańców.

0

Setny raz o Asanie

I będę o niej pisał jeszcze milion razy. Do momentu aż wszyscy zaczną jej używać, lub innego narzędzia do panowania nad zadaniami. Po prostu jest genialna, co udowodnia mi właśnie kolejny raz i udowodni na pewno jeszcze w wielu przypadkach.

Uwaga, to nie będzie wpis o tworzeniu stron. OK, jako przykład podam swój własny przypadek, a że ten polega na realizacji wordpressowego zlecenia, to nie ma znaczenia. Asanę używam i każdy może używać do zapanowania nad dowolnym problemem. Przygotowujesz się do wyjazdu na wakacje i nagle zdajesz sobie sprawę jak wiele jeszcze rzeczy musisz załatwić zanim stawisz się na lotnisku? Wróciłeś właśnie z urlopu i na biurku masz milion notatek od współpracowników z zadaniami, przez co jedyny pomysł jaki przychodzi ci do głowy, to rozłożyć ręce i płakać? W najbliższym tygodniu masz dwie klasówki, każda z czterech działów, do tego jeszcze wypracowanie do napisania, i kilka prac domowych? Oto jak ja to rozwiązuję.

Pod koniec czerwca dostałem zlecenie na całkiem sporą stronę dla pewnego znanego zespołu muzycznego (szczegóły wkrótce). Termin wykonania to koniec lipca. Prawie niemożliwe do wykonania (strona naprawdę spora), ale się zgodziłem.

W ostatnią środę – 17 lipca – wpadłem w panikę. Końca prac nie widać, a zostały niecałe dwa tygodnie.

Wziąłem kartkę A4, narysowałem na niej kalendarz pozostałych dni. W każde pole wpisałem kolejne elementy, które trzeba jeszcze wykonać, zaznaczyłem w jakim dniu zacznę, w jakim skończę. Prawdę mówiąc wyszła mi tragedia, bo upchałem wszystko na styk wykorzystując nawet weekendy na pracę. Ponad dwadzieścia elementów do wykonania, z czego 1/3 to elementy duże, zajmujące więcej niż dzień pracy. A dni trzynaście.

Zacząłem pisać maila do zespołu, że niestety nie uda się dotrzymać terminu. Przerwałem jednak i postanowiłem wrzucić wszystko w Asanę. Pooznaczać daty, przypisać wszystkie zadania dla mnie (tak bym rano na maila dostawał powiadomienia co dziś mam zrobić). I co ważne otagowałem każde zadanie: duże, wielodniowe dostały tag ‘big’, średnie, kilkugodzinne to ‘medium’, a zadanka do zrobienia w parę chwil – ‘small’.

Efekt? Od środy minęły 4 dni, a na liście zadań, z ponad 20tu zostały… cztery!

todo

(Powyższy zrzut ekranu wykonałem 22 lipca, zobaczcie jak wiele zadań zrobiłem przed czasem)

Nie, to nie Asana wykonała za mnie te zadania, ale to ona zmobilizowała mnie do pracy. Przez cztery dni co rano dostawałem listę rzeczy, które muszę jeszcze zrobić.

Nikomu nie chce się z rana brać do pracy (bo oczywiście najpierw kwejk, potem facebook, kawka, albo w innej kolejności…). Ale rzut oka na listę zadań, przefiltrowanie by pokazało tylko te najmniejsze – przecież jeśli mam zrobić coś, co zajmie mi góra pół godziny, mogę się przemóc i zrobić to przed facebookiem.

Piętnaście minut i zrobione! Odhaczam zadanie w Asanie, ono się ładnie przesuwa i robi szare. Teraz, skoro już mam otwarty edytor i wszystko inne, można śmiało zrobić coś ‘medium’. Co tam medium, spróbujmy ‘big’.

I tak dzień po dniu, w cztery dni siedemnaście problemów, które jeszcze w środę wydawały mi się niemożliwe do pokonania po prostu zniknęło.

Niekoniecznie namawiam Was na Asanę; po prostu namawiam Was na jakikolwiek system GTD. Takie coś naprawdę pomaga i sprawia, że coś, co wydaje się niemożliwe do zrobienia w wyznaczonym czasie, kończymy na długo przed terminem. Nawet jeśli nie chcecie korzystać z narzędzi online, wystarczy poczciwa stara metoda: kartka, długopis i robimy listę.

0

Och przestańcie już

Ja wiem, że ten blog jest super, ale bez przesady. 🙂

cfd629ba2811a1d840e776d9c52bba3515330957

A poważnie: Panie Jarosławie, dziękuję za promocję 😉

Znalezione na pudelku.

0

Fedora 19 – nie będzie recenzji

Przy każdym kolejnym wydaniu systemu jaki używam pisałem mniejszą lub większą recenzję. Teraz tylko nadmienie, że jest już Fedora 19 i używam jej od dnia jej wydania (czyli już 2 tygodnie).

Nie mam niestety co o niej napisać. Instalacje kolejnych wersji tej dystrybucji Linuksa zaczynają chyba przypominać instalacje kolejnych wersji przeglądarek (nawet numeracja jest już podobnie wysoka). Wszystko działa, dodano kilka usprawnień, czasem całkiem przydatnych. Nic chyba specjalnie nie popsuli.

Jedyna oczekiwana przeze mnie grupa zmian to usprawnienia w pracy z wieloma oknami i w samym Nautilusie (przeglądarce plików). Do wydania 18 Fedory przeniesienie pliku z okna do okna przez przeciągnięcie było właściwie niemożliwe, póki okno było zmaksymalizowane. Teraz jest dość podobnie, jak ma to miejsce w Windows (przynajmniej jeśli chodzi o filozofię działania): chwytamy plik, kierujemy go do górnego lewego rogu ekranu (w tym momencie pokazują się nam wszystkie okna jak na zrzucie ekranu) i przenosimy plik do okna, w którym chcemy go otworzyć. Tak właśnie powinno to się odbywać (wcześniej musiałem okna umieszczać obok siebie ręcznie).

Zrzut ekranu z 2013-07-16 12:16:42I tyle. Wszystko pozostałe jest właściwie po staremu. A przynajmniej nic więcej chyba się nie zmieniło w obszarach, w których poruszam się w systemie.

0

Uwaga, ten wpis może zaboleć

Niestety, ale jeśli chce się zabierać udział w dyskusji, która się teraz toczy, trzeba to zobaczyć. Ciężko mi było, ale dotrwałem do końca.

I pamiętajcie: to na co patrzycie nie jest tym co się Wam wydaję. To po prostu sposób na walkę z bezrobociem jaki proponuje PSL, Solidarna Polska i większość Platformy Obywatelskiej. Oglądajcie i powtarzajcie sobie to w myślach.

Znalezione tutaj.

0

Białystok najlepszym miastem do życia. Był.

Tak dobrze żarło i zdechło. Chyba z dwa razy z rzędu Białystok był wybierany przez mieszkańców jako najlepsze miasto do życia. Raz nawet był najlepszy w całej Europie. Nie powiem, napawało to dumą i człowiek myślał, że już będzie super. Będę sobie mieszkał w raju, na ulicach pojawią się zagraniczni turyści. Zrobi się światowo i zarazem zacisznie.

I bęc. Po kolei, dla tych którzy zastanawiają się co to jest ten Białystok, gdzie on jest i co tam się dzieje.

Turyści, na których tak liczyłem już niedługo przestaną kojarzyć to miasto z przyjaznością. Przynajmniej ci z za granicy, bo Polacy już od kilku miesięcy kojarzą je z czym innym: rasizmem i podpaleniami domów. I to wszystko przy przychylności władz, o których wcześniej myślałem, że to ich sukcesem jest wygrywanie owych rankingów. Wychodzi na to, że sukces ten chyba wyszedł miastu przypadkiem. Władze, jak słyszę to co chwila wśród ludzi i mówi o tym minister Sienkiewicz, silnie uwikłane są w kontakty z naszymi skinami. Prokurator uznaje ludzi za debili, którzy łykną ściemę, że swastyka jest w Polsce symbolem szczęścia, naczelny rasista Białegostoku podobno ma dobre stosunki z prezydentem miasta (złapano go na ściskaniu mu ręki, nie wiem czy to od razu oznacza sympatię), a mąż minister Kudryckiej po kolei jako adwokat wyciąga kolejnych ksenofobów z aresztu i broni przed wymierzeniem kary.

Władza – właściwie sam prezydent – okazał ostatnio całkiem sporą arogancję i hucpę. Trochę ponad miesiąc temu było referendum w sprawie prywatyzacji MPEC. Zdawałem sobie sprawę, że lokalna opozycja stara się wykorzystać referendum jako rodzaj wotum nieufności wobec prezydenta (wywodzącego się z PO, na które sam głosowałem w lokalnych wyborach), jednak stanąłem po stronie owej opozycji i głosowałem przeciw prywatyzacji – nie z pobudek politycznych, a zwyczajnie po zrobieniu własnego rachunku zysków i strat po owej prywatyzacji. Okazało się, że podobnie jak ja zagłosowało coś około 90% innych głosujących.

Tymczasem prezydent miasta stwierdził, że wynik ten jest wielkim sukcesem jego właśnie. Referendum było bowiem nie ważne, poszło na nie mniej niż połowa uprawnionych. To jest całkiem niezły tupet uznawać, że wynik 90% głosów przeciwko nie ma znaczenia, bo nie mamy kworum. “Robić dobrą minę do złej gry” – tak to się chyba nazywa, a w tym przypadku prezydent robi ową minę do gry, którą obserwowało kilkadziesiąt tysięcy osób.

Odejdźmy od polityki, budujmy drogi. Faktycznie w Białymstoku się wiele buduje, zastanawiam się tylko czy potrzebnie. Wielu krytykuje władze miasta za budowanie obwodnic śródmiejskich (dzięki nim TIRy bardzo płynnie, choć z rykiem przejadą przez białostockie osiedla sypialnie). Ja jednak nie o tym.

Główną ulicą miasta jest Aleja Piłsudskiego. Obecnie kompletnie zamknięta z powodu jej przebudowy na prawie całej długości. Oczywiście powoduje to korki, ale miasto jak zwykle tłumaczy, że dzięki temu będzie już niedługo lepiej i płynniej.

Dziwię się trochę, że nikt nie zadaje pytania jakim cudem remontowana jest ulica, która – jeśli mnie pamięć nie myli – 5-6 lat temu już raz była w remoncie. Wtedy tez mówiono, że będzie lepiej i płynniej. Poważnie, jak można dwa razy w ciągu dekady kompletnie przebudowywać najważniejszą arterię miasta?

Tu jeszcze miałem coś napisać o śmieciach, które walają się już nie tylko w podmiejskich laskach ale i na miejskich trawnikach (nie mówię o papierkach rzuconych przez kogoś, ale całych workach ze śmieciami), ale już nie mam siły (i szczerze mam nadzieję, że to tylko problemy przejściowe). Poważnie, nie rozumiem jak można było tak spieprzyć tak dobrze rokujące szanse dla miasta. Jeszcze rok, dwa lata temu byłem dumny, że mieszkam w najlepszym mieście do życia. Teraz czekam na kolejny donos o pobiciu kogoś, zabiciu czy podpaleniu.

0

Papierek

Człowiek rzucił papierek po lodzie na chodnik. Miał pecha, bo nie zauważył, że idą za nim strażnicy miejscy. Sto złotych z kieszeni człowieka szybko podreperowało budżet miasta.

Dwa dni później był już drugi dzień lipca i całe miasto zostało zasypane śmieciami. Bo urząd miasta który niedawno zarobił sto złotych na obywatelu spieprzył sprawę na większą skalę.

Nikt nawet się nie zastanawia czy miasto powinno ponieść odpowiedzialność finansową. Obywatel mandat dostanie na poczekaniu, władzy nikt nie zaczepi.

0

Sprawa MegaUpload jak w filmie kryminalnym

Kim Dotcom mówi, że to rzeź na plikach (chodzi o skasowanie danych MegaUpload), LeaseWeb, firma która je przechowywała mówi, że zachowała się ok: że powiadamiała, że będą usuwać, a nikt się nie interesował i nie odpowiadał od ponad roku więc usunęli. Dotcom nadal grzmi.

Myślę, że Dotcom postępuje po prostu chytrze: zależało mu na skasowaniu plików, modlił się o to, a teraz udaje, że jest inaczej.

Bo może mi ktoś wyjaśnić, niby dlaczego Kim miałby żałować, że wykasowano pliki, które USA uważa za nielegalne i od których zaczął się cały proces? Nie ma narzędzia zbrodni, nie ma ofiary – nie ma przestępstwa.

0

Zostawmy dzieci głupszymi?

Nie jestem rodzicem, więc może dlatego nie rozumiem przesłanek jakimi kierują się osoby mające sześcioletnie dzieci, ale według mnie coś jest nie halo. Coś się zmieniło od czasów, gdy to ja byłem sześcioletnim dzieckiem.

Dzisiejsi rodzice zebrali milion podpisów by ich sześcioletnie dzieci nie szły do szkół, a pozostały jeszcze ten rok w przedszkolu.

Ja pamiętam, że gdy sam byłem taki mały rodzice kombinowali co by tu zrobić bym do szkoły w tym wieku poszedł. Były jakieś rozmowy ze szkołą, aby przyjąć mnie wcześniej do pierwszej klasy, chyba zdawałem mini egzamin (ale tego pewien nie jestem, dawno to było).

I nie tylko moi rodzice robili takie starania. Wtedy to była całkiem częsta praktyka, rodzice rozumieli, że sześcioletnie dziecko w szkole, a nie przedszkolu to lepszy start w życie i jakby nie było duma z pociechy, że jest mądrzejsza od innych. Ja mądrzejszy się nie okazałem, nie przyjęto mnie przed czasem. Ale znam przynajmniej dwie osoby, które dzięki staraniom rodziny poszły do szkoły szybciej.

A teraz rodzice szkoły się boją. Co się stało przez te ostatnie 20 lat, że już nam nie zależy?

0

Plus dla Red Hata

Choć sam nie mam nic przeciwko Gnome Shell i używam z przyjemnością, to chociaż jedna firma pokazuje, że liczy się ze swoimi klientami i nie ma zamiaru wzorem Microsoft czy Cannonical na siłę uczyć ich nowych nawyków

W Red Hat 7 domyślnie Gnome będzie działał w classic mode, a jeśli ktoś będzie chciał nowości, włączy sobie sam. Tak się robi soft do pracy, a nie eksperymenty na ludziach

źródło

0

Ale głupi ci dziennikarze

Wywiad USA ma dostęp do wszystkiego, co znajduje się na komputerach z Windowsem, na tabletach od Apple. Zastanawiam się czy któryś dziennikarz śmignie się zapytać polskich polityków czy nadal uważają, że zakup owych tabletów, by na nich czytać i przeglądać wszelkie rządowe dokumenty był dobrym ruchem i jeśli nie – co zamierzają z tym zrobić.

Czy jednak dalej – tak jak wczoraj usłyszałem to w Panoramie na TVP2 – dziennikarze  bujając w obłokach  będą radośnie twierdzić, że wywiad USA szpieguje tylko swoich obywateli.

0

Na nowy mBank jeszcze poczekasz

Wczoraj miała być premiera nowej wersji serwisu transakcyjnego mBank. Tymczasem wszystko co można było wczoraj zrobić to zobaczyć totalnie rozwaloną stronę główną (ktoś tam zapomniał, że jak zmienia się pliki to wraz z ich nazwami lub przynajmniej dokleja w wywołaniu parametr w stylu ?v=04062012) i wypełnić formularz z prośbą o wpuszczenie do nowego systemu.

Tymczasem czuję, że tu właśnie o to chodzi: by nie wpuścić wszystkich od razu. mBank wyciągnął lekcję z porażki NC+, które zamiast stać się nowym lepszym stało się znienawidzonym od razu. Dlatego wpuszczać ludzi będzie porcjami, by nie dać szans na jeden wielki hejt, który owczym pędem opanowałby wszystkich użytkowników, powstałyby anty-fanpejdże

Na Google plusie już widzę, że nieliczni mają dostęp do nowego serwisu transakcyjnego i oczywiście wyrażają się o nim negatywnie (oczywiście, bo nie znam żadnej zmiany wyglądu jakiejkolwiek strony, która nie spotkałaby się z taką reakcją). Tyle że właśnie ci nieliczni nie mają szans na rozpędzenie kuli śniegowej. Gdy im już hejt minie, wtedy dopiero ktoś kolejny będzie mógł wejść i napisać w sieci, że jest źle, bardzo źle. Ci, którzy byli tam przed nim odpiszą, że na dłuższą metę da się tego używać i nawet jest super.

Sprytny myk.

0

Sztuczki z touchpadem, czyli co można robić oprócz przesuwania palcem kursora?

Stawiam wniosek o niedodawanie fizycznych przycisków do prawo i lewokliku w najnowszych laptopach, wyposażonych z touchpad z funkcją multitouch. Bo wszystko można już zrobić na takim gładziku; sam przycisków nie dotykałem już od miesięcy. Zajmują tylko miejsce, które spokojnie można by wykorzystać albo na zmniejszenie rozmiarów komputera, albo na powiększenie gładzika.

Nie każdy wie jak wiele rzeczy można zrobić na touchpadzie, nawet takim zwykłym bez multidotyku. Wypiszę więc wszystkie znane mi “sztuczki”, a może dzięki temu ktoś z Was znajdzie coś dla siebie.

Zaznaczam, że opisuję touchpad z multidotykiem, działający pod Linuksem. Pod Windows nie wszystko musi działać.

Zaczynamy:

Przesunięcie kursora na ekranie – to oczywiście banał, ale jak wypisywać wszystko to wszystko 😉 Przykładamy palec do gładzika i przesuwamy. Proste

Kliknięcie elementu (odpowiednik lewokliku) – uderzamy raz w gładzik jednym palcem

Dubleclick – po prostu dwa razy uderzamy w gładzik

Wywołanie menu kontekstowego (odpowiednik prawokliku) – uderzamy raz w gładzik dwoma palcami

Kliknięcie środkowym przyciskiem myszy (odpowiednik np kliknięcia rolką, w przeglądarkach otwiera kliknięty element w nowej karcie) – uderzamy raz w gładzik trzema palcami

Przewinięcie strony w pionie (odpowiednik rolki w myszce) – przykładamy dwa palce i przesuwamy je od góry do dołu

Przewinięcie strony w poziomie (odpowiednik rolki w myszce używanej wraz z przyciskiem alt) – tak jak wyżej, tyle, że przesuwamy palce na boki

Przeniesienie elementu (odpowiednik kliknięcia na elemencie i przesunięcia elementu podczas trzymania klawisza myszy) – trudniejsze ale po przyzwyczajeniu działa idealnie. Uderzamy szybko dwa razy jednym palcem, jednak po drugim uderzeniu nie podnosimy już palca, a przesuwamy go na bok; element pod nim będzie “złapany” i przesunie się wraz z kursorem. Ciekawostka: jeśli zabraknie nam miejsca i np gładzik pod palcem się skończy, wystarczy położyć drugi palec na gładziku i podnieść pierwszy – element nadal będzie wykonywany. Przypomina to trochę moonwalk wykonywany palcami 😉

Ergo: mysz jest już zupełnie nie potrzebna. Przyciski pod gładzikiem też

1

Samsungu, sorry, to przeze mnie dostałeś karę 2 milionów złotych

Wpis ten piszę na szybko, więc będzie trochę nieskładny, ale posłuchajcie. 🙂

Chwilę temu przeczytałem na Spidersweb, że Samsung właśnie dostał ponad 2 miliony złotych kary od UOKIK. Kara jest za wprowadzanie klientów w błąd i sugerowanie, że przy cyfryzacji telewizji (to o czym teraz trąbią codziennie) należy używać dekoderów czy telewizorów tej firmy. Czy jakoś tak.

Gdy zacząłem czytać ten wpis szczęka mi lekko opadła i w głowie pojawiło się ciche “o kurde…”. A zaraz po “o kurde” pojawiła się kolejna myśl “więc to o to chodziło te kilka miesięcy temu”. I poczułem się nieco winny, że ta kara to przeze mnie.

Już wyjaśniam. Kilka miesięcy temu (nie pamiętam dokładnie, było to zimą, jeszcze przed moim wyjazdem do Iranu) odwiedziła mnie ankieterka z jakiejś renomowanej firmy. Nie pamiętam nazwy, ale jeśli miałbym teraz strzelać był to OBOP lub któryś z równie szanowanych ośrodków. Była to wizyta, po której na twarzy pozostał mi cyniczny uśmieszek w stylu jeśli tak wygląda prowadzenie ankiet przez renomowane firmy za każdym razem, nigdy więcej nie spojrzę poważnie na wyniki jakichkolwiek badań.

Pani powiedziała, że zostałem wylosowany i czy mam chwilę by odpowiedzieć na pytania. Z jednej strony jak usłyszałem nazwę ośrodka od razu pomyślałem jupi, więc będę jednym z tych Polaków, którzy pojawią się jako jeden piksel któregoś ze słupków poparcia którejś z partii na wykresie w telewizji. Z drugiej jednak pani ankieterka zapukała idealnie w momencie gdy nałożyłem sobie obiad na talerz. Pewnie wiecie jakie to uczucie, gdy właśnie macie zacząć jeść obiad a tu ktoś przerywa.

Powiedziałem więc, że niespecjalnie dam radę teraz, bo obiad, ale pani przekonała mnie, że to tylko 5 minut. No dobrze, weszliśmy do kuchni, ja schowałem talerz do piekarnika, a pani wyciągnęła i uruchomiła laptopa. Jeśli ktoś pyta o szczegóły był to starszy model IBM ThinkPad.

I tu zaczęły się cyrki.

Pani powiedziała, że musi mi pokazać pewną reklamę i zada mi w związku z nią kilka pytań. Siedziała tak, że nie widziałem ekranu, usłyszałem tylko, że ona nie wie jak włączyć tu dźwięk, więc będzie bez dźwięku (sic!), po krótkiej chwili się zorientowała, że ja nawet obrazu nie widzę, obróciła więc laptop w moim kierunku i tak oto obejrzałem bez dźwięku ostatnie jakieś 5-7 sekund reklamy.

I zaczęły się pytania. Czy zauważyłem, że jest to reklama Samsunga? Zupełnie szczerze odpowiedziałem, że nie zauważyłem, że wszystko co widziałem to jakiś człowiek trzymający telewizor. No więc pani przewinęła mi film do momentu, w którym widać logotyp Samsunga. OK, odpowiedziałem więc, że potwierdzam że to Samsung.

W tym momencie byłem przekonany, że badania zlecił Samsung bo chciał sprawdzić jak jest z rozpoznawalnością swojej marki.

Kolejne pytanie (żadne z pytań jakie tu cytuje niestety nie przytaczam dosłownie, wybaczcie, ale to było kilka miesięcy temu): Czy według mnie przekaz reklamy wyraźnie wskazuje na dekodery? (Pytanie brzmiało zgrabniej). Odpowiedziałem, że na to pytanie nie mogę odpowiedzieć, bo nic kompletnie nie słyszałem.

Pani zaczęła mi więc opowiadać co było słychać w reklamie. Że ten pan czy pani na filmie mówi o dekoderach, mówi o telewizorach… No więc potwierdzam, że jest o dekoderach skoro ona mi mówi, że jest o dekoderach, czy nie potwierdzam?

To już było tak głupie, ja się robiłem głodny i czułem, że ta ankieta jest psa warta, więc aby nie robić problemu działowi marketingu Samsunga (cały czas myślałem, że to Samsung sprawdza jak skuteczni są w reklamowaniu), odpowiedziałem tak jak to pani sugerowała.

Pytań było oczywiście więcej. Dochodziło do takich kuriozów, że – znów nie wiem czy dobrze pamiętam pytanie – po obejrzeniu reklamy bez dźwięku musiałem ankieterce odpowiedzieć na pytanie czy uważam ton lektora za przekonujący.

Ergo: widziałem kilka ostatnich sekund reklamy, nie słyszałem w niej ani jednego słowa, odpowiadałem na pytania tak, jak chciała pani ankieterka. Tak wyglądało profesjonalne badanie rynku przez profesjonalną firmę ankieterską.

Na koniec pani zapytała mnie czy mogę jej powiedzieć gdzie w mojej klatce mieszka jakaś starsza osoba po 60tce, bo takiej jej brakuje do odpytania. A więc tak wygląda losowanie respondentów, pomyślałem.

Pamiętam, że całe badanie było tak idiotycznie głupie, że chciałem od razu opisać je tu na blogu. Wygrał jednak głód, a po obiedzie już mi się nie chciało.

A dziś czytam, że Samsung dostaje od UOKiK karę dwóch milionów za sugerowanie w reklamie by kupowali ich dekodery. Kilka miesięcy wcześniej jakaś kobieta odpytuje mnie czy też uważam, że reklama sugeruje kupowanie ich dekoderów i prowadzi ankietę tak, by odpowiedzi były pod z góry zaplanowaną tezę.

Nie wiem czy moje zdarzenie ma cokolwiek wspólnego z ową karą. A jeśli ma, czy tylko u mnie ankieta wyglądała tak idiotycznie. Nie wiem jak wielki miało wpływ na decyzję UOKiK i czy UOKiK wiedział jak nieprofesjonalnie prowadzone były badania. Ale jeśli tak jest i na bazie takiego chłamu – bo tylko tak mogę nazwać takie badanie opinii – wymierza się komuś dwa miliony złotych mandatu to – wybaczcie mi język – to ja pierdolę 🙂

Samsungu, wybacz. Ja nie chciałem, zrobiono mnie na szaro (a zaraz po mnie na szaro dał się zrobić mój 60letni sąsiad zapewne).

I odwołuj się. Ja się nawet mogę stawić w jakimś sądzie, by opowiedzieć o tym durnym zdarzeniu 🙂

0

Dopadła mnie nostalgia

Nagle przypomniał mi się adres pewnej strony – webesteem.pl – wszedłem i okazało się, że nadal działa i nadal wygląda jak przed laty. Kurcze, internet sprzed lat nie zniknął. On nadal jest, choć ja przestałem go odwiedzać. I w jednej chwili powróciły mi wspomnienia, które zaczęły się od modemu z numerem 0202122 (dobrze pamiętam?) i które kończyły mniej więcej na stronie wspomnianej wyżej. Pozwólcie, że wyleje je tu z siebie, napiszcie w komentarzach jak zaczęła się Wasza przygoda z siecią.

Choć jestem już dość stary, to z komputerami mam do czynienia od dość niedawna. Pierwszy dostałem jak poszedłem na studia, w roku 1999 roku. Rakieta średniego zasięgu: dysk twardy 6,4 GB, procesor chyba celeron 266MHz, 64 MB ramu i karta graficzna 2 MB ram. Miała być czteromegowa, ale jak się okazało w sklepie albo mnie oszukali, albo się pomylili, a ja dopiero po latach zorientowałem się. Cóż, pierwszy komputer.

Pierwszy komputer nie miał modemu, a tym bardziej karty sieciowej, ale miał za to od razu zainstalowanego windowsa, grę quake, grę abbys word i jeszcze kilka innych. Wszystko pirackie, choć o to nie prosiłem. Po latach przeczytałem w Porannym, że sklep, w którym kupiłem mój zestaw został zamknięty po nalocie policji. Widać ktoś zamiast usiąść i grać w bonusowego quake-a poszedł to zgłosić.

Pierwszy raz wszedłem w internet na studiach, w kawiarence internetowej. Kawiarenka oczywiście już nie istnieje, ale dobrze pamiętam, że pierwszą stroną, jaką odwiedziłem było Yahoo. Kupiłem szybko w empiku jakiś kieszonkowy przewodnik po internecie i odwiedzałem kolejne wymienione w nim strony.

Uzależniłem się od kawiarenek dość mocno, a miejscem w którym byłem najczęściej to był czat. Pamiętam, że w czasie jednej z takich wizyt usłyszałem od znajomych, że na świecie jest już taki internet, za który nie trzeba płacić za każdą minutę, a w miarę niską opłatę miesięczną. Nie mogłem uwierzyć.

W kawiarence internetowej spróbowałem pierwszy raz wejść w Usenet. Bez rezultatu. Wpisałem w pasek adresu przeglądarki pl.sci.cośtam, a ta stwierdziła, że nie można wyświetlić strony. Prawdę mówiąc nie mam się chyba teraz czego wstydzić, bo podejrzewam, że ten wpis czyta już też takie pokolenie, które nie wie co tu jest wstydliwego. Drogie dzieci, nie tak się wchodzi w Usenet 😉

Jakoś w międzyczasie dokupiłem do swojego domowego komputera modem, przez co rodzice zaczęli o wiele rzadziej rozmawiać przez telefon, za to o wiele więcej za niego płacić. Pamiętam, że sam siebie limitowałem. Na ścianie wisiała kartka, na której notowałem ile minut już siedziałem w sieci (drogie dzieci, kiedyś za internet płaciło się za każdą minutę) i starałem się nie przekraczać miesięcznego limitu.

Takie limitowanie rozwinęło we mnie żyłkę archiwisty. Strony szybko (“szybko”… dobre sobie) ściągałem na dysk, zapisywałem i czytałem po rozłączeniu. Wtedy ponownie podszedłem do usenetu i tym razem już z powodzeniem. Już wiedziałem, że usenet wymaga czytnika wiadomości i – co było najfajniejsze – wystarczyło połączyć się, zsynchronizować i rozłączyć.

Tak oto pobrałem między innymi chyba całe archiwum grupy pl.comp.www, przeczytałem na nim z tysiąc wiadomości (może i trzy tysiące, trwało to wiele dni) i zanim odważyłem się coś napisać, poszedłem szukać kursu tworzenia stron. Tu specjalne podziękowania dla Pawła Wimmera.

Long story short, świat ujrzał moją pierwszą stronę o mojej pasji – mrowisko.of.pl. Już teraz nie działa, traktowała o mrówkach. Ale przyznać muszę, że wtedy jeszcze bardzo wielką zasługę w jej powstaniu miał Microsoft Front Page.

Stron było jeszcze kilka, z tych ważniejszych muszę wspomnieć o VivaMozilla.civ.pl (też już jej oczywiście nie ma). Strona ważna z wielu powodów. Po pierwsze była to dość ważna strona fanowska – jak na tamte czasy. Mozilla dopiero raczkowała, a stronę moją, obok mozillapl.org (miałem ich koszulkę ze zlotu fanów Mozilli w Poznaniu!) polecali wszyscy w sieci. Uznanie było tak duże, że jeśli ktoś w Mozilli wszedł w menu Pomoc, tam wszedł w O autorach i doczekał do podziękowań (lista autorów przewijała się jak napisy końcowe w filmie) byłem tam wymieniony z imienia i nazwiska! Moje nazwisko w Mozilli. Fakt, że to była wersja 0.9 tego programu, że to było wieki temu i nikt nawet nie słyszał o Firebirdzie (potem przemianowanym na Firefoksa). ale zawsze coś. Pamiętam, że na VivaMozilla na górze miałem taki licznik, który wskazywał, że użytkowników Mozilli w Polsce jest już 40 tysięcy. Takie to były czasy.

VivaMozilla to też moja pierwsza strona napisana w PHP i to z autorskim systemem CMS, stworzonym przeze mnie. Głównym powodem stworzenia go był fakt, że nie umiałem zainstalować żadnego gotowego i że gotowe wymagały bazy danych MySQL, czego moje konto nie zapewniało – takie to były czasy. Napisałem więc system, który gromadził newsy w plikach tekstowych na serwerze. System któregoś dnia został zhakowany przez Turków, po kilku dniach znów został zhakowany, a ja strzeliłem focha, wrzuciłem newsa, że ja tu hobbistycznie żyły wypruwam i jak oni mnie tak, to ja stronę zamykam. I zamknąłem.

Równolegle bardzo intensywnie udzielałem się w Usenecie. Drogie dzieci, Usenet to takie miejsce, w którym wszyscy mogli zapytać o wszystko innych, wszyscy starali się nie dać sprowokować trollom, wszyscy pisali mniej lub bardziej anonimowo i mieli internetowych znajomych. Tak, coś jak Facebook, tylko ze zgaszonym światłem.

Aż dotarłem do grupy pl.pregierz – miejscu, o którym się mówiło, że jak się raz tam wejdzie to nie można wyjść. To prawda. Wiele osób próbowało przestać tam pisać, ale po kilku miesiącach wracali. pl.pregierz bardzo rzucał się na mózg. To było tak, że gdy jakaś ekspedientka w sklepie krzywo na ciebie spojrzała, już z myślach układałeś sobie “piętnuję sklep ABC za zatrudnianie leniwych, starych bab…” i po powrocie do domu tekst ten wrzucałeś na pręgierz. I zaczynała się dyskusja albo i nie.

pl.pregierz bardzo szybko z miejsca narzekania ogólnego zmienił się w miejsce sporów politycznych. Prawica mówiła lewicy (przepraszam, lewakom) jak ma żyć, a ci im odpowiadali by spier*lali. Takie to było miejsce i taki język. Upadek totalny zaczął się od zjawienia się na pręgierzu moona – jakiegoś już starszawego prawicowca, który nie wahał się wyjaśnić ci, że jeśli nie głosujesz na Giertycha, to jesteś chu*em.

I wtedy pojechałem do Afryki, do Rwandy i wszystko się zmieniło. Udało mi się wyjść z pręgierza i nigdy już tam nie wróciłem. Udało mi się zobaczyć, że poza internetem jest fajniej, a jak się weszło w jakieś internetowe bagno, da się z niego wyjść. Temu tak łatwo udało mi się opuścić wykop.pl – obecnie bardzo przypomina to, co kiedyś działo się na pręgierzu.

Strony jednak robię dalej. Jak wiecie już nie na autorskim CMSie 😉 a na solidnym WordPressie. Mam kilka swoich, co jakiś czas powstaje też kolejna robiona któremuś z moich klientów. Tylko usenet – niegdyś bardzo ważny (nie tylko pregierz odwiedzałem, ale wiele grup naukowych i tchnicznych), a teraz jak zaglądam wiejący pustkami – zastąpiłem Google Plusem i trochę facebookiem.

Kurcze, to tylko 13 lat, a czuję się jakbym opowiadał historie sprzed dziesięcioleci.

0

Meteoryt obraża, ale Pudzian nie

Kurcze, jak ktoś, gdzieś, w jakiejś galerii do której aby wejść, to trzeba mieć chęć i kupić bilet, kładzie pomnik Jana Pawła II przygniecionego meteorytem, to znajdzie się moher, który uzna to za obrazę uczuć religijnych.

Ale jak ktoś stawia wielki pomnik Mariusza Pudzianowskiego przebranego za papieża, z krzyżem na piersi – pomnik, na który chce czy nie chce musi patrzeć całe dwustutysięczne miasto, to wszystko jest ok.

0

Pomysł na vlog

Jest w Polsce blogger, który pisze o zapachach, a jego hitem jest wpis o zapachach kup, co jest doskonałym dowodem, że wielu bloggerów nie wie o czym pisać, ale pisać o czymś chce.

To ja mam podpowiedź  na zupełnie poważy wideo blog, który bardzo chętnie bym oglądał. I podejrzewam, że byłby najpierw hitem internetu, a potem taki blogger wylądowałby na kozetce w “Dzień dobry tvn”, potem może nawet w Faktach.

Wideo blog o polskich urzędach. Blogger wpada do urzędu z kamerą (może być nawet taka w komórce), bez pardonu podchodzi do pani Zosi, która w tym urzędzie pracuje w końcu za nasze, więc i bloggera pieniądze i zaczyna wypytywać czym się właśnie w tej chwili zajmuje. Za uchwycenie pasjansa na ekranie komputera specjalna premia dla wideo bloggera.

Nie mówię, że pasjans i malowane paznokcie znajdą się w każdym pokoju, ale jak czasem patrzę na urzędy jakie istnieją, idę o zakład, że jest cała masa takich, w których takie sytuacje są na porządku dziennym. Ba, sam kiedyś jak uczęszczałem do Urzędu Pracy po to by kolejne razy podbijać pieczątkę, że nadal jestem bezrobotny i że urząd nadal nie ma żadnej oferty pracy, przy jednych takich odwiedzinach (tuż przed szesnastą) zastałem cały pokój pań oglądających jakiś film w best playerze.

Wideo blogger musi mieć power, charyzmę i tupet, by bez skrępowania włazić do takich miejsc. Pewnie z większości będzie wypraszany/wypychany, ale przyznacie chyba wszyscy – taki materiał wideo nawet lepiej się będzie oglądać, co nie? Poza tym tak jak pisałem wyżej – nie wiem czemu ktoś nie ma prawa w imieniu podatników pójść i sprawdzić i potem publicznie pokazać jak to się wszystko odbywa.

Od razu podpowiadam urząd, który bym chciał zobaczyć w takim wideo blogu: Urząd Miar i Wag. Jest w każdym mieście wojewódzkim, w Białymstoku to budynek na dwa piętra plus parter, a wszystkim czym się zajmuje to homologacja różnych urządzeń mierniczych. Przyznam, że pojęcia nie mam dlaczego homologowaniem wag sklepowych muszą zajmować się osoby w aż mniej więcej 50 pokojach (myślę, że wystarczyłby pokój czy dwa w Urzędzie Miejskim), ale jeśli się mylę, tym bardziej niech ktoś pójdzie i sfilmuje dla mnie, że tam wszyscy w pocie czoła kładą odważniki na wagach i patrzą czy gram to faktycznie gram.

Mam nadzieję, że na moim pomyśle się nie skończy i faktycznie powstanie taki blog. Nie będę miał żądnych pretensji ani niczego się dopraszał jeśli ktoś kto czyta zajmie się tym na poważnie. Śmiało! Ja niestety jestem zbyt flegmatyczny na takie sprawy

0

To jest właśnie moment na rejestrację na Copy.com

[copycom] to nowy serwis, który od wczoraj sieje zamieszanie w sieci. Działa i w dużym stopniu wygląda tak samo jako DropBox (czyli miejsce na przechowywanie plików online i synchronizowanie ich ze swoimi komputerami), ale dzięki przestrzeni jaką można zdobyć przez polecanie [copycom] swoim znajomym nagle wszyscy o tym piszą. Piszę więc i [copycom txt=’polecam także i ja’].

Dlaczego? Na starcie dają 5 GB miejsca w chmurze (a jeśli skorzystacie z któregoś z odnośników w tym wpisie, dostaniecie 10 GB). Dodatkowo za tweetnięcie jest 2 GB więcej. I co najważniejsze: za skuteczne polecenie serwisu (skuteczne czyli zakończone rejestracją i instalacją aplikacji na komputerze) [copycom txt=’dostajemy 5 GB za każdą kolejną osobę’]. Nie ma górnego limitu.

Pomyślałem więc sobie, że niewiele tracę. To jest właśnie chwila, kiedy na polecaniu można dostać najwięcej. Polecanie DropBoksa już się nie opłaca, bo kto miał zainstalować ten zainstalował. [copycom] jak na razie niemal nikt jeszcze nie ma.

Tak więc polecam Wam i coś czuję, że szybko uzbieram tyle przestrzeni, że z chmurą zsynchronizuję cały swój dysk w laptopie 🙂 [copycom txt=’Rejestrujcie się’] i polecajcie dalej – ci, którzy zrobią to za miesiąc nie będą mieli już ta łatwo.

Ważna informacja dla linuksiarzy: poza aplikacjami na Windows i Mac jest też [copycom txt=’appka na Linuksa’]. Rozpakowujemy do dowolnego katalogu (ja mam u siebie specjalnie na to katalog “Programy” w katalogu użytkownika), klikamy dwa razy na plik CopyAgent, loguejmy się i to wszystko . Podobnie jak DropBox program będzie siedział w zasobniku, uruchamiał się wraz ze startem systemu i utworzy sobie własny katalog o domyślnej nazwie Copy. Żadnych apt getów czy innych sudo yum install.

Uwaga: komentarze z linkami rejestracyjnymi nie przejdą moderacji!

0

Iran. Co zwiedziłem, co warto zobaczyć, a czego nie warto

Oto wypis z miejsc jakie widzieliśmy z szybkim podsumowaniem. Pierowtnie miał to być po prostu kolejny podrozdział wpisu “Syntetycznie o Iranie”, ale okazał się tak długi, że postanowiłem wyodrębnić go jako oddzielny artykuł.

Zaczęliśmy oczywiście od Teheranu, który jak już pisałem nam się nie podobał. W skrócie jest tam straszny hałas, tłok i smród i niespecjalnie jest co zwiedzać. Pisałem, że Teheran ma świetny bazar, ale potem się okazało, że w każdym mieście jest taki bazar i wygląda tak samo. Tak więc jeśli ktoś wybiera się do Iranu, naprawdę polecam odpuścić sobie to miasto i może nawet zacząć od innego (właściwie każde większe miasto ma lotnisko, w tym niektóre międzynarodowe). Myśmy już następnego dnia rano wyruszyli dalej i nawet na koniec podróży nie wracaliśmy do stolicy (busy z innych miast jeżdżą czasem bezpośrednio na lotnisko w Teheranie).

Ulica w Teheranie, w tle góry

Ulica w Teheranie, w tle góry

Kolejnym etapem wartym odnotowania była droga do Yazd. Wspominam o niej bo jechaliśmy autobusem klasy VIP (oznacza to poczęstunek na pokładzie, klimatyzację i olbrzymią ilość miejsca w środku – przed swoim fotelem możesz spokojnie wyciągnąć nogi do przodu i nie dotkniesz fotela poprzedniego – a kosztuje niewiele więcej niż zwykły bus), a po drodze widoki poprawiają kiepskie wrażenie z Teheranu. Widoki to pustynia i góry.

Dalej jest miasto Yazd. Położone jest mniej więcej w centralnej części Iranu (w dół i nieco w prawo na mapie względem stolicy) i jest najlepszym etapem całej podróży. Starówka miasta jest wyraźnie inna od jego nowej części. Yazd było i jest miastem położonym na środku pustyni i na starówce to zdecydowanie widać. Wygląda właśnie tak jak marzyłem – malutkie gliniane domki i labirynt dróżek i dróg między nimi. Całość w gęstej, parterowej (z wyjątkiem meczetów i innych zabytków) zabudowie w kolorze piasku. Świetne! Świetne! Świetne! Jeśli jesteś w Iranie musisz tam być.

Jedna z uliczek starego miasta w Yazd

Jedna z uliczek starego miasta w Yazd

Kolejna uliczka w Yazd

Kolejna uliczka w Yazd

Meczet a-Jameh w Yazd

Meczet a-Jameh w Yazd

Zaratustriańska świątynia ognia w Yazd

Zaratustriańska świątynia ognia w Yazd

Kolejnego dnia wynajęliśmy sobie taksówkę by pozwiedzać pustynię dookoła miasta (pół dnia jeżdżenia i czekania kierowcy na nas kosztowało nas około 45 złotych od osoby). Odwiedziliśmy wioskę Czak Czak położoną w pustynnych górach i mającą zaratustriańską świątynię ognia przez którą po podłodze płynie mini rzeka z małego wodospadu (warte zobaczenia dla samych widoków z wioski na góry – zapiera dech w piersiach), a potem pojechaliśmy na drugą stronę miasta Yazd do Wież Milczenia, czyli miejsca gdzie na wysokich górach Zaratustrianie składali niegdyś zwłoki zmarłych (Zaratustrianie nie grzebią ciał tak jak inni w ziemi). Niestety miasto Yazd rozrosło się już tak bardzo, że wieże nie są już na pustyni., a w środku jednej z podmiejskich dzielnic, mimo wszystko jest to kolejna rzecz, którą będąc w Yazd i okolicy trzeba zobaczyć.

Te domki do Czak Czak

Te domki to Czak Czak

Widok z Czak Czak na pustynię. Najlepszy widok w całym Iranie

Widok z Czak Czak na pustynię. Najlepszy widok w całym Iranie

Pustynia w drodze z Czak Czak do Yazd

Pustynia w drodze z Czak Czak do Yazd

Wieża milczenia w okolicach Yazd

Wieża milczenia w okolicach Yazd

Tak wygląda widok z tej wierzy milczenia. Jak widać jest ona już prawie w mieście, otoczona jest z każdej strony blokowiskami

Tak wygląda widok z tej wieży milczenia. Jak widać jest ona już prawie w mieście, otoczona jest z każdej strony blokowiskami

A tak jest na samym szczycie wierzy milczenia. W tym dołku składane były ciała zaratustrian i czekały na rozszarpanie przez sępy

A tak jest na samym szczycie wieży milczenia. W tym dołku składane były ciała Zaratustrian i czekały na rozszarpanie przez sępy

Kolejne miasto to Sziraz, położony na południu kraju mniej więcej w linii prostej w dół względem Teheranu. To taka ładniejsza, bardziej bogata w zabytki i bardziej wyzwolona wersja Teheranu. Wygląd ludzi na ulicach wskazuje na ich sympatię do kultury zachodu, nie brak też zaczepiających cię pijaczków. To także w tym mieście doświadczyliśmy obalenia większości mitów jakie nosiliśmy w naszej świadomości odnośnie pobożności Irańczyków, abstynencji i stosunku do władzy i zachodu (ale kolejne miasta te obalone mity obalały nadal).

Zamek w Sziraz

Zamek w Sziraz

Jeden z ogordów w Sziraz

Jeden z ogordów w Sziraz

Sziraz nocą

Sziraz nocą

Sam Sziraz zwiedza się dość szybko, ale podróżni zatrzymują się tam głównie z powodu położonego w pobliżu Persepolis, czyli starożytnej, pierwszej stolicy Persji. Wygląda bardzo dobrze, do tego po drodze zwiedza się wykute w skale grobowce królów z – jeśli się teraz nie mylę – kilku tysięcy lat. Persepolis i grobowce zajmują u mnie drugie miejsce na mojej liście miejsc wartych zobaczenia w Iranie (na pierwszym jest Yazd i okolice).

Persepolis

Persepolis

Grobowce królów koło Persepolis.

Grobowce królów koło Persepolis.

Kolejne miasto to Buszehr. Odwiedziliśmy je tylko z jednego powodu – chcieliśmy zobaczyć zatokę perską, a to właśnie Buszehr jest najbliżej od Sziraz na mapie Iranu (co nie oznacza, że jest super blisko; Iran jest olbrzymi i do Buszehr jedzie się 5 godzin). Diagnoza: nie warto. Samo miasto nie ma żadnych zabytków, ani niczym się nie wyróżnia, wygląda jak jakaś kolejna dzielnica jednego z innych miast. Jedyny plusik to nadmorska promenada i kawałek plaży. A morze wygląda jak morze i tyle 🙂

Promenada w Bushehr

Promenada w Bushehr

Główna ulica w Bushehr, jest piątek więc dzień wolny

Główna ulica w Bushehr, jest piątek więc dzień wolny

Ostatnim miastem był Esfahan. Położony w połowie drogi między Sziraz i Teheranem, mniej więcej na tej samej szerokości geograficznej co Yazd ale bardziej na zachód i w bardziej chłodnym klimacie. Miasto ma to samo co ma Sziraz i Teheran, jednak jest to z jakiegoś powodu lepsze. Meczety są fajniejsze, bazar (ok, bazar jest taki sam), fajniejsze zabytkowe pałace, lepsze widoki i chyba więcej do zwiedzania. I ma jeszcze niezwykłe mosty (na rzece, która o tej porze roku była zupełnie wyschnięta), niepodobne do naszych europejskich. Ma też ormiańską dzielnicę z kościołami i wyraźnie luźniejszą atmosferą. Słowem: jest co zwiedzać i warto tego miasta nie ominąć.

Główny plac w Esfahan, ponoć drugi co do wielkości na świecie po Tienanmen

Główny plac w Esfahan, ponoć drugi co do wielkości na świecie po Tienanmen

Jeden ze słynnych esfahańskich mostów, rzeka pojawi się dopiero za kilka dni

Jeden ze słynnych esfahańskich mostów, rzeka pojawi się dopiero za kilka dni

Jalfa, ormiańska dzielnica w Esfahanie, pomnik biskupa i kościół w tle

Jalfa, ormiańska dzielnica w Esfahanie, pomnik biskupa i kościół w tle

Z Esfahan pojechaliśmy prosto na lotnisko w Teheranie.

Podsumowując coś o czym nie wspomniałem. Każde miasto z wymienionych wyżej jest olbrzymie. Jeśli dla kogoś Warszawa jest dużym miastem, zmieni zdanie po odwiedzeniu Teheranu, Yazdu, Szirazu czy Esfahanu. Każde z nich to co najmniej 1,5 miliona mieszkańców. A niska zabudowa sprawia, że ci wszyscy mieszkańcy zajmują jeszcze większą powierzchnię. Nastawcie się też na dobijający hałas i chaos.

0

San Marino

To jak bardzo przegraliśmy z Ukrainą pokazuje jak fatalnymi piłkarzami jest polska reprezentacja. To jak bardzo będziemy jutro się cieszyć po rozgromieniu San Marino pokaże jak fatalni są polscy kibice.

Cieszyć się z wygranej z San Marino, to jak cieszyć się, że nareszcie nie zadławiłeś się podczas jedzenia. Że nie wywaliłeś się po przejściu kilku metrów.

0

Syntetycznie o Iranie

Tego się mogłem spodziewać: po powrocie do domu nie chce mi się już rozbijać wyjazdu na dziesięć oddzielnych wpisów 😉 Napiszę więc teraz wpis podsumowujący “jak było i co doradzam kolejnym podróżującym” (edit: po skończenia pisania tego wpisu okazał się tak długi, że dwa jego rozdziały wyciąłem i ukażą się później jako osobne wpisy). Nie będzie to jednak wpis ostatni: mam już szkic jednego dłuższego wpisu o jednej z przygód oraz standardowo już (tak jak to było w przypadku wyjazdu na Krym czy do Gruzji) wrzucę osobny wpis o cenach. Być może też wrzucę galerię zdjęć, lub zaproszę do takiej wrzuconej gdzieś indziej.

Tak więc zaczynam. Jest to podsumowanie Iranu z perspektywy dwunastodniowej podróży, podzielone na mini rozdziały. Od razu bardzo proszę o zadawanie pytań w komentarzach, jeśli o czymś chcecie wiedzieć więcej lub czegoś w ogóle nie poruszyłem.

Dojazd i wizy

To jest wstępna makabra. Zacznę od wiz: jeśli ktoś z Was chce pojechać do Iranu, polecam zacząć ubiegać się o wizę z co najmniej studniowym wyprzedzeniem. Opisywałem to już tu na blogu, ale fakt jest jeden: na pomysł wyjazdu do Iranu wpadliśmy pod koniec listopada i od razu zaczęliśmy ubieganie się o wizy. Paszport z wbitą wizą w nim miałem w ręku pod koniec lutego na dosłownie 4 dni przez lotem! Do ostatniej chwili więc nie byliśmy pewni czy polecimy. Sama procedura oficjalnie jest długa, ale do tego doszły jeszcze ciągłe opóźnienia na każdym etapie.

Wizę otrzymacie na pewno (jeśli nie byliście w Izraelu), ale możecie nie zdążyć z jej otrzymaniem przed odlotem samolotu.

Dojazd i powrót do kolejna makabra, zwłaszcza jeśli się mieszka z dala od lotniska. Samoloty Pegasus Airlines są kiepsko ze sobą skomunikowane, dojazd do Berlina trwa. W efekcie aby być w Iranie w sobotę, z domu wyszedłem w czwartek. Droga powrotna trwała tyle samo: ostatni dzień w Iranie spędziliśmy już na walizkach.

Podsumowując: trzeba być naprawdę upartym i zatwardziałym by wybrać się do Iranu.

Iran – ogólne wrażenie

Niestety Iran jest chyba pierwszym krajem, do którego wyjazd ogólnie oceniam in minus. Na wielkie, wielkie szczęście nie jest to wielki minus (właściwie remis plusów i minusów rozstrzygnięty w dogrywce), ale to chyba pierwszy raz, kiedy nie powiem “warto wrócić tutaj jeszcze kiedyś”. Może i warto, ale nie takim nakładem wysiłku i nie do Iranu w takiej sytuacji, w jakiej jest obecnie. Raz pojechać: oczywiście; polecam, jeśli ktoś zgodzi się na niedogodności, jakie tu opisuję. Powiedzieć komuś, że Iran musi koniecznie zobaczyć: raczej nie.

Podsumowując: bardzo dobrze, że Iran w końcu odwiedziłem, bo chodził mi od lat po głowie. I nie żałuję tej decyzji, jednak jeśli wiedziałbym jak w tym kraju jest, zapewne pojechałbym na ten urlop gdzie indziej, a Persję zostawił sobie na “kiedy indziej”.

Ceny i koszty

O cenach i kosztach będzie osobny, dokładny wpis, ale wstawiam tutaj krótkie info. I wstawiam już teraz na początku tego wpisu, by poprawić kiepski nastrój po poprzednich akapitach.

Ceny w Iranie bowiem bardzo pozytywnie nas zaskoczyły. Ni jak nie przystają do cen podanych w zeszłorocznym Lonely Planet (zarówno i w dół, i w górę), ale generalnie wyjazd wyszedł baaardzo tanio. Podejrzewam, że powody są dwa: Iran sam w sobie jest tani, a poza tym jadąc tam w marcu byliśmy poza sezonem, co mocno wpłynęło na ceny noclegów.

Konkretnie jak tanio? W Iranie nie działają europejskie karty płatnicze (embargo), więc już przed lotem trzeba było zabrać wszystkie pieniądze na cały wyjazd. Założyłem sobie więc, że w 12 dni wydam maksymalnie 1500 złotych, do tego wziąłem 500 złotych zapasu na wszelki wypadek.

Tymczasem w dwanaście dni na noclegi (nawet o połowę tańsze niż podawał LP), jedzenie (pod koniec gdy już widzieliśmy, że na pewno kasy starczy, każdego dnia jadaliśmy w drogich restauracjach), przejazdy między miastami, pamiątki, wejścia do muzeów (te okazały się nawet 10 razy droższe niż informował LP), wynajmowanie sobie prywatnych samochodów na wypad za miasto i jeżdżenie po mieście taksówkami gdzie tylko się dało, plus jeszcze danie się naciągnąć tu i tam wydaliśmy… 800 złotych od osoby. I podkreślam: nie żałowaliśmy sobie specjalnie na nic.

Podsumowując: cennik Iranu to największy plus wycieczki do tego kraju.

Jeden z meczetów w Iranie

Jeden z meczetów w Iranie

Ludzie

Pierwotnie był tu rozdział o ludziach, ale wyszedł tak długi, że ukaże się jako osobny wpis.

Język

Tu tylko krótko: ze znajomością języka angielskiego jest bardzo kiepsko. Nawet nie w każdym hotelu potrafiliśmy się dogadać inaczej niż gestami i pokazując liczby na palcach lub kalkulatorze. Ale da się żyć. Zawsze prędzej czy później wszyscy wiedzieli o co chodzi, a nieraz zdarzyło się, że obserwował nasze nieporadności ktoś, kto znał angielski i podszedł oferując pomoc jako tłumacz.

Co zwiedziłem, co warto zobaczyć, a czego nie warto

Pierwotnie był tu rozdział o tytule jak powyżej, ale wyszedł tak długi, że wyciąłem go i pojawi się wkrótce jako osobny wpis.

Widok na pustynię w okolicach Yazd z okna świątyni ognia, położonej w górach

Widok na pustynię w okolicach Yazd z okna świątyni ognia, położonej w górach

Bezpieczeństwo i policja

Nie wiem po co właściwie jest ten rozdział. A właściwie wiem 😉 Gdy wyjeżdżałem do Iranu, co chwila ktoś mnie pytał po co tam jadę, czy się nie boję. Nawet teraz po powrocie słyszę gratulacje odwagi. No cóż: to ja wszystkim tym chciałbym pogratulować odwagi wyjazdu do Warszawy, czy Bydgoszczy.

Bo to takie same ryzyko, przysięgam. Może i sam przed wyjazdem się nieco obawiałem (złodziei, dlatego nie wziąłem laptopa), ale po przyjeździe wszelkie obawy rozpłynęły się od razu (żałuję, że nie wziąłem laptopa). Telewizja nas karmi obrazem prześladowań chrześcijan w świecie islamskim, zamachami. A czy ktokolwiek się zastanowił ile z tych obrazków pokazywanych było z Iranu? Podpowiem: żaden. Prześladowania jeśli są, to są na półwyspie arabskim, zamachy w Iraku/Pakistanie. Ani amerykańska OSAC – jednostka CIA uprzedzająca podróżujących o zagrożeniach za granicą – nie wydała od lat żadnego zastrzeżenia wobec Iranu (jedynie ostrzeżenie dla amerykańskich obywateli z obywatelstwem irańskim, że w takim wypadku nie mają oni ochrony ze strony ambasady), ani polski MSZ nigdy w swojej historii nie przestrzegał przed Iranem. Obawa przed wyjazdem do Iranu, bo w Pakistanie są zamachy to trochę tak jakby ktoś przestrzegał Francuza by nie jechał do totalitarnego państwa polskiego, bo to przecież gdzieś mniej więcej tam, gdzie rządzi Łukaszenka.

Tyle teoria, a ile praktyka? Przyznam, że jest jedno zaskoczenie: spodziewałem się, że Iran to państwo policyjne. Tymczasem policję widywałem bardzo rzadko i jeśli już coś robiła to kierowała (lub starała się kierować) ruchem na skrzyżowaniach. Pozytywnym zaskoczeniem są budki w turystycznych miejscach z napisem “Tourist Police”. Jak nam wyjaśniono tam jest policja, do której można się udać jak się jest turystą. Na pewno mówią po angielsku i jeśli zostaliśmy okradzeni, to pokażą nam zdjęcia znanych im złodziei abyśmy spróbowali rozpoznać kto to. Miły gest, którego nie widziałem w innych, często demokratycznych krajach.

Zamachowcy, dżihadowcy, hezbollah biegający po ulicach? Taki obraz Iranu nawet nie wiem jak skomentować 🙂 Ulica raczej przypomina ulicę w Indiach z tłumem zwykłych ludzi i kupców.

Broń atomowa? Jeśli Iran ją posiada lub nad nią pracuje to oczywiście nie robi tego na środku ulicy Teheranu czy Szirazu. Stany Zjednoczone i Francja też ją posiadają i co z tego? Czy z tego powodu czujesz się niepewnie pod wieżą Eiffla?

Co więcej, na autostradzie widziałem wyraźne drogowskazy po angielsku (wszystkie pisane są w farsi i po angielsku właśnie) wskazujące jak dojechać do Iranian Nuclear Facility Complex.

To może irańscy nacjonaliści, wrogo nastawieni do zachodu? Wręcz przeciwnie. W najgorszym wypadku nastawienia nie dało się wyczuć. W większości wypadków nastawienie było raczej prozachodnie a już na sto procent bardzo dobrze wypowiadali się o naszym podejściu do alkoholu i świeckości (ale o tym więcej niżej). Nawet jeśli pochodząc z innej kultury dziwnie się czasem zachowywaliśmy nikt nigdy nie zwrócił nam na to uwagi.

Złodzieje? Nikt nas nie okradł. I jak pisałem wcześniej nie kryłem się z aparatem w ręku, pieniądze zwyczajnie nosiłem w kieszeni i gdy wyciągałem, wyciągałem cały zwitek (przy czym oczywiście nie był to cały budżet wyprawy, a budżet jednego, dwóch dni). Strach przed kradzieżą był porównywalny do strachu przed kradzieżą w Złotych Tarasach w Warszawie czy innym średnio tłocznym miejscu.

Oszuści i naciągacze? Tak, ale o tym pisałem już wyżej. (edit: właściwie pisałem o tym w rozdziale o ludziach, który jest/będzie osobnym wpisem)

Podsumowując: przeżyłeś Warszawę to przeżyjesz i Teheran. A ryzyko, że zostaniesz porwany przez dżihadystów jest takie same ryzyko, że zostaniesz porwany przez aborygenów. (Dodam, że powszechnie jest znane, że we wschodnim Iranie zdarzały się porwania dla okupu przez przemytników narkotyków z Pakistanu, ale tych rejonów nie zwiedzaliśmy)

Islam i reżim

Tutaj spore zaskoczenie. Oczywiście Iran to państwo islamskie, wyznaniowe, którego prawo opiera się o koran. Tyle, że to tylko teoria, dość mocno oderwana od praktyki.

Esfahan, meczet Szacha

Esfahan, meczet Szacha

W rzeczywistości ludzie podchodzą w Iranie do islamu tylko nieco, ciut ciut poważniej niż Polacy podchodzą do chrześcijaństwa. Ale tylko ciut. De facto mają już dość “tych ajatollahów” i prawa, które im wszystkiego zakazuje. I śmiało to wyrażali w rozmowach z nami. Szczególnie taksówkarze, nawet nienagabywani mówili, że nienawidzą islamu (sic!) i ajatollahów, byle jakiej muzyki i ciągłych nakazów.

Z drugiej strony co chwila na ulicy można zobaczyć wielki billboard, albo malunek z siwym brodaczem w turbanie, podobnie wyglądający brodacz jest na każdym banknocie, a jeśli włączysz telewizor masz 99%szans, że też zobaczysz takiego brodacza, który opowiada coś pokornie słuchającemu go gospodarzowi programu.

Nic więc dziwnego, że ludzie mają tego po dziurki w nosie i że kilka lat temu próbowali się przeciw temu zbuntować. Wyobraźcie sobie, że w Polsce do władzy dochodzi Jarek i mówi, że na każdym banknocie będzie od teraz ajatollah Rydzyk 😉 Uwierzcie mi, poza zgrają irańskich moherów cała reszta ulicy reaguje tam tak samo na to, jak wy byście zareagowali na powyższy scenariusz.

Życie nocne, alkohol i rozrywki

To niestety totalna porażka dla turysty. Koniecznie, jeśli jedziecie do Iranu, weźcie ze sobą jakąś książkę, mnóstwo gier na komórkę, cokolwiek! Ja nie brałem specjalnie, wierząc, że i tak znajdzie się coś ciekawego do robienia. Sromotnie się pomyliłem.

Życie nocne w Iranie na pewno jakieś jest, ale nie udało nam się z niego skorzystać. Kilka razy wyszliśmy do lokalów z sziszą, ale to chyba nie dla mnie. Ile można siedzieć wdychając dym?

Tak samo alkohol w Iranie ma się całkiem dobrze, niestety turyści mają do niego utrudniony dostęp. Dość szybko nam to wyjaśniono, że jeśli Irańczyk chce kupić jakieś procenty, każdy wie gdzie i jak może się w nie zaopatrzyć. Niestety turyści nie mają tak łatwo. Nawet gdy już wiedzieliśmy i widzieliśmy (wspomniani pijacy w Sziraz), że alkohol jest dostępny, nigdy nie udało nam się dowiedzieć gdzie i jak go zdobyć. Taksówkarze, choć bardzo wylewni podczas przeklinania reżimu, to pytanie gdzie tu można kupić, zawsze kwitowali śmiechem.

OK, ostatecznie dowiedzieliśmy się o jednym miejscu gdzie właściwie oficjalnie można go kupić (ponoć jeden z hoteli w Esfahan ma prawo sprzedawać alkohol turystom), ale potwierdzić nie mogę, bo do hotelu nie dotarliśmy.

W każdym bądź razie większość wieczorów była mordęgą. Spędzaliśmy je w hotelu (no bo dokąd pójść) pstrykając po 5 kanałach telewizji, z których trzy pokazywały ajatollahów, a dwa pozostałe nazwaliśmy kanałami typu śpiewaj z hamasem (leci jakaś muzyczka religijna, pokazywane są meczety, na dole pojawiają się napisy jak w karaoke) lub gotuj z hamasem (smutny pan pokazuje jak zrobić kebaba z barana). Nuda do kwadratu! Nie dziwię się, że i Irańczykom to się nie podoba.

Kuchnia, czyli co zjeść

Kolejna niemal porażka 🙂 Niestety w Iranie króluje paskudny, śmierdzący kebab z baraniny. Gdy raz go spróbowałem przez kilka kolejnych dni właściwie żyłem tylko na ciasteczkach. Elwisowi smakował, ale Elwis to zje wszystko. ; ) Ludzie mi mówili, że baranina jest paskudna i teraz niestety się przekonałem, że mieli rację.

Owe kebaby królują wszędzie: co chwila jest jakiś mniejszy lub większy bar z tym paskudztwem, natomiast bardzo ciężko – bez znajomości języka – znaleźć jest jakiś lokal o lepszym standardzie. Pod koniec pobytu, gdy już zorientowaliśmy się, że jesteśmy o wiele poniżej zaplanowanego budżetu, zaczęliśmy odwiedzać najbardziej wyszukane restauracje z przewodnika Lonely Planet. W końcu bardzo dobrze zjadłem i przy tym nie wydałem zbyt wiele (maksymalna cena w high endowym lokalu wyniosła mniej więcej 30 złotych za osobę). W takich miejscach królowała (a przynajmniej myśmy trafiali wybierając coś losowo z menu) duszona jagnięcina z ryżem.

Zupa z alg i krewetek z ryżem w restauracji w Bushehr. Polecam!

Zupa z alg i krewetek z ryżem w restauracji w Bushehr. Polecam! Wygląda jak błoto, ale po ciągłych kebabach miałem łzy w oczach jak ją spróbowałem

Rozczarowaniem była dla mnie cena pistacji w sklepach. Około 30 złotych za kilogram to właściwie cena jak w Polsce, a miałem nadzieję, że tam dostanę je o wiele taniej.

Internet i jego cenzura

Brak publicznych sieci WiFi (telefon wykrywał sieci wiele, ale każda zabezpieczona). W hotelach dostęp do internetu był za dodatkową opłatą, raczej symboliczną (coś około 3 złotych za 2 dni pobytu).

Cenzura jest, ale tak dziurawa, że aż woła o politowanie. Nie zajęło mi więcej niż kilka minut by ze zwykłego telefonu bez zainstalowanego żadnego specjalnego oprogramowania połączyć się z Facebookiem – serwisem oficjalnie zakazanym w Iranie, a który widzieliśmy nieraz na ekranach różnych komputerów. Irańczycy korzystają, więc i my korzystaliśmy.

Czy bałem się korzystać? Nie. Widząc atmosferę w tym kraju zdałem sobie sprawę, że cenzura jest wprowadzona tylko na pokaz. Tak aby uspokoić Ajatollaha Hommeiniego, który z internetu zapewne sam nie korzysta. Więc ktoś dostał polecenie zablokowania tego, jakoś tam zablokował, ale już nikt nie patrzy czy ta blokada działa.

Infrastruktura drogowa

Świetna. Polska infrastruktura irańskiej nie dorównuje, ale też należy pamiętać, że wbrew wizerunkowi Iranu na zachodzie to w żadnym wypadku nie jest ubogi kraj. Mają ropę, mają gaz i mają kupę kasy na budowanie dróg. Wszystkie miasta połączone są ze sobą gładziutkimi autostradami. Na poboczach autostrad stoją ledowe znaki drogowe, które zmieniają swoją treść wraz ze zmianą warunków na drodze. Dużo jest radarów, ale każdy na 200 metrów przed nim ma słupek z błyskającym kogutem (takim jak ma policja), uprzedzającym, że zaraz będzie radar.

Ciekawostka: w miastach jest dużo kładek dla pieszych by przejść nad drogami. Sporym zaskoczeniem był fakt, że większość tych kładek ma ruchome schody! Nigdy nigdzie takich nie widziałem, a tam są pieniądze nie tylko na kładkę, ale i na ruchome schody w niej.

Pogoda w marcu

Świetna. Według weatherbase powinniśmy się spodziewać od 2 do 16 stopni. W rzeczywistości raczyliśmy się w upałach do 33 stopni, gdy przeciętna temperatura to było stopni 17-18. Jeśli ktoś szuka dobrej pory roku na wyjazd do Iranu to marzec może być dobrym pomysłem. Marzec to także znikoma ilość turystów (co osobiście, z uwagi na wieczorne nudy odbieram jako wadę; bardzo lubię bowiem pogadać sobie z kimś w hotelowym/hostelowym lobby).

Należy pamiętać, że Yazd położony na środku pustyni jest miastem o wiele cieplejszym niż pozostałe, szczególnie znajdujący się na północy, prawie w górach Teheran.

Każdy meczet a i wiele świeckich budynków są tak zdobione

Każdy meczet a i wiele świeckich budynków są tak zdobione

 

0

Jesteśmy w Teheranie

Co prawda trzydziestosiedmiogodzinna podróż z przesiadką między busami w Warszawie, czekaniem siedem godzin w Berlinie, lotem do Istambułu i tam czekaniem znów siedem godzin na lot do Teheranu powinna być opisana czymś więcej niż tym jednym zdaniem, ale wystarczy, że napiszę że odsypialiśmy ją do godziny czternastej.
Nocujemy w popularnym na Thorn Tree Forum hotelu Firouzeh, 11 euro za noc za dwie osoby z wliczonym śniadaniem. Jesteśmy poza sezonem więc innych trampów spoza Iranu można policzyć na palcach jednej dłoni. I to takiej, której ktoś trzy palce uciął. Reszta to jacyś panowie w średnim wieku, mniej lub bardziej tutejsi.
Po pobudce udaliśmy się wymienić pieniądze i zwiedzić kawałek Teheranu. Gdy patrzy się na Teheran na mapie, z tymi wszystkimi małymi uliczkami ułożonymi pod kątem prostym można nabrać mulnego wrażenia, że będzie to jakieś pustynne miasto, z drobną zabudową glinianych chatek. Tymczasem wyjście z hotelu wrzuca cię na ulicę pełną pędzących, trąbiących i ryczących silnikami samochodów i motorków. Wzdłuż ulic ciągnie się cała masa absurdalnych sklepików, z kołpakami do kół samochodów, narzędziami, biżuterią, butami, … I wszystkim innym. Przy czym nie jest to mozaika sklepów: jest cała ulica kołpakowa (przy tej jest wlaśnie nasz hotel), cała ulica butów i tak dalej.
Przechodzenie przez ulice jest takie jak się spodziewaliśmy. Na początku był szok – nikt tu oczywiście nie zatrzymuje się i najwidoczniej nie jedzie według przepisów (szczególnie motorki, które jeżdżą pod prąd a nawet chodnikami), więc trzeba powoli pokonywać kolejne sznury pojazdów, zatrzymywać się na środku ulicy i przede wszystkim dobrze się rozglądać czy nikt nie jedzie wlaśnie pod prąd z drugiej strony – jednak po kilku próbach człowiek  się przyzwyczaja i nawet wychodzi mu to całkiem w porządku. Takie wejście na ulicy to trochę jak rzucenie się w taniec pogo: trzeba wyczuć moment, wkroczyć i mieć nadzieję że wszystko będzie dobrze.
Bezpieczeństwo jest takie, jak się spodziewałem. Żadnego poczucia, że to ten straszny, terrorystyczny, nuklearny Iran. Ot, tłum na ulicy, który tylko zerka, że masz inny kolor skóry. Kilka razy usłyszeliśmy od przechodniów na nasz widok “welcome to Iran”, kilka razy próbowano nas zaczepić by coś sprzedać ale to wszystko. Nawet bardzo szybko przestałem nerwowo łapać sie za kieszeń w obawie, że ktoś mógł mi coś ukraść. Po kilku przecznicach aparat fotograficzny niosłem zwyczajnie w ręku. Nawet sobie pozwoliliśmy na drugi spacer, już po zapadnięciu zmroku. Bez strachu, poważnie.
Jeśli tego nie widać jeszcze w powyższych akapitach, to teraz napiszę to jasno: Teheran nie robi dobrego wrażenia. Nie jest strasznie źle, ale także nie zachwyca. Na pewno nie powiedziałbym żadnemu znajomemu “musisz to koniecznie zobaczyć”. Zabudowa która została wybudowana chyba w latach siedemdziesiątych i od tamtej pory nie była szczególnie remontowana, zbyt wielki, anonimowy tłum ludzi, olbrzymi hałas dróg i smród. Smród z zaskoczenia. Przez większość czasu jest ok, ale nagle wpadasz w chmurę zapachu kiszonej kapusty, jakiejś innej zgnilizny; nawet gdy nagle poczułem zapach bananów nie było to miłe.
Niedaleko hotelu jest historyczny, słynny po filmie “Operacja Argo” bazar. Całe szczęście, że tam sie wybraliśmy. Tłum, zapachy i hałas taki sam jak wszędzie indziej, ale niesamowita architektura. W pewnym momencie zaczęliśmy mieć wrażenie, ze całość jest tak naprawdę pod ziemią: łukowate sklepienia przypominają jakieś lochy. Bazar ma kilka pięter. Ciężko to niestety opisać, a i w filmie nie było tego widać. Mam nadzieję, że jak już wrócę do Polski i zgram zdjęcia z aparatu nie zapomne ich wam tu pokazać.
Ok, tyle na początek. Internet mam w telefonie dzięki wifi hotelu. Bardzo dużo rzeczy jest poblokowanych, ale z dużymi lukami do obejścia tego. Na przykład Facebook jest niedostępny, ale dzięki jego integracji z Skype, czat działa jak najbardziej. Google plus też jest zablokowany, jednak dostępny przez przeglądarkę Nokia Xpress (ta chyba tuneluje jakoś to wszystko przez serwery Nokii). Nie chce mi się jednak zgadywać co gdzie zadziała, wiec raczej odpuszczę sobie społecznościówki i pisał będę tylko na blogu. Oczywiście jeśli będziemy mieć Internet.
Jutro bowiem ruszamy juz dalej. Do Yazdu gdzie mam nadzieję, że obejrzymy pustynie i zabytki zaratustrianizmu. Nie ma co dłużej zostawać w Teheranie.

0

Pisz Tu – moja nowa wtyczka do publikowania wpisów za opłatą

Branża SEO co chwila dopytywała się jak uruchomić katalog artykułów precell i pobierać opłatę za umieszczenie w nim takiego wpisu. Kolejna grupa wordpressowiczów co jakiś czas pytała o wtyczkę, dzięki której będą mogli zrobić na przykład serwis ogłoszeniowy, gdzie publikacja ogłoszenia jest płatna. No więc wtyczkę taką zrobiłem. Oto:

Pisz Tu (pisztu.com)

Wtyczka robi, to co w temacie: osoba odwiedzająca może dodać wpis, ale tylko jeśli za to zapłaci. Autor strony zarabia na każdym wpisie, może też zarabiać na każdym URLu w treści wpisu i na przypisaniu wpisu do więcej niż jednej kategorii.

pisz tu - publikowanie wpisów za opłatąWtyczkę już podczas tworzenia przedyskutowałem z “grupą docelową”, dzięki czemu jest w niej kilka dodatkowych pomysłów już na starcie. Właściciel witryny sam decyduje co się dzieje po opłaceniu: wpis ma się pojawić od razu, czy jeszcze czekać na moderację. Można ustalić, by po x dniach wpis znikał. Można sprawić by autor wpisu na x dni przed takim zniknięciem dostał maila z propozycją przedłużenia. Wpis można publikować w WordPressie nie tylko jako ‘wpis’, ale na przykład stronę czy jakikolwiek inny samemu dodany własny typ wpisu (custom post type). Można dodać regulamin i wtedy przed publikacją wymagana jest jego akceptacja.

Słowem wypas. Wtyczka jest płatna, ale biorąc pod uwagę fakt, że służy zarabianiu na pewno szybko się zwróci.

P.s. Moja ważniejsza wtyczka, czyli TradeMatik doczekał się kilka dni temu aktualizacji do wersji 1.3.

0