Wielka kasa w świecie open source

Używam tylko i wyłącznie Linuksa i robię tak już od chyba 8 lat, ale kilka lat temu przestałem tym systemem się pasjonować. Teraz to tylko narzędzie. Wygodne, praktycznie niezawodne i dostępne za darmo.

Kryzys był jednak, gdy sobie uświadomiłem, że wszystko potrzebuje pieniędzy. Linux bez wielkiej kasy, nawet gdyby był wielokroć  lepszy od Windowsa nigdy nie zdobędzie rynku. I nie mówię tu tylko o pieniądzach na marketing, ale przede wszystkim o pieniądzach na specjalistów innych niż programiści. Od programistów się zaczyna, ale to nie oni sprzedają produkt i nie oni opiekują się nim na dziesiątki innych sposobów. Mniej więcej to właśnie zostało opisane jakiś czas temu w tym tłumaczonym na język polski wpisie.

Dwa, trzy (szit, już cztery właściwie) lata temu gdy przyszło mi nauczać obsługi komputerów osoby, które nigdy nie miały z nim do czynienia, robiliśmy to z użyciem systemu i programów od firmy Microsoft. I co ważniejsze, Microsoft dostarczył nam mnóstwo świetnych materiałów edukacyjnych. Nie tylko o swoich produktach, ale o komputerach ogólnie. Osoba, która  nigdy nie trzymała w ręku myszki komputerowej mogła z nich bardzo łatwo dowiedzieć się czym jest to pudło pod biurkiem, co to za podłużny przycisk na dole klawiatury i na koniec kursu uczyła jak wypełnia się formularze internetowe, o lata świetlne oddalone od tych, jakie do tej pory znała z okienka urzędu skarbowego czy poczty.

Uczyła się komputerów jako komputerów, a przy okazji w tle cały czas przewijały się nazwy programów firmy Microsoft. W ten delikatny sposób Microsoft zrobił sobie kolejnych klientów, którzy jeśli kiedyś kupią jakieś oprogramowanie, będą wiedzieli do jakiego producenta powinni się po nie zgłosić.

Nawet nam do głowy nie przyszło uczyć tych osób obsługi komputerów na bazie systemu Linux. Właśnie dlatego, że właśnie  kompletnie brakowało wartościowych materiałów szkoleniowych. Linux ma man-y, how-to i F1 w programach, ale w większości z nich się dowie jak coś wygrepować, a nie wyszukać, jak coś wylistować, a nie wyświetlić zawartość katalogu. Wszelkie podręczniki na Linuksa zawsze zakładają, że nowy użytkownik tego systemu spędził już sporo czasu przed komputerem i na pewno zna już jakiś inny system operacyjny (oczywiście Windows). Nawet Linuksowcy żyją w świecie monopolu Microsoft i nie starają się tego zmienić. Nikt nie chciał napisać dobrego podręcznika do obsługi komputera zaopatrzonego w system Windows i także żadna firma nie chciała zasponsorować takiego działania, bo przecież nic by na tym nie zarobiła. Świat open source jest zakazany dla emerytów i kompletnych laików technologicznych.

Piszę o tym wszystkim, bo właśnie zauważam, że to wszystko zaczyna się zmieniać. Linux jest już coraz popularniejszy i trafia na coraz więcej urządzeń. Najpopularniejszym systemem operacyjnym na telefony komórkowe jest Android o otwartych źródłach. A wszystko nie dlatego, że jest dobry (zapewne jest), ale dlatego, że po raz pierwszy za open source  stanęła wielka firma z wielką kasą.

Google nie tylko rozwija produkty open source. Google także wspiera finansowo całą otoczkę okołoproduktową. Gdy wydano Google Chrome, firma ta nie przygotowała do niego tylko stron manuali, ale całość wsparła komiksem i dziesiątkami wirusowych filmików na YouTube.

Dziś właśnie spełniło się trochę moje marzenie. Google – zapewne przygotowując grunt pod swój nowy system operacyjny dla nie-telefonów – umieściło w sieci przewodnik po komputerach o jakim dawno marzyłem. Opis jak się korzysta z sieci zaprezentowany w postaci ilustrowanej książeczki dla dzieci. Nie ma tam co prawda wyjaśnienia czym jest procesor i z jakich elementów składa się komputer, ale materiał jest wyraźnie przygotowany pod wprowadzenie Chrome OS. Komputer tam to przeglądarka. Programy to aplikacje w jej oknie, a dane trzyma się w chmurze, a nie na dysku twardym.

Wielkie brawa ode mnie dla Google!

0

Ogłoszenie z tupetem :)

Sposobów na znalezienie frajera do wykonania  portalu internetowego jest wiele. Dziś jednak ktoś osiągnął w tym mistrzostwo.

Jeśli chcesz aby zbudowano ci (zapewne) złożoną stronę internetową za przysłowiową miskę ryżu, zorganizuj zawody. Kilkadziesiąt osób będzie w prawdziwym wyścigu programować ci serwis, a na koniec zwycięzcy wręczysz statuetkę 🙂

Nie wierzycie, że ktoś może być tak głupi by spróbować tej metody? No to zobaczcie to ogłoszenie.

0

WPzlecenia.pl idzie w komercję ;)

Pisałem już Wam o moim serwisie wpzlecenia.pl, w którym każdy będzie mógł dodać za darmo zlecenie związane z WordPressem i każdy za darmo takie zlecenie będzie mógł przeczytać? Serwis działa, moje podejście do darmowości w nim się nie zmienia, jednak chce spróbować zarobić w nim przynajmniej na utrzymanie i motywację do dalszego rozwoju 🙂

Przygotowałem ofertę reklamową na WPzlecenia. Każdy kto chce wesprzeć tę stronę, a przy okazji wypromować się nieco może kupić jedno z trzech miejsc reklamowych (jedno z nich już zostało sprzedane). Zapraszam 🙂

0

Jak kończą prawdziwi mężczyźni

Widzieliście na pewno tego typu filmy młodzieżowe: poniewierany przez innych w klasie uczeń któregoś dnia trafia do grupy, którą wszyscy znają w szkole. Dołącza do rówieśników, którzy są tak zarąbiści, że nigdy by nie pomyślał, że kiedyś przestanie być brzydkim kaczątkiem i stanie się jednym z nich.

Przychodzi jednak moment próby. Fantastyczni koledzy proszą naszego niedojdę by złamał prawo. Ukradł coś w sklepie, dokopał innemu ze szkoły, zacząć brać z nimi narkotyki… Nasz bohater staje przed trudnym wyborem: trzymać się swoich zasad moralnych lub złamać je bojąc się wypadnięcia z elitarnego klubu, do którego dopiero co dołączył. Koledzy podpuszczają, że nikt się przecież nie dowie i nasz bohater się łamie.

Ostatecznie jednak wszyscy się dowiadują, a nasz bohater znów staje się ofiarą. I to jeszcze większą, bo nie dość, że fantastic four znów wywala go ze swojej paczki, to wszyscy inni wiedzą jakim gnidą się okazał i na dodatek sam w sobie czuje się jak szmata.

* * *

Otóż panowie Miller i pan Kwaśniewski najwidoczniej filmu tego nie widzieli. Chwilę temu przyjęto ich do fantastycznego klubu szefów państw członkowskich NATO by zaraz potem Blair z Bushem zapytał ich czy nie mogli by nielegalnie potrzymać na terenie swojego kraju kilku panów i  przymknąć oko gdy ci będą torturowani. Nikt się przecież nie dowie.

I oto teraz mamy koniec tej historii. Cały świat czyta właśnie raport AI, w którym Polsce wytyka się łamanie praw człowieka. Z kraju, w którym łamano prawa człowieka w czasie drugiej wojny światowej, w którym wyrywano paznokcie za czasów komunistycznych nagle staliśmy się krajem, który dołącza do elitarnego klubu katów.

0

Siedemdziesiąt najlepszych gier na Linuksa

Mam Was! Złapaliście się na kolejny chwytliwy tytuł w stylu “liczebnik – słowo ‘najlepszych’ – dopełnienie” (“40 najlepszych tapet na pulpit”, “30 najlepszych skórek do telefonu” i tak dalej). Skoro już się złapaliście, to czytajcie dalej, ale z góry uprzedzam, że nie ma żadnej dobrej gry na Linuksa. A już na pewno nie ma ich siedemdziesiąt.

Ten wpis będzie o jednej grze i na dodatek, nie na Linuksa, nie na Windowsa, ani inną konkretną platformę. Bo gra Warlight, o której tutaj mowa, jest grą przeglądarkową.

Czym jest Warlight? To taka gra, że jak raz usiądziesz, to się nagle orientujesz, że grasz w nią już dwunastą godzinę, nie przejmujesz się tym i grasz dalej, a gdy w końcu ją wyłączasz, padasz do łóżka i odchorowujesz to przez kilka dni. Prawdę mówiąc nie jestem pewien, czy to właśnie akurat przez grę wylądowałem w sierpniu tego roku gorączkowałem i nie potrafiłem się zebrać od wtorku do piątku, ale tak to sobie wmawiam i postanowiłem nigdy więcej do niej nie wrócić.

Niestety – właśnie wróciłem.

Być może część z Was widziała już tę grę w innych wersjach. Zasady są dość proste. Warlight to szybka, strategoczna gra turowa. Twoim zadaniem jest opanowanie całego świata. Początkowo zajmujesz na planszy kilka krajów, ostatecznie musisz zająć całą planszę pokonując tym samym wszystkich przeciwników.

Każda runda składa się z dwóch tur. W pierwszej turze na zajmowanych przez siebie już polach rozmieszczasz dodatkowe jednostki (im więcej planszy już opanowałeś, tym więcej dostajesz nowych jednostek na turę). W drugiej turze przemieszczamy jednostki pomiędzy polami: albo pomiędzy swoimi już posiadanymi terenami, albo próbujemy zaatakować miejsca należące do przeciwnika. Jeśli nam się to drugie uda, zwiększamy swoje terytorium. I tak aż będziemy władać całym światem.

Brzmi prosto, banalnie, jednak szybko się przekonacie, że zwycięstwo wymaga nieco strategicznego myślenia i przewidywania posunięć przeciwnika (nigdy nie wiemy czy pole, które będziemy atakować chwilę przed atakiem nie zostanie wzmocnione przez jednostki przeciwnika). Jeśli jednak w którejść chwili stwierdzimy, że osiągnęliśmy już mistrzostwo w tej grze, zawsze można zacząć od nowa ze zmodyfikowanymi zasadami. Gry są bowiem – szczególnie w trybie treningu – kompletnie modyfikowalne. Możemy ustalić nie tylko ilość przeciwników, ale także grupować ich w drużyny, zmieniać widoczność pól przeciwnika (tak zwana “mgła”) na kilka sposobów czy modyfikować przebieg samych tur (na przykład zmieniając ilość tur ataku w rundzie). Dododatkowo szybko zauważycie, że wcale nie trzeba grać na domyślnych planszach przedstawiających cały świat, Europę lub USA. W grze dostępnych jest obecnie około pięćdziesięciu plansz (w tym plansze przedstawiające Polskę, Warszawę czy Gdańsk), a jeśli ktoś się naprawdę wciągnie może dodać kolejne w formacie SVG. Sam nawet zacząłem tworzyć mapkę Białegostoku 🙂

Warlight z planszą przedstawiającą Warszawę w trakcie jednej z pierwszych tur gry

Warlight z planszą przedstawiającą Warszawę w trakcie jednej z pierwszych tur gry

Wady? Poza pewnymi wadami interfejsu, nie wpływającymi jednak na grywalność, jest jedna (poza powodowaniem zawrotów głowy, gorączki, potów i uzależnienia 😉 ). Mianowicie kompletnie nieudany tryb multiplayer. Zaplanowano go z myślą o graczach, którzy nad jedną partią chcą spędzić kilka dni. Każda runda trwa dobę, dopiero po tym czasie możemy przystąpić znów do gry. Jak dotąd nie udało mi się z nikim w ten sposób zagrać, bo każdy kto odkrywa, że nie jest to gra “na żywo”, a raczej korespondencyjnie, rezygnuje z wyzwania. I przyznam, że nie dziwię się takiemu zachowaniu.

Czy już wspomniałem o kosztach? Słusznie, wisienkę z tortu warto zostawić na sam koniec. Gra jest bowiem kompletnie darmowa. Nawet rejestracja nie jest konieczna (ale warto to zrobić jeśli ktoś chce zachować swoje wyniki by móc przejść do kolejnych etapów). Co więcej w grze nie ma także płatnych ułatwiaczy, jakie często spotykamy w grach przeglądarkowych.

Podsumowując z pewną delikatną obawą o Wasze zdrowie, wszystkim z Was grę szczerze polecam. 🙂 Napiszcie co o niej sądzicie i czy udało Wam się choć raz wygrać w trybie Insane (pojawia się gdy gramy zalogowani w module Challenge Levels po pokonaniu trybów ‘Europe’ i ‘Crazy’). U mnie to już ostatnia rzecz, której nie potrafię przejść.

0

mBanku, to chyba nie działa

Takie mnie właśnie naszły przemyślenia odnośnie nowych reklam mBanku. (nowych, jak nowych)

Jak wiecie (bo już kilka razy pisałem) mam konto w mBanku, z którego jestem całkiem mocno zadowolony. Dlatego, zapewne podobnie jak i inni posiadacze tego konta, z dużym entuzjazmem przyjąłem całą serię reklam, w których tłumaczone jest, że konto jest kompletnie darmowe, darmowa jest karta, nie ma prowizji i w ogóle cud, miód i orzeszki. Potem aktor mówi, że nie musisz wierzyć reklamie i żebyś sprawdził sam.

Jako posiadacz konta doskonale się z reklamą zgadzam. W rzeczy samej, tam nie ma żadnych opłat, zarówno za prowadzenie jak i przelewy. Ja to wiem, bo używam i gdyby ktoś mnie zapytał, mogę poświadczyć.

Nie mam i nigdy nie miałem jednak w mBanku ubezpieczonego samochodu, a także i ta oferta jest przez tę instytucję reklamowana w podobny sposób. Co więcej w reklamie pada stwierdzenie, że jeśli gdzieś znajdę tańszą ofertę, to zwrócą mi różnicę. I jakkolwiek wierzę reklamie kont, to tutaj jestem kompletnie sceptyczny. Nie znam tej oferty z doświadczenia i przez to nawet nie chce mi się sprawdzać, podpisywać umowy i tak dalej.

Ciekaw jestem jaki jest Wasz odbiór reklam tego banku? Czy podobają się one tylko posiadaczom ich kont? Czy ktoś z Was przekonał się do założenia tam konta tylko na bazie reklamy?

0

No dziękuję bardzo ;)

Baczność! Ilu z Was czyta ten blog, ręka do góry. Ilu z tych z ręką u góry wie, że byłem w Rwandzie i interesuje mnie wszystko co z nią związane? Sporo, prawda?

To dlaczego nikt mi nie zameldował wczoraj, że w środę przed północą na TVP.INFO będzie (teraz już był) film dokumentalny o Rwandzie, o ludobójstwie i do tego kręcony w większości w Nyamata – miejscowości, w której mieszkałem będąc w Rwandzie?! 🙂

Na szczęście sam codziennie sprawdzam przed północą co leci na tym kanale, bo to jest pora w której emitują filmy dokumentalne o sprawach międzynarodowych. I programu nie przegapiłem.

Ale jakby ktoś widział w przyszłości coś o Rwandzie, dajcie jakiś cynk 😉 Przynajmniej zapowiem na blogu i obejrzymy w większym gronie.

A na pocieszenie dla tych, którzy nie widzieli wyżej omawianego filmu, inny film. Całkiem niezła gratka, zwłaszcza dla mnie, bo kręcony w Nyamata Teleservice Centre – miejscu gdzie pracowałem 🙂 W filmie występuje nawet mój “szef” Paul 🙂

0

Wszystkich Świętych to moje ulubione święto

Do takiego wniosku dochodzę. Nie Boże Narodzenie, nie Wielkanoc, ale wg mnie to Dzień Wszystkich Świętych (który sam nazywam Świętem Zmarłych, ale to podobno wskazywałoby na to, że jestem komunistą, więc się dostosowuję) ma najlepszy klimat.

Przede wszystkim nie siedzi się tutaj za stołem. Wręcz przeciwnie – trzeba się ruszyć i pojechać na cmentarz, który jakby nie było jest jakimś tam parkiem.

I prywatny szczegół: pod blokiem mam cmentarz, mieszkam na odludziu i podoba mi się to, że przynajmniej teraz zjeżdża się tutaj tłum ludzi 🙂 Jest niecodziennie.

A wieczorem sobie można wyskoczyć pooglądać znicze.

0

Książka o Rwandzie z moim (małym) udziałem

Pamiętacie plany abym blog Konrad Jest w Rwandzie wydał w postaci książki? Nie wydam go na 100%, ale nie wszystko stracone.

Za niecały miesiąc na rynku ukaże się książka Wojciecha Tochmana (tego pana być może kojarzycie z innych książek – reportaży lub prowadzenia kiedyś programu “Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”) pod tytułem “Dzisiaj narysujemy śmierć”.

Będzie to reportaż dotyczący ludobójstwa w Rwandzie, a raczej tego jak my, Europejczycy mamy się do tego wydarzenia i czy powinniśmy się poczuwać do jakiejkolwiek odpowiedzialności za nie.

O tym, że książka zostanie wydana wiem z dwóch maili od pana Wojciecha.

W pierwszym mailu dostałem pytanie czy zgadzam się aby fragmenty mojego bloga trafiły do treści książki. Odpowiedź mogła być tylko jedna! 🙂 “Zostawię pomnik trwalszy niż ze spiżu”, co prawda będzie to tylko pomniczek, ale nie ukrywam, że było jednym z moich marzeń jakkolwiek trafić do świata literatury. Używam tu słów pewnie zbyt podniosłych (nie wiem ile w książce będzie cytatów ze mnie, pewnie mało), ale uwierzcie, że się cieszę 🙂

Kilka dni temu dostałem drugi mail w którym Wojciech Tochman informuje, że 28 listopada o godzinie 19.00 w Warszawie (Audytorium, gmach starej Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, główny campus, przy Krakowskim Przedmieściu) odbędzie się premiera książki. Niestety to trochę daleko z Białegostoku i pewnie mnie nie będzie, ale jak ktoś jest z Warszawy to zapraszam w imieniu pana Wojciecha. Danuta Stenka i Krzysztof Majchrzak będą czytać w czasie spotkania fragmenty książki. W sieci trafiłem na informację, że podobny odczyt odbył się już na początku września i treść była druzgocąca. Tym bardziej nie mogę doczekać się kiedy książkę sobie kupię!

0

W Nigerii będzie wojna

To taki krótki wpis pod tytułem “A nie mówiłem?”. Mam nadzieję, że się mylę, ale według mnie najpóźniej w styczniu 2011 roku w Nigerii wybuchną duże zamieszki, jeśli nie ogólnokrajowa wojna.

I nie wywróżyłem tego ze szklanej kuli. Już teraz dzień w dzień z tego kraju przychodzą kolejne informacje o starciach na tle religijnym, napaściach rabunkowych i konfliktach politycznych. W styczniu odbędą się wybory i jestem bardzo przekonany, że nie przebiegną one spokojnie.

Polecam śledzić tę stronę.

0

Opowiedz nam swoją historię

Obejrzałem przed chwilą na dwójce powtórkę programu “Opowiedz nam swoją historię”. Widziałem go już przelotem wcześniej (to ten prowadzony przez czerwonowłosego Michała Wiśniewskiego) i nigdy nie zatrzymałem się na nim dłużej niż 15 sekund, myśląc, że to kolejna Ewa Drzyzga. Jakże bardzo się pomyliłem! To program na miarę naszych czasów.

Wbrew temu co myślałem, nie jest to po prostu program, w którym kilkoro osób opowiada nam jak zdradził je mąż, względnie jak robią się im rozstępy, przez co czują się mniej akceptowani przez społeczeństwo. Historie są jeszcze bardziej hardkorowe, a do tego opowiadane są dla jury które ma zdecydować, która historia jest najlepsza i tej osobie przyznać nagrodę pieniężną. “Opowiedz nam swoją historię” jest więc po prostu jakimś zmutowanym bratem “Mam talent”.

Pamiętacie jak kilka lat temu wybuchł skandal, bodajże w Holandii gdy zapowiedziano emisję programu, w którym umierająca osoba miała wybrać któremu z czterech śmiertelnie chorych kandydatów odda swoje narządy? Programowi Wiśniewskiego niewiele do tego brakuje.

Dziś widziałem zapłakaną kobietę, która przekonywała, że to dla niej należą się pieniądze, bo ma już drugi raz raka i to z przerzutami. Był jakiś chłopak, którego za bardzo nie skumałem czemu jest w tym programie (jego tragedia, jeśli nic nie przegapiłem, polegała jedynie na tym, że lepi rzeczy z plasteliny i chce być architektem) oraz dwudziestolatka, która stara się aby zostać zastępczą matką dla jedenastki swojego rodzeństwa, bo prawdziwa mama sobie nie radziła, a ojciec pije i właśnie idzie do więzienia. Czujecie to? Dziś o siedemnastej będzie kolejny odcinek i już wiem, że bez dobrego piwka i paczki czipsów się nie obejdzie.

A potem jury zdecydowało, że najlepiej w całym programie płakała kobieta z guzami, więc to ona dostanie nagrodę.

Program będzie moim ulubionym, choć idealny nie jest. Jury jest za mało dobitne. Brakuje w nim osobowości na miarę Wojewódzkiego jeszcze z czasów Idola. Najbardziej rozczarowuje Kazimiera Szczuka, znana z kąśliwego języka, którego teraz jednak szczędziła dla uczestników. Co prawda wszyscy ładnie zmieszali z błotem dwudziestoletnią być-może-matkę-zastępczą mówiąc jej prosto w twarz, że jest za smarkata by się na to nadawać, a sama miłość rodzeństwa to za mało by rozczulić ich serca. Ale dlaczego nikt sobie nie pozwolił na odważniejsze wypowiedzi? No nie wiem, na przykład: (kierując te słowa do kobiety z rakiem) “Masz już drugi raz nowotwór, czy nie czujesz, że opatrzność chce ci przez to coś powiedzieć? Jeśli nie, my ją wyręczymy: jesteś kobieto na prostej drodze do trumny i dawanie ci teraz jakiejkolwiek kasy byłoby po prostu jej zmarnowaniem. Jestem na nie”. Albo: (tym razem mówiąc do chłopczyka) “Co prawda słoniki z plasteliny wychodzą ci zajebiście, ale to nie jest jeszcze moment na twoją chwilę sławy. Wróć do nas jak będziesz już stuprocentowym ćpunem, alkoholikiem albo sąd zakaże ci zbliżania się do własnej żony”. I tak dalej, a nie jakieś ckliwe tyrady na temat wylanych łez.

Także jeszcze raz: każdemu, kto chce się dowartościować patrząc na innych, którym w życiu powodzi się jeszcze gorzej niż sobie samemu polecam dwójkę gdzieś około 17:00. Powtórka jest przed siódmą rano.

0

Domowy sposób na katar mojej mamy

Jeśli właśnie spędziłeś cały dzień prychając, kichając i zużywając całą paczkę chusteczek i właśnie pomyślałeś, że może jednak przydałby się jakiś środek na katar, a apteka jest już zamknięta (względnie: jesteś wrogiem przemysłu farmaceutycznego i nie chcesz wspierać tych wszystkich korporacji) jest świetny sposób, jaki pokazała mi kiedyś moja mama.

Sposób jest o tyle świetny, że działa niemal natychmiast. Dwie, trzy minuty po zastosowaniu nie ma kompletnie żadnych objawów kataru. Obawiam się jednak, że jest zarazem niezdrowy dla naszych płuc. Ale czy może być coś bardziej niezdrowego od kataru?

Na czym polega?

Weź jedną, bawełnianą (podobno rodzaj materiału ma znaczenie, ale możecie spróbować poeksperymentować) szmatę. Musi to być szmata, a nie na przykład ulubiona koszulka, bo za chwilę ją podpalisz.

O właśnie, teraz ją podpal, ale zaraz zgaś. Tak aby tylko trochę się kopciła. Nie paliła i nie zgasła całkowicie.

A teraz jak najmocniej zaciągnij się tym dymem!

Voila! W momencie kiedy ja się właśnie puszę jak paw, że właśnie zastosowałeś świetną metodę, Ty na pewno teraz krztusisz się, kaszlesz, zalewasz łzami i przeklinasz mnie. Spokojnie, tak ma właśnie być. Daj sobie jeszcze kilka sekund, a kaszel przejdzie. Teraz wydmuchaj porządnie nos.

I co? Nie mówiłem? 🙂 Katar przeszedł i z obserwacji wiem, że nie wróci w ciągu co najmniej kilku godzin.

Wpis ten pisze bezpośrednio po zastosowaniu tej metody, przy czym tym razem nie miałem pod ręką nic bawełnianego. Zamiast szmaty podpaliłem, ugasiłem i sztachnąłem się zwykłą chusteczką higieniczną. Uwierzcie, zadziałało.

(Wpis z dedykacją dla mojej mamy! 🙂 )

0

Zapomniałem powiedzieć, będzie pierwszy polski WordCamp

No tak, to się jakoś mieści w ramach powiedzeń typu szewc bez butów chodzi.

11 i 12 grudnia 2010 w Łodzi odbędzie się WordCamp – spotkanie osób, które w jakiś sposób mają coś wspólnego z WordPressem. Jeśli masz bloga opartego o tę platformę, jeśli tworzysz takie blogi czy strony, jeśli chcesz poznać inne osoby zainteresowane WordPressem a przy okazji dowiedzieć się czegoś nowego, zapraszam 🙂

Tak się składa, że jestem współorganizatorem tego wydarzenia, udzielę także dwóch krótkich wykładów. Tym bardziej wstyd, że choć całość się już organizuje od dawna, to nadal o tym nie napisałem na swoim blogu 🙂

Zatem: widzimy się w Łodzi? 😉

0

Gruzja – koszty, ceny, noclegi, przejazdy…

Póki pamiętam, to na szybko wrzucam wpis, który na pewno się przyda innym, którzy będą w przyszłości planować wyjazd do Gruzji i zastanawiać się ile ze sobą wziąć pieniędzy. Ja na dwa tygodnie pobytu wziąłem 1200zł, zjechałem cały kraj od poziomu morza po Kaukaz, ze wschodu na zachód i wiem, że mógłbym wydać jeszcze mniej.

Ceny podaję w GEL (lari) i w przybliżeniu w złotówkach. Przelicznik jest taki, że jeden GEL to 1,66 PLN.

Przejazdy

Metro w Tbilisi, jeśli dobrze pamiętam, kosztowało 0,40 GEL (40 tetri, około 70 groszy). Tyle samo kosztował autobus.

Dojazd z Tbilisi do Mksthety (około 20 kilometrów) kosztował 1,50 GEL (~2,20 PLN).

Dojazd z Tbilisi do Gori (~60km) kosztował 5 GEL (~8 PLN).

Oba powyższe jechałem marszrutką.

Z Gori do Kutaisi jechałem stopem, ale za stop też się płaci. Było to niemal 100km przez góry i kosztowało 5 GEL.

Najwięcej, bo  20 GEL (ponad 30 PLN) zapłaciłem za marszrutkę z Ureki do Tbilisi.

Powrót z Ureki do Tbilisi. Pomimo, że to główna droga kraju, krowy specjalnie się tym nie przejmowały

Powrót z Ureki do Tbilisi. Pomimo, że to główna droga kraju, krowy specjalnie się tym nie przejmowały

Jeszcze więcej kosztują taksówki, ale jak się jest w większej grupie, warto czasem je rozważyć, bo wyjdą nawet taniej niż marszrutki. Przykładowo za przejazd z doliny Pankisi do Tbilisi i potem do Kazbegi na końcu gruzińskiej drogi wojennej zapłaciliśmy wspólnie w 5 osób 140 GEL (~200 PLN). Wyszło mniej więcej 40 złotych za osobę, a busem kosztowało by pewnie w najlepszym wypadku tyle samo (i trwałoby dłużej).

Noclegi

Tutaj ponoć znaczenie ma czy się jest w grupie, czy pojedynczo. Ja w większości miejsc byłem sam i wtedy płaci się więcej. Innym modyfikatorem na moją korzyść, było to, że byłem poza sezonem – wtedy jest nieco taniej podobno.

W Tbilisi nocowałem w dwóch miejscach: słynny hostel u Iriny kosztował mnie 20 GEL (30 PLN). Nocowałem też u pewnej Polki, gdzie zapłaciłem za noc 10 dolarów.

W Gori spałem w willi ludzi, którzy mieli pokoje do wynajęcia. Zapłaciłem tam 15 GEL (22 PLN) ale warunki były bardzo skromne (mi to nie przeszkadzało, ale jak coś, uprzedzam).

W Kutaisi zapłaciłem za guesthouse podobnie jak w Tbilisi 20 GEL. Tyle samo zapłaciłem w Ureki, ale wiem –  niestety już po fakcie – że w Ureki oskubali mnie na 10 GEL.

Tam gdzie nocowałem z jedzeniem wliczonym w cenę (Kazbegi, Duisi w dolinie Pankisi) płaciłem 25 GEL (mniej niż 40 PLN).

Jedzenie

Najsłynniejsze gruzińskie żarcie – kaczapuri – i różne jego odmiany (to taki placek wyglądający i smakujący jak spód  od pizzy, czasem czymś nadziewany) na ulicy nigdy nie kosztował więcej niż 2 GEL (3 PLN) i uwierzcie, że jak się do niego dokupiło parówki za 0,40 GEL za sztukę, spokojnie starczał na cały dzień jedzenia.

Tak wygląda kaczapuri, choć wiem, że znawcy gruzińskiej kuchni powiedzą, że to nie jest kaczapuri. Właściwie mają rację, ale uznajmy to za odmianę kaczapuri

Tak wygląda kaczapuri, choć wiem, że znawcy gruzińskiej kuchni powiedzą, że to nie jest kaczapuri. Właściwie mają rację, ale uznajmy to za odmianę kaczapuri

Wielkie pierogi nadziewane mięsem czyli khinkali kosztują w barach i restauracjach 0,40 GEL za sztukę (70 gr). Są tak duże, że jak pierwszy raz zamówiłem 6 sztuk, czterema się najadłem, piąty zjadłem ledwo, a szósty już zostawiłem.

Piwo kosztuje w sklepie 1,50 GEL (2,20 PLN), a barze o 0,50 GEL więcej (ale to też zależy od baru).

Inne porady

Tam gdzie można, targuj się. Szczególnie jeśli chodzi o noclegi i przejazdy. Gdy byłem z 4 innymi Polakami bardzo często udawało nam się stargować początkową cenę o 30% bez większych problemów.

Najdroższym miastem jest Kazbegi położone w Kaukazie (a przy okazji miało najgorszą jak dla mnie atmosferę). Tam nawet piwo w barze kosztowało około 8 złotych.

Bardzo pozytywnym zaskoczeniem była restauracja w Tbilisi mająca na swojej elewacji trzech panów za stołem i psa przed stołem. Wspominam o tym malunku, bo na pewno ją zobaczysz, a i jest też w ten sposób opisana w Lonely Planet. Bardzo słynne miejsce, a ceny prześmiesznie niskie. Piwo: 3 PLN, jedzenie porównywalnie tanie. Butelka wina: od 18 PLN. Naprawdę polecam jako miejsce na poznanie gruzińskiej kuchni i nie wydanie na to dużo kasy!

0

Dużo nas

Gdy docierasz do Kazbegi, miasta, które jest chyba gruzińskim odpowiednikiem naszego Zakopanego, podchodzi do ciebie pan i krzyczy “Israel?”. Gdy zaprzeczysz, krzyczy “Poland?”. Gdybym nie odpowiedział, że tak, zapewne krzyknąłby “Germany?”. Ten Pan doskonale wie jakiej narodowości najczęściej są przybywający do Gruzji turyści.

Gruzińska Droga Wojenna prowadzi do Kazbegi

Gruzińska Droga Wojenna prowadzi do Kazbegi

To tylko jedna z rzeczy, które w Gruzji mnie zaskoczyły. O ile tu u nas ten kraj może jeszcze się wydawać jakoś egzotyczny, to na miejscu okazuje się, że Polaków odwiedzających go są naprawde niezłe tłumy. W hostelu na dziesięć łóżek pięć było zajętych przez Izraelczyków, trzy przez Polaków, jedno przez Niemca i jedno przez Kanadyjczyka. Ponadto w niemal każdym zwiedzanym miejscu też spotykałem rodaków. Sami Gruzini dziwią się temu i pytają czemu tak często odwiedzamy ich kraj. Odpowiedziałem, że to zapewne przez nową bezposrednią linię, promocyjne ceny i ogólnie częstą obecność tego kraju w mediach.

Największy kosciół w Tbilisi i zarazem Gruzji. Na pierwszym planie jest kilku Polaków

Największy kosciół w Tbilisi i zarazem Gruzji. Na pierwszym planie jest kilku Polaków

Druga rzecz jaka mnie zaskoczyła – ale trochę mniej, bo się w sumie tego spodziewałem – to nieprawda dotycząca gruzińskiej gościnności. OK, od razu wyjaśniam, że Gruzini są mili, gościnni i wszystkim się to chyba podoba, ale niestety po afrykańskich doświadczeniach musze powiedzieć, że już chyba nie znajdę milszego narodu niż Rwandyjczycy 🙂 Przez mój punkt odniesienia mam inny obraz.

I paradoksalnie zaskoczyło mnie też jak traktowani są w Gruzji Polacy. O ile genralną gościnność oceniam na “w porządku” to okazywanie sympatii do ciebie, gdy przyznasz się, że jesteś z “z polszy” oceniam na “rewelacyjne”. Nagle Gruzinowi zaczynają błyszczeć oczy i zaczyna się cieszyć jakby zobaczył swojego dawno zaginionego brata. Potem następuje standardowy monolog jak to wspaniale zachowała się Polska (reprezentowana przez Lecha Kaczyńskiego) w czasie wojny z Rosją w 2008 roku i jakim to bratnym narodem jesteśmy wobez Gruzji. Przyznam, że przyszło mi do głowy, że byłoby kiepsko jakby Komorowski spie*lił sprawę i zaprzepaścił ten kapital, jaki jego poprzednik nam wypracował.

Więcej pogruzińskich refleksji wkrótce 😉

0

OK, jestem w Gruzji :)

Nie bede sie rozpisywal, bo nie przyjechalem tu by siedziec przed komputerem 😉 Melduje sie tylko, ze jestem juz na miejscu (od 4 dni, ale dopiero znalazlem internet) i jest bombastycznie! Wyczerpujaco, ale na to wlasnie liczylem.

Plany o ktorych pisalem w poprzednim wpisie od razu zmienilem. Tbilisi nie wydalo mi sie warte spedzenia kilku dni i po jednym dniu zwiedzania ruszylem w trase. Za mna juz Mkstheta, Gori, w ktorym chcialem byc chwile a okazalo sie tak fajne, ze zostalem dwie noce i teraz dotarlem do Kutaisi (nie ja wymyslilem te nazwe). No i zaliczylem juz nocne picie z gruzinami, co prawda wodki a nie wina, ale dobrze mi to zrobilo. Tu malo kto mowi po angielsku a przy wodce moj rosyjski jezyk sie mi rozwiazal 😉

OK, to lece zobaczyc co ciekawego ma te Kutaisi. Wyczerpujace wpisy beda jak wroce. Fotki gratis.

0

Nie mam Wam nic do powiedzenia ;)

A jak zapewne już zauważyliście, od jakiegoś czasy gdy nie mam nic do powiedzenia, to nic nie piszę. Nie to co kiedyś, gdy nie było dnia bez wpisu (ale i też kiedyś – mam tu na myśli Rwandę – działo się o wiele, wiele więcej).

Coś jednak mi każe się z Wami pożegnać. Nie na długo, a na dwa tygodnie, bo – jeśli ktoś z Was pamięta – miałem zamiar lecieć do Gruzji i ten wylot to już jutro.

Dziś się spakowałem. Tak jak się spodziewałem pół plecaka mam puste 🙂 A i tak czuję, że są w nim rzeczy, których ani razu nie wyjmę. Zostało mi tylko jutro wymienić pieniądze, dotrzeć do Warszawy i fru.

Nie biorę ze sobą żadnego laptopa (de facto dziś mojego kochanego Acera wysłałem na trzecią naprawę gwarancyjną) więc nie spodziewajcie się wpisów, przynajmniej nie spodziewajcie się wpisów wielowyrazowych.

Jako, że na lotnisku będę jutro na samolot czekał 5 godzin, miałem plan, że wtedy ułożę sobie plan zwiedzania. Traf chciał, że ułożyłem go – mniej więcej – teraz. Jeśli kogoś on interesuje to wygląda on tak:

  • ląduję w piątek w Tbilisi bardzo wcześnie rano (a właściwie o trzeciej w nocy). Lotnisko jest z dala od miasta ale mam zamiar zaczepić jakichś ludzi w samolocie i zaproponować wspólne zrzucenie się na jakieś taxi
  • Do niedzieli zwiedzam Tbilisi i okolice
  • Od poniedziałku do czwartku planuję wyprawę na zachód. Bez dokładnego planu co gdzie i jak. Na pewno chce zwiedzić Vardzię (wykute w skale miasteczko) i dotrzeć nad morze.
  • W piątek w Tbilisi zjawi się grupka Polaków, z którymi od tygodni rozmawiam na temat potencjalnego wspólnego zwiedzania. Wracam więc do stolicy i razem z nimi w sobotę jadę spłynąć sobie na oponach górską rzeką (albo popatrzeć jak oni spływają), pozwiedzać w niedziele winiarskie regiony (wiecie, że Gruzja była pierwszym krajem na świecie który produkował wina?), a  poniedziałek zobaczyć Kazbegi – klasztor, którego zdjęcie kilka lat temu sprawiło, że wiedziałem, że któregoś dnia odwiedzę Gruzję (i oto nadchodzę)
  • Wtorek i środa to powolne wracanie do Tbilisi i w czwartek o 6 rano jestem w Polsce.

Tak oto wygląda ten Kazbegi:

Na koniec podziękowania dla Krzysztofa Dąbrowskiego, właściciela strony kaukaz.pl i gruzja24.pl za wypożyczenie mapy i przewodnika po Gruzji 🙂

0

Rosyjski strzał w stopę?

Powszechnie się uważa, że dyplomacja rosyjska prowadzona jest na poziomie mistrzowskim. Rosyjsko-amerykańskie utarczki wokół tarczy rakietowej sprzed kilku lat porównywano do partii szachów, w której zwycięzcą został Kreml. Jednak ten szachista czasem popełnia błędy.

Według mnie takim błędem jest obecna reakcja Rosjan na szczyt czeczeński odbywający się w Polsce.

Po pierwsze wskutek nakazu zatrzymania Zakajewa od wczoraj wszystkie media wspominają rosyjskie zbrodnie, jakich dopuszczono się na Kaukazie. Przypomniano też zabójstwo Litwinienki, który był przyjacielem Zakajewa. Wizerunkowo Rosja odnosi więc całkowitą klapę. Polska i po części Unia Europejska stawia coraz głośniej pytanie dlaczego podczas gdy za 8 tysięcy ofiar przed trybunałem w Hadze stanął Miloczewić, przed owym trybunałem nie staje Putin, który odpowiedzialny jest za zabicie 250 tysięcy cywilów w Czeczenii. Polecam zdjęcia zamieszczone tutaj i od razu uprzedzam, że są naprawdę drastyczne.

Po drugie jeśli by wierzyć, że Rosji faktycznie zależy na zbliżeniu z Polską nakaz na pewno tego nie ułatwia. Nie sądze by ktokolwiek w rosyjskich władzach wierzył, że nakaz skończyłby się faktycznie deportacją. Scenariusz jest dobrze znany: sprawa Zakajewa trafi do sądu, organizacje czeczeńskie pokażą raporty Human Rights Watch i AI świadczące o spreparowaniu dowodów ze strony Rosjan, będzie prośba o wsparcie podobnymi dokumentami z Wielkiej Brytanii i Zakajew zostanie wypuszczony. W dyplomacji ochłodzi się pomiędzy Ławrowem a Sikorskim.

A może nie jest to strzał w stopę? Może Rosjanie są naprawdę arcymistrzem szachowym, który wie, że poświęcając teraz figurę, kilka ruchów dalej wygrają tę partię? Ma ktoś z Was pomysły jakie będą kolejne skutki wypuszczenia Ahmeda Zakajewa?

0

Jak dodać widgety do WordPressa z klasą

Pisałem już o tym – nic tak nie wstrzykuje do żył dopaminy jak znalezienie po wielu godzinach szukania rozwiązania jakiegoś problemu 🙂 Zatem właśnie znów jestem pełen dopaminy 😉

Tworząc kolejny WordPressowy plugin postanowiłem zrobić tym razem coś nieco inaczej niż zazwyczaj. Zamiast do tworzenia widgetów użyć wyraźnie oznaczonej jako przestarzała funkcji register_sidebar_widget, postanowiłem zrobić to obecnie polecanym sposobem, czyli przez rozszerzenie klasy WP_Widget.

Znalazłem na sieci tutorial, który niestety jak się okazało nie działa. Dodanie wywołania funkcji register_widget powodowało czystą stronę w oknie przeglądarki. Co ciekawe strona na kodeksie też podaje błędne (jak się okazuje rozwiązanie).

A jakie jest rozwiązanie prawidłowe? Banalne, ale musiałem nieźle się naszukać 🙂 Zamiast wywoływać register_widget() bezpośrednio pakujemy ją w haka akcyjnego ‘widgets_init’. Czyli – zakladając, że nasza klasa widgeta nazywa się ‘NaszWidget’, aktywujemy ją w ten sposób:

add_action('widgets_init', 'NaszInit');
function NaszInit() {
register_widget('NaszWidget');
}
0

A moja składka emerytalna ciągle rośnie (ponad 20% rocznie)

Nie ma chyba w Polsce człowieka, który by nie narzekał na ZUS. Nawet same władze tej instytucji wyrażają się o niej, jakby opowiadali scenariusz jakiegoś filmu katastroficznego. Wszyscy krzyczą aby zlikwidować tę instytucję. A ja ją sobie przypadkiem sam zlikwidowałem i okazuje się, że wychodzę na tym naprawdę dobrze. Nie płacę żadnych składek, a jednocześnie  nie martwię się o swoją jesień życia.

Nic dziwnego, że ZUS jest krytykowany. Policzcie sobie sami: co miesiąc trzeba płacić około 700 złotych składek (podaję liczbę dla własnej działalności gospodarczej). Ile z tego trafia na składkę emerytalną? Przyznam, że nie wiem więc dobrodusznie załóżmy, że połowa, czyli 350 złotych miesięcznie.

Jeśli będziesz pracować w ten sposób od 25 do 65 roku życia, na swoją emeryturę dasz ZUSowi 40 razy 12 miesięcy razy 350zł – łącznie 168 tysięcy złotych. Kupa kasy.

Zła wiadomość: statystycznie facet żyje na emeryturze 4 lata (średnia długość życia to 69 lat). Zatem gdybyś założył sobie, że będziesz żyć statystycznie długo, te 168 tysięcy powinieneś otrzymać z powrotem w 4 x 12 miesięcy – w 48 ratach. Miesięcznie to wychodzi 3500 zł. Odpowiedz sobie sam, czy ZUS właśnie tyle wypłaci Ci co miesiąc na starość.

Co więcej powyższe wyliczenia  podałem w założeniu, że ZUS – a dalej prywatny fundusz emerytalny – w ogóle nie inwestuje Twoich pieniędzy. Tak jakby odkłada je sobie do skarpetki. Nie lepiej, żebyś robił to sam?

Ja właśnie tak robię. Nie płacę kompletnie żadnych składek dla ZUSu (w tym niestety także zdrowotnych) i robię to kompletnie legalnie. Mam jednak specyficzną sytuację: pracuję tylko i wyłącznie na umowy o dzieło, a w tym wypadku właśnie nie odprowadzane są żadne składki socjalne. (Co ciekawe podatek też jest fajny, bo wynosi około 9%).

To daje niestety (albo stety, mi już w tej sytuacji jest całkiem dobrze) dwa minusy: Po pierwsze nie jestem ubezpieczony. Nie płacę składek zdrowotnych, więc nie jestem ubezpieczony w NFZ. To oznacza, że jeśli się przeziębię i pójdę do lekarza, muszę mu zapłacić (nie wiem ile, bo z przeziębieniami nie chodzę do lekarzy). Gorzej będzie gdy naprawdę poważnie zachoruję, ale przyznam, że raczej staram się o tym nie myśleć 😉

Drugi minus, który stał się już dla mnie plusem to brak składek na emeryturę. Nie  finansuję już tej całej bzdurnej machiny biurokratycznej, tych przysłowiowych pań w zusie co cały dzień robię sobie paznokcie 😉 Za to mam więcej pieniędzy, którymi sam sobie mogę rozporządzać. I tak właśnie robię.

Obiecałem sobie, że cokolwiek by się nie działo, jakkolwiek bym nie głodował, 25% wszystkich zarobionych pieniędzy jest nietykalna i czeka na moment, kiedy skończę 65 lat. I póki co twardo się tego trzymam.

Co więcej nie wkładam tych pieniędzy w skarpetę. Zamiast tego kupuję sobie kolejne fundusze inwestycyjne, inwestujące przeważnie dość ryzykownie w akcje. Jak sobie właśnie policzyłem tak odłożone przeze mnie pieniądze wzrosły o średnio 23% w ciągu ostatniego roku. Mi to odpowiada.

W jednym z następnych odcinków opiszę jak mam zamiar sobie poradzić – oraz jak czasem sobie radzę – z brakiem ubezpieczenia w NFZ. A może ktoś ma jakieś sprawdzone na to sposoby?

0

Google rozwija Afrykę?

Właśnie trafiłem na informację, że Google zorganizowało serię konferencji prowadzonych w różnych krajach Afryki przez pracowników tej firmy. Informuje na nich o swoich produktach, ale uczy także tamtejszych studentów jak tworzyć oprogramowanie (w tym także na Androida) i wykorzystywać googlowe serwisy we własnych produktach.

Zdarzyło się to już w Ghanie, Nairobi, Kenii i Ugandzie.

Podoba mi się to. Jestem za wszystkimi inicjatywami rozwojowymi, zwłaszcza w branży IT 🙂

0

Grzech śmiertelny każdego blogera

A więc  zainstalowałeś/łaś WordPressa, piszesz na nim już dziesiąty wpis i dziwisz się, że nikt nie chce komentować tego co napisałeś? Nie dziw się, zapomniałeś o jednej rzeczy.

Ja bardzo lubię komentować wpisy. Jest to jakiś tam rodzaj podziękowania za pisanie dobrych tekstów, a jako bloger wiem jak bardzo mobilizująco do pisania działa czytanie kilkunastu komentarzy pod jednym wpisem.

Tyle, że ostatnio coraz częściej odpuszczam sobie zostawianie komentarzy na cudzych blogach. Demobilizująco działa na mnie brak pola “Powiadom mnie o odpowiedziach na moje komentarze”.

Dziennie odwiedzam kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt blogów. Jeśli miałbym choćby pod pięcioma zostawić komentarz, to w żadnym wypadku nie zapamiętam pod którymi to zrobiłem i na  100% nie wrócę na nie by sprawdzić czy ktoś skomentował mój komentarz. Po co więc mam włączać się do jakiejś dyskusji, jeśli zaraz sobie z niej pójdę? Zostawianie komentarza pod wpisem bez możliwości śledzenia odpowiedzi wygląda trochę jak zostawienie karteczki wsuniętej za wycieraczkę samochodu. Nie  bawi mnie to.

Natomiast jeśli gdzieś widzę pole “Powiadom o komentarzach” aż chce się włączyć do dyskusji.

Przyznam, że funkcja ta powinna być automatycznie zintegrowana z WordPressem i dziwię się, że jeszcze tak się nie stało. Na szczęście bardzo łatwo jest osiągnąć tę funkcjonalność:

I to wszystko. Pięć, dziesięć minut roboty, a zobaczysz, że nagle ludzie zaczną chętniej komentować Twoje wpisy, a jeśli pojawi się pierwszy komentarz, jest spora szansa, że posypią się kolejne.

0

Wykluczenie strony z menu – WordPress

Chyba będę raz na jakiś czas wrzucał tutaj tip&tricks do zastosowania przy zabawach z api WordPressa. Blogów na ten temat jest wiele i nie mam zamiaru z nimi konkurować. Dlatego kryterium wrzucania będzie takie: jeśli długo szukałem jakiegoś rozwiązania i nie mogłem znaleźć, jeśli znalazłem, czuję, że mi się jeszcze przyda, a boję się, że szybko to zapomnę – wyląduje to tutaj. Taki publiczny notes ze snippetami, który być może pomoże i części z Was.

Pracuję obecnie nad pluginem do tworzenia sklepów internetowych. Wiem, że mam już WP Sprzedawcę. Ten plugin będzie sobie istniał, ale jako właśnie taki skromny, do szczególnych zastosowań. Równolegle mam zamiar wydać duży plugin, który pozwoli tworzyć sklepy internetowe na bazie WordPressa, dostosowany do polskich realiów. Ale do rzeczy.

Plugin instalując się tworzy specjalne strony: na koszyk, na wprowadzenie danych odnośnie wysyłki przez klienta… Tej ostatniej lepiej, żeby nie było w menu na stronie. Jak tego dokonać?

Domyślnie menu jest produkowane przez funkcje wp_list_pages() umieszczoną w skórce. Można do niej przekazać parametr exclude=3 co wykluczy z menu stronę o ID równym ‘3’. Czy jest jednak sposób by wp_list_pages() zawsze wykluczało jakąś stronę, tak byśmy w instrukcji instalacji naszego plugina nie musieli pisać “po zainstalowaniu otwórz wszystkie pliki skórki i zamień każde wystąpienie funkcji wp_list_pages() na …”? Takie podejście trzeba przyznać nie byłoby rzeczą wspaniałą, nie zmuszajmy użytkownika systemu CMS do grzebania w jego kodzie!

Długo szukałem i znalazłem. Niestety nie ma żadnego filter haka czy action haka na tę funkcję. wp_list_pages korzysta jednak do pobrania listy stron z funkcji get_pages(), którą już z kolei filtrować możemy.

Zatem wszystko co musimy zrobić to przefiltrować funkcję get_pages() i ze zwracanej przez nią tablicy wyciąć ten element, który zawiera obiekt o ID równym ‘3’ (brzmi złożonie, ale przeczytajcie opis funkcji, aby zrozumieć jaki rodzaj danych zwraca; jest to tablica obiektów, każdy obiekt ma pola odpowiadające nazwom kolumn z tabeli stron w bazie danych).

Na nasze nieszczęście (ale niewielkie) funkcja get_pages() używana jest nie tylko przy tworzeniu menu stron, ale na przykład także w panelu admina. Szkoda by było jakby także tam zniknęła nam nasza strona. Zatem musimy do naszej funkcji, zanim jeszcze tablica pozbawiana wykluczanej strony, dodać warunek aby pozbawianie to nie odbywało się, jeśli funkcja wywoływana jest w panelu administracyjnym WordPressa.

OK, wiemy już wszystko.

Najpierw dodajemy filtr.

add_filter('get_pages', 'usun_strone');

Następnie tworzymy naszą funkcję usun_strone(), która jako parametr otrzymuje tablice stron.

function usun_strone($pages) {

}

W bloku funkcji wstawiamy najpierw warunek sprawdzający czy to panel administracyjny i jeśli tak – przerywamy działanie funkcji zwracając tablicę stron z powrotem w niezmienionej postaci.

$to_wp_admin = ( ( defined( 'WP_ADMIN' ) && WP_ADMIN == true ) 
|| ( strpos( $_SERVER[ 'PHP_SELF' ], 'wp-admin' ) !== false ) );
if ( $to_wp_admin ) return $pages;

Jeśli jednak nie jest to Kokpit, zróbmy pętle na tablicy stron, sprawdźmy czy ID jest równe trzy i jeśli nie, dodajmy element tablicy do nowej tablicy, a potem ją zwróćmy.

$new_pages = array();
foreach ($pages as $page) {
 if ($page->ID == '3') {
  continue;
  }
 else {
  $new_pages[] = $page;
  }
 }

return $new_pages;

To wszystko.

Przy okazji mam pytanie do Was: czy jest jakiś sposób aby w bloku funkcji sprawdzić przez jaką funkcję jest dana funkcja wywołana? Ja niestety nie znam takiego, ale pomyślałem, że fajnie by było, gdyby taka możliwość była. W powyższym kodzie nie musielibyśmy sprawdzać czy get_pages() jest wywoływane w panelu admina, czy jeszcze jakoś inaczej, a zrobilibyśmy warunek “jeśli funkcja ta jest wywoływana przez wp_list_pages(), tylko wtedy usuń stronę o ID równym 3”.

Zna ktoś taki sposób? Czekam na Wasze komentarze.

0

Miażdży mnie ten magazyn

Kanał RSS Smashing Magazine – bo o nim tu mowa – zasubskrybowałem już dawno temu.. Tym samym dołączyłem do miażdżącej liczby ponad 200 tysięcy innych subskrybentów.

Coraz bardziej jednak uważam, że trzymanie tego w RSSach, a tym bardziej czytanie to szkoda czasu 🙂 Podejrzewam, że panowie z magazynu mają niezłą bekę wymyślając kolejne rewelacyjne porady w stylu ‘jak być guru web designu czerpiąc inspirację we wszystkim o co się potkniemy. Dzisiejszy artykuł doszukujący się analogii pomiędzy tworzeniem strony www, a szachownicą tylko to chyba potwierdza i sprawia, że chce mi się zrobić facepalm 🙂

Poczytajcie, a dowiecie się, jak pionek szachowy sprawi, że zawsze będziecie w swojej pracy iść naprzód, goniec natchnie was wiarą w wasze umiejętności, a królowa zmusi do ciągłego patrzenia na swój własny potencjał.

Smashing Magazine wpisuje na listę serwisów humorystycznych, tworzonych pod wpływem środków psychoaktywnych 😉

0

Dwa lata Google Chrome

Dziś mijają równe dwa lata od kiedy Google wypuściło swoją własną przeglądarkę o nazwie Google Chrome. Przyznam, że korzystam z niej od samego początku. Gdy pojawiła się pierwsza jej wersja, ściągałem ją – jeszcze pod Windows – przez całą noc 🙂 Brzmi dziwnie, ale pamiętajcie, że dwa lata temu byłem w Rwandzie, gdzie ściągnięcie jednej piosenki też trwało całą noc 🙂 Google Chrome bardzo mi się wtedy przydał, bo był szybki na leciwym laptopie, jaki wtedy miałem ze sobą.

Przy okazji mała pobudka: system operacyjny Google Chrome OS zapowiedziany był rok temu na drugą połowę 2010 roku, czyli właśnie jakoś teraz. Czy ktoś coś słyszał jak wyglądają prace nad nim? IMO powinno być już mnóstwo marketingu szeptanego na ten temat w sieci. A do mnie nic nie dotarło.

Na koniec zrzut z pierwszego wydania Google Chrome. Ktoś to pamięta? 🙂 Z jednej strony niby niewiele się zmieniło, z drugiej te boksy po prawej już trącą myszką, nawet jeśli to tylko dwa lata 😉

0

Blog Day 2010

Kolejny Blog Day, czyli dzień, w którym blogerzy wymieniają na swoim blogu pięć innych blogów, które czytają i polecają. Zatem lecimy:

  • Blizny Świata – coś z kręgu moich zainteresowań. Blog pisze o konfliktach, głównie w krajach trzeciego świata. Doceniam wysoką wartość merytoryczną
  • Jak Żyć – mam wrażenie, że tego bloga nie muszę opisywać, bo jest już popularny 🙂 Kawał dobrego humoru w formie poradnika dla ludzi, którzy nie potrafią żyć bez poradników
  • Vontrompka – w RSSach mam od kilku lat. Abstrakcyjny,  sarkascytyczny, czasem nawet śmieszny
  • Minakowski.pl – prywatny blog człowieka, który bardzo fajnie pisze o socjologii internetu
  • Prologos – czasem można się co nieco dowiedzieć o sprawach związanych z gospodarką.

I tyle 🙂 Poklikajcie, poczytajcie. To także dobra okazja do rozszerzenia sobie czytnika RSS o nowe pozycje.

0

Ci, którzy wygrywają z malarią

Bezsprzecznie malaria jest jednym z największych obecnie problemów medycznych, choć zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy są tego świadomi. W telewizji możemy usłyszeć co najwyżej o kolejnych nowo odkrytych chorobach, będących hitem sezonu, jak ostatnio świńska grypa (choć na jesień szykowana jest już ofensywa strachu przed kolejną bakterią odporną na wszystkie antybiotyki). Malaria, jeśli kiedykolwiek “hitem” była to już dawno. Choć na chorobę rocznie umierają setki tysięcy ludzi, media o tym nie informują, przede wszystkim dlatego, że dzieje się to zdala od zachodniego świata. Nie ma więc o czym mówić, a według mnie niesłusznie.

Dziś jednak postanowiłem napisać nieco dobrych wiadomości o malarii. Choć wciąż jest to choroba, przeciw której zaszczepić się nie można i dotyka kraje, w których ludzi najczęściej na leczenie nie stać, są miejsca na świecie, które szczycą się sukcesami na polu walki z tą choroba.

Są to cztery kraje: Erytrea (kraj położony w Afryce koło Somalii i Etiopii), azjatyckie Indie i Wietnam oraz Brazylia. Choć malaria nie została tam wypleniona zupełnie, miejsca te podawane są jako przykłady dowodzące tego, że finansowanie programów walki z malarią z funduszy Banku Światowego nie jest wyrzucaniem pieniędzy w błoto.

W latach ’90 XX wieku powstał program nazwany Roll Back Malaria. Głównym założeniem było zmniejszenie do roku 2010 śmiertelności spowodowanej malarią o 50%. O ile większość światowych programów nie wypala, ten działa – przynajmniej w przytoczonych powyżej czterech krajach – niespodziewanie dobrze. Sama Brazylia już w 1996 roku zmniejszyła śmiertelność malaryczną nie o 50 a 60 procent. Oznacza to, że ilość ossób, które rocznie chorowały na malarię w tym kraju zmniejszyła się o dwa miliony, a ilość zgonów spowodowanych tą chorobą o ponad 200 tysięcy.

Sukces w posoztałych krajach był podobny. Erytrea zredukowała do 2004 roku (czyli na 6 lat przed końcem programu) zachorowalność na malarię o 63%, Indie o niemal 70%, Wietnam podobnie.

W jaki sposób to osiągnięto? Powodów było wiele, jednak dwa z nich są kluczowe: finansowanie i przekonanie rządów tych krajów o konieczności walki z tą chorobą.

Bank Światowy udzielił wszystkim czterem krajom kredytu w wysokości około 300 milionów dolarów. Czy jest to kwota duża, nie wiem. Dość powiedzieć, że zlikwidowanie skutków tegorocznych powodzi w Polsce ma kosztować nawet 500 milionów euro i budżet naszego kraju odczuje to raczej w niewielkim stopniu, głównie dzięki wsparciu Unii i rezerwom jakie na takie zdarzenia zostały zgromadzone.

Istotne jest także podejście władz tych krajów do finansowania. W wielu przypadkach pieniądze są źle redystrybuowane tak, że większość środków pomocowych statecznie ginie w kieszeniach urzędników poszczególnych stopni. W tym wypadku całość okazała się jednak dobrze zaplanowana.

Brazylia od razu po rozpoczęciu programu przystąpiła do gruntownej reformy służby zdrowia z nastawieniem jej na walkę z epidemią malarii. Podobnie było w Erytrei gdzie programy ochronne rozszerzono także o walkę z trapiącą ten kraj wysoką zachorowalnością na AIDS. W Indiach przeszkolono około 300 tysięcy lokalnych liderów, których celem miało być koordynowanie walki z malarią i edukowania o tej chorobie. Na bierząco wprowadzano także wszelkie nowinki medyczne i techniczne, o których raz na jakiś czas można przeczytać w prasie qusi-naukowej (a także na moim blogu). W Brazylii rozpoczął się narodowy program opryskiwania mieszkań środkami owadobójczymi; kolejne rodzaje leków antymalarycznych na bierząco zastępowano w lokalnym leczeniu ich nowszymi generacjami. W Erytrei wybudowano całą sieć ośrodków medyczno – naukowych przeznaczonych do walki z malarią i prowadzenia badań nad tą chorobą, do których ściągnięto personel składający się niemal wyłącznie z lekarzy i naukowców z Europy i Ameryki Północnej.

Efekty jak widać przerosły oczekiwania. Choroby oczywiście nie udało się wyplenić zupełnie, ale założone wskaźniki osiągnięto na wiele lat przed końcem programu. Nie oznacza to oczywiście, że kraje te spoczęły już na laurach. Mam nadzieję, że ich śladem pójdą rządy innych państw. W połaczeniu ze stałymi badaniami nad nowymi sposobami walki z malarią, mam nadzieję, że któregoś dnia będziemy mogli przestać myśleć o tej chorobie jak o wyzwaniu epidemiologicznemu.

Po więcej informacji o sukcesie wymienionych wyżej krajów odsyłam do tego raportu (format PDF).

0

Niemcy atakują Polskę

Tym razem jednak może się to skończyć dla nas dobrze, bo atak odbywa się po prostu na polski rynek hostingowy.

Pojawiła się właśnie w Polsce ponoć (ponoć, bo dowiedziałem się o tym dopiero jak się pojawiła) największa firma hostingowa – 1and1.pl. I żeby było o niej głośno przygotowała nie byle jaką promocję. Każdy kto założy konto hostingowe otrzyma 10GB miejsca na pliki, 3000 GB transferu miesięcznego i jedną domenę z końcówką .pl. I co najważniejsze: wszystko to dostajemy za darmo na dwa lata.

Wszystkim od razu pojawiło się w głowie pytanie: gdzie jest haczyk. Wygląda jednak na to, że haczyka nie ma. Rozdawanie za darmo tak szczodrych kont to po prostu forma reklamy, tak aby o firmie było głośno. Jak widać reklama działa, bo od wczoraj czytałem o tej promocji już w kilku miejscach, sam wysłałem info mailem do kilku osób i teraz – a jakże – piszę o tym na blogu, a Wy to czytacie (skorzystacie, powiecie dalej…).

Z promocji oczywiście skorzystałem. Najwyżej za dwa lata z firmą się pożegnam. “Wykupiony” hosting od wczoraj intensywnie testuje i już widzę, że idealny on nie jest (co wcale nie znaczy od razu, że jest zły).

  1. Podczas rejestracji trzeba podać swój numer telefonu, a pole na to wymaga podania numeru kierunkowego. Podanie telefonu jest konieczne i trzeba podać numer prawdziwy, bo w przeciągu godziny dzwoni do nas automat w celu sprawdzenia czy my to my. Jeśli ktoś jednak nie ma telefonu stacjonarnego, nic nie jest jeszcze stracone: w pole numeru kierunkowego trzeba podać trzy pierwsze cyfry naszej komórki, a w dalsze pole pozostałe cyfry.
  2. Serwer nie będzie automatycznie robił kopii zapasowej naszej strony. Musimy dbać o to sami.
  3. Firma kiepsko nas informuje o naszej usłudze. Kompletnie nigdzie – ani w mailu otrzymanym po rejestracji ani w panelu – nie ma informacji o tym, jaki jest adres ftp do naszego serwera. Na  szczęście intuicyjne zgadywanie działa (adres jest taki sam, jak adres www, bez żadnych prefiksów).
  4. Dla firmy jesteśmy numerkiem, a właściwie numerkami. O ile we wszystkich chyba innych firmach wszędzie (do panelu, do ftp, do bazy) loguje się wybranym przez siebie loginem, to w 1and1.pl loginem jest z góry przydzielony numer. Bardzo długi i co najgorsze numer jest inny do panelu, inny do ftp inny do mysql. Fatalne rozwiązanie. Nazwa bazy danych też jest jakimś dziwnym długim zbitkiem znaków.
  5. O ile hosting daje nam 10GB miejsca, to na bazę danych przeznaczone jest tylko 100MB. Malusieńko i czuje, że za dwa lata będzie to już mocno przeszkadzało.
  6. Obejrzałem jak wygląda 1&1 w innych krajach: ceny nie powalają, więc można się spodziewać, że za dwa lata za przedłużenie będziemy sporo płacić. Mam jednak nadzieję, że to tylko zmobilizuje mnie do rozwinięcia w dwa lata postawionego tam serwisu tak, że opłata za  hosting i tak będzie dla mnie niezauważalna 😉
  7. Strona 1and1.pl działa kiepsko. Jeszcze wczoraj nie działała w ogóle, jeśli przed adresem nie dałem prefiksu ‘www.’. Po zalogowaniu do panelu administracyjnego za każdym razem dostaję informację, że wspierają jedynie przeglądarkę Firefox. Tymczasem już od ponad roku używam Google Chrome (i mimo informacji jaką serwuje mi strona, Chrome bardzo dobrze sobie z panelem chyba radzi).
  8. I co najważniejsze! Na mapie siedzib firmy 1and1 Warszawa zaznaczona jest jako Warschau! 😉 Niemcy znów atakują Polskę 😉
0

Rwandyjczycy dopuścili się ludobójstwa w Kongo?

Jak można przeczytać na stronie Gazety Wyborczej za kilka dni zostanie opublikowany raport ONZ, z którego wynika, że rwandyjscy Tutsi poszkodowani w trakcie ludobójstwa w 1994 roku odpłacili się tym samym, czyli ludobójstwem wobec Hutu, którzy uciekli do Konga.

Po przeczytaniu tego postanowiłem się nieco rozejrzeć po sieci by zobaczyć jakie reakcje są w Rwandzie na ten raport. Nie jestem zaskoczony specjalnie.

Dyrektor rwandyjskiego radia oświadcza, że raport nic nie jest wart.

Inny żurnalista oświadcza, że przeciek raportu to przeciek kontrolowany, mający na celu odciągnięcie uwagi od innego raportu, mówiącego o gwałtach Hutu jakich dopuszczali się w dystrykcie Kivu (obszar Kongo graniczący bezpośrednio z Rwandą).

Oba powyższe to wypowiedzi skierowane na zewnątrz kraju dla zachodnich mediów. Tymczasem wewnątrz samej Rwandy o raporcie jest cicho. Rządowa gazeta  The New Times pisze właśnie tylko o tym drugim, “przykrywanym” raporcie.

0

Nieświadomi klienci to potężny rynek

#1

Kilka lat temu w moim fordzie escorcie wysiadło oświetlenie stacyjki i tylne światła samochodu. Z miejsca bym pojechał do elektryka samochodowego do którego jeździłem od lat, ale akurat z kasą się nie przelewało. Postanowiłem, że naprawię to sam i zapytałem na jednym z forów co się mogło stać i jak to naprawić.

Wszyscy zgodnie odpowiedzieli, że to przełącznik zespolony (a po ludzku – ta wajcha, którą się włącza światła, kierunkowskazy…) i że to częsta przypadłość escortów. Wszystko co muszę zrobić to rozebrać to, podgiąć blaszki stykowe i złożyć. Ponoć pięć minut roboty, a że dostałem też odnośnik do fotogalerii jak to zrobić, powinienem sobie poradzić.

Koniec końców, z powodu braku narzędzi do rozkręcenia kierownicy oraz myśląc “skoro pięć minut to nie będzie drogo kosztować” pojechałem jednak do elektryka. Powiedziałem jakie są objawy i że wiem, że to kwestia podgięcia blaszek w przełączniku zespolonym (ale się poczułem jak ekspert!).

W odpowiedzi usłyszałem, że przełącznika się nie naprawia, że trzeba wymienić, że kosztuje on 300 złotych i 80 kolejnych za robociznę.

I to jest moment, w którym – nie wiedząc co już wiedziałem – normalnie bym się zgodził i zabulił owe 380 złotych. Tyle, że chwilę temu czytałem, że to 5 minut i kwestia regulacji, z którą poradziłby sobie każdy amator.

Wyszedłem więc od elektryka i zadzwoniłem do Wojtka z pytaniem gdzie on jeździ z takimi problemami. Dostałem adres i pojechałem.

Powiedziałem kolejny raz jakie są objawy, powiedziałem, że to przełącznik, a elektryk nic nie mówiąc zabrał się za rozkręcanie kolumny kierownicy.

“Tylko ja nie chce wymieniać, a naprawić” – upewniłem się.

Mechanik nawet na mnie nie spoglądając odpowiedział: “Tu nie ma co wymieniać”. Po chwili miał już przełącznik w rękach, zniknął na chwilę na zapleczu i faktycznie wrócił po około 5 minutach.

Przełącznik działał. Zapytałem ile płacę.

“Dziesięć złotych. Ale gwarancji nie dajemy, bo to ci się zaraz znów popsuje, escorty już tak mają”.

Od tamtej pory elektryk przy ulicy Przytorowej w Białymstoku (mniej więcej tutaj, taki ciąg garażów) jest moim elektrykiem. Natomiast do elektryka przy ulicy Gajowej już nigdy nie wróciłem (a powinienem choćby po to by powiedzieć ile ktoś inny wziął za to, co chcieli zrobić za prawie 400 złotych).

#2

Strony jakimi się zajmuję u różnych ludzi są na różnych hostingach. Najczęściej jest to home.pl (niestety), ale od strony ftp poznałem  już chyba wszystkie liczące się w Polsce firmy. Dlatego zaciekawił mnie hosting, na którym jest jedna ze stron, które ostatnio trafiły pod moje skrzydła. Pierwszy raz o nim usłyszałem, więc zajrzałem na stronę. Design wyraźnie z lat 90-tych, “przedsiębiorstwo handlowo usługowe w Łomży…”.

Cennik jednak mnie zdumiał.

Czterysta złotych rocznie. I teraz uwaga: pojemność konta – 140 megabajty. Do tego brak jakiegokolwiek cpanelu, a prędkość działania fatalna.

Podejrzewam, że tekst ten czyta wielu z Was, którzy nie wiedzą jakie są ceny obecnie  na rynku. Więc powiem, że ja na przykład za swój hosting płacę 120 złotych za rok i do dyspozycji mam 2 gigabajty przestrzeni (jest to cena z górnej granicy średniego przedziału). Właścicielka strony w tym dziwnym hostingu płaci więc prawie cztery razy więcej niż ja, a dostaje około 14 razy mniej.

#3

Mimo wszystko uważam, że mistrzostwo świata w kategorii nieświadomego klienta należy się człowiekowi, jakiego poznałem jakiś miesiąc temu w barze. Od słowa do słowa temat rozmowy zszedł na komputery i człowiek ów pochwalił mi się, że jego biuro architektoczniczne ma swoją stronę internetową i strona ta jest pozycjonowana przez jakąś zewnętrzną firmę na hasło “architekt białystok” (czy jakoś tak).

Efekt pozycjonowania jest taki, że strona owego człowieka znajduje się na czwartej podstronie wyników wyszukiwania google (kto z Was szukając architekta doklikałby się do czwartej podstrony?).

Człowiek ów za ten rarytas płaci firmie pozycjonującej cztery tysiące złotych miesięcznie.

* * *

A może tak rzucić te całe benedyktyńskie pisanie stron, znaleźć sobie jakiegoś frajera i “wypozycjonować” mu stronę? 4 tysiące miesięcznie za nic nie robienie brzmi bardzo atrakcyjnie.

0