Kategoria: Muzungu skomputeryzowany

DuckDuckGo daje radę

Rok temu próbowałem się przesiąść (podmiana domyślnej wyszukiwarki z Google na właśnie DDG), ale nie wyszło. Za często uciekałem do Google.
 
A teraz jest całkiem ok. Jedyna wada, to że to właśnie jednak nie Google: najciężej jest z tym, że gdy wpisywałeś coś w G., wiedziałeś mniej więcej jakich wyników się spodziewać. Tu jest trochę inaczej. Szukasz czegoś z WordPressowego API, to jest ten link do Codexu, ale nie na tej pozycji co w Google. Jak wpiszesz nazwę produktu, to w Google wiesz, że ceneo będzie na samej górze. Tu jest najpierw strona producenta, potem o dziwo Skąpiec i Ceneo na trzecim miejscu. Trochę się jeszcze czuje jak turysta czy gość w tym miejscu, ale na dłuższą metę nie przeszkadza mi to.
 
Duży plus, że podciągnęli wyszukiwanie zlokalizowane na Polskę. To nie są już wyniki na świat, a właśnie dostosowane do polskiego kontekstu.
 
I drugi duży plus, że DDG dobrze sobie radzi z najnowszymi newsami, także z Polski. Tak jak w Google jeśli wyszukiwane hasło dotyczy jakiegoś aktualnego wydarzenia, na górze w pierwszej kolejności są wiadomości z serwisów informacyjnych.
https://duckduckgo.com/
1

Zauważyliście, że Facebook stał się lepszy?

Zauważyliście? Mniej głupich wpisów na waszym wallu? Nieśmiesznych obrazków, o których udostępniający myślał, że są śmieszne? Żenujących mądrości, linków do artykułów, których udostępniający pewnie nawet nie  przeczytał, a wrzucił tylko by pokazać jaki on jest ho ho, bo patrzcie, artykuł po angielsku, w dodatku patrzcie z jakiej domeny!

Nie dziękujcie. Tak, odinstalowałem jakiś miesiąc temu mobilną aplikację facebooka i pojawiam się na nim teraz o wiele rzadziej. W weekend prawie w ogóle, w tygodniu z doskoku w ciągu dnia (pewnie zaraz wrzucę link do tego wpisu, o już jest) i jak dam radę to jeszcze przez chwilę wieczorem.

W efekcie, choć wciąż wiele czytam i grzebię w sieci telefonem to nie leci to z automatu na Facebook. Było ciężko przez pierwszych kilka dni, ale teraz już daję radę. Od wszystkiego można się odzwyczaić, a im bardziej coś jest uzależniające, tym bardziej szokowa powinna być według mie terapia. Odinstalowanie aplikacji z telefonu związuje ręcę. Oczywiście można spróbować odwiedzić Facebooka z mobilnej przeglądarki albo znów zainstalować aplikację, ale póki co udaje mi się skutecznie przed tym powstrzymywać.

Po co, zapytacie? Lubię pozbywać się internetowych nałogów. Przyznajcie sami, że na pewno są miejsca w sieci lub aktywności na telefonie, o których wiecie, że robicie lub odwiedzacie za często. Czujecie ten dyskomfort, ale mimo to kolejny raz wchodzicie na Facebook by kolejny raz zobaczyć na górze ten sam wpis, który wiedzieliście dziś już 8 razy, a pod nim znów ktoś na coś narzeka, ktoś inny czymś się chwali, jeszcze ktoś inny coś udostępnia…

I tak jak już półtorej roku temu kompletnie wyniosłem się z Wykopu (Jezu, jaki to jest syf – a przynajmniej był te półtorej roku temu, ale jakoś nie wierzę by coś się zmieniło), tak teraz postanowiłem ograniczyć bytność na fejsie. Ograniczyć, bo wciąż nie zniknąłem zupełnie: jak wspomniałem odwiedzam stronę wciąż z laptopa, do tego w telefonie wciąż jest Messenger. Ten ostatni jest chyba największym problemem, bo trzyma twoich znajomych jako zakładników.

Odpryskiem od mojej ucieczki z Facebooka ma być to, że wrócę do pisania na blogu. Jak może widzicie z ostatni miesiąc pojawiło się kilka nowych wpisów, po dłuższej ciszy. Może uda mi się utrzymać przynajmniej te małe ale jednak tempo.

Od kilku dni świat żyje aferą związaną z przekazaniem przez Facebook danych 50 milionów użytkowników firmie, która sterowała kampanią Donalda Trumpa. Amerykański kongres właśnie przepycha ustawę, wg której władze będą miały konto administratora w tego typu serwisach i będą widzieć wszystko o was bez potrzeby pytania o te dane kogokolwiek. Nie czujecie dyskomfortu?

0

Pomysł na grę: traf do domu

Gra oparta o Google Street View. Określasz gdzie jest twój dom (lub pozwalasz geolokalizacji na to) i gra umieszcza cię losowo na mapie Google w widoku ulicy. Musisz trafić do swojego domu.

Na pierwszym poziomie losowa lokalizacja jest w obrębie twojego miasta. Potem powiatu, potem województwa, potem gdzieś w Polsce. Potem kontynent i tak dalej.

Żeby poziom kontynent był grywalny (powodzenia w klikaniu strzałki milion razy), możesz być przenoszony od razu do najbliższego skrzyżowania, jednak jeśli kierujesz się na przykład w złym kierunku, po jakimś czasie jest ci odbierana taka szansa (wraca znów po jakimś czasie). Do przemyślenia.

Jeśli wykonawca chce zmonetyzować taką grę, może się dogadać np z Biedronką i “losowa” lokalizacja startowa zawsze będzie pod sklepem tej sieci lub trzeba koło niej przejść lub jak się wejdzie na jej parking, dostajemy wyżej wspomniane opcje przewijania do skrzyżowań. Jak Biedronka nie będzie zainteresowana, to można znaleźć innego sponsora.

Niech ktoś zrobi taką grę, to chętnie zagram. Pomysł oddaję za darmo jeśli gra nie będzie dochodowa. Jeśli będzie monetyzowana, zapraszam do kontaktu w celach ustalenia podziału łupu 😉 Załóżmy, że jak ktoś nie chce się skontaktować, roszczę sobie prawa do 100% dochodu :>

TL;DR: coś jak GeoGuessr, ale z celem odnalezienia swojego domu

0

W końcu Firefox jest taki jak powinien być (i jest lepszy od Chrome)

Wszyscy się teraz o tym rozpisują, więc i ja nie mogę odpuścić: wróciłem do Firefoksa po tułaniu się po różnych przeglądarkach i zostanę już na dobre. Nie ma bowiem powodów by dać się mniej lub bardziej szpiegować w innych przeglądarkach.

Dlaczego? Oto najważniejsze powody, przeczytaj i sam(a) zdecyduj czy nie warto Firefoksowi dać kolejnej szansy (lub go poznać jeśli od zawsze korzystaliście np z Chrome)

(Aha, najpierw uwaga. Mówię o wersji na komputery. Niestety na Androida Firefox wciąż jest ociążałą cegłą, której nawet przy dobrych chęciach używać się nie da)

Jest szybki

Firefox 57 to podsumowanie wielu prac przy silniku poczynionych w ostanich miesiącach. Nie jest to totalna wymiana silnika renderującego strony, ale krok po kroku przepisano każdy jego najważniejszy komponent. Efekt jest taki, że Firefox jest tak samo szybki jak Chrome. Nie będę podawał liczb, po prostu zainstaluj i sam się przekonaj.

Znika więc największa bolączka Mozilli, czyli udawanie, że jest dobrze z wydajnością. Takie podejście prawie ukatrupiło Firefoksa w ostatnich latach, gdy wszyscy się przesiedli na Chrome. Czy teraz wrócą? Są dwa powody, by to zrobić:

Używa tych samych rozszerzeń co Chrome

Trochę upraszczam w tym nagłówku, ale chodzi o to, że Firefox przeszedł teraz na tzw WebExtensions – rozszerzenia pisane wg pewnej specyfikacji. Wg tej samej specyfikacji pisane są rozszerzenia do Chrome czy Opery. Oznacza to, że teoretycznie rozszerzenia do Chrome będą od razu działać też w Firefoksie. Muszą tylko przez autora zostać opublikowane w “sklepie” Firefoksa (a zapewne już wkrótce pojawi się jakiś dodatek by instalować rozszerzenia bezpośrednio ze sklepu Chrome, tak jak to ma Opera).

Wiele osób postrzega to jako wadę, bo Firefox porzucił swój własny, oparty na XUL standard rozszerzeń. I po części ich rozumiem, bo XUL dawał o wiele większe możliwości niż WebExtensions.

Ale dla mnie te zrównanie w dół (tak, Firefox w tym wypadku nie staje się bezwględnie zły, a po prostu na tym samym poziomie co Chrome) to trade off, który trzeba było poczynić. Wszystkie przeglądarki używają HTML w tym samym standardzie, wszystkie używają tego samego CSS i JS i doskonale zdajemy sobie sprawę im bardziej ten standard będzie spójny, tym lepiej dla twórców witryn (i nas, użytkowników). I tak samo z roszerzeniami: posiadanie wielu standardów to niewygodne rozdrobnienie. Firefox zrównał w dół, bo to Chrome ma dominującą pozycję. Mam nadzieję, że teraz wszystkie przeglądarki razem będą rozwijać ten standard.

Podsumowując co najważniejsze: jeśli masz w Chrome swoje ulubione rozszerzenia, nie ma już technicznych przeszkód by nie działały one w Firefoksie.

Nie szpieguje!

Jest to dla mnie orgomnie ważne. Nie mam nic super ważnego do ukrycia, ale bardzo nie lubię tego uczucia, że siedzi nade mną jakiś algorytm, który patrzy na to, co robię. Nawet jeśli jest to kompletnie anonimowe to jednak zawsze działa zasada, że obiekt obserwowany zmienia się pod wpływem obserwacji. Mieliście kiedykolwiek tę myśl, że “oho, jestem już na pewno na jakimś radarze” gdy wpisywaliście w google “terroryzm przyczyny”? Czuliście dyskomfort płacąc kartą w aptece za jakiś lek (jeśli nie, to powinniście)? Zdarzało wam się polajkować artykuł na Financial Times tylko dlatego, że chcecie by facebookowe algorytmy, nawet jeśli nie patrzy na to żaden prawdziwy człowiek, zakwalifikowały was do tej “lepszej” grupy użytkowników?

Na tym właśnie polega zmienianie się pod wpływem obserwacji: nawet jeśli jesteście 100% przekonani, że żaden człowiek was nie widzi, mikromodyfikujecie swoje zachowanie, tylko po to by bezduszny algorytm lepiej o was myślał. I nie udawajcie, że tego nie robicie, każdy tak robi. Dla mnie jest to bardzo niewygodne uczucie.

Chrome jest przeglądarką tworzoną przez firmę, która zarabia na reklamach i zależy jej by te reklamy jak najardziej dopasować do użytkownika. Każda zainstalowana przeglądarka Chrome ma swój unikalny indentyfikator, który wysyła wraz z informacją o waszej aktywności na serwery Google. Powyżej wspomniałem tylko o bezwiednym śledzeniu was, ale pamiętajcie też, że żyjemy w dobie, gdy amerykańskie firmy muszą współpracować z NSA gdy te je o to poprosi i nie mogą tego ujawniać (no i znowu właśnie trafiłem na jakiś radar, może i wy trafiacie czytając to).

Przełamanie monopolu

Ilu z was wie, że przeglądarka Opera to tak naparwdę kolejna wersja Chrome? Vivaldi tak samo, tak samo Brave (przeglądarka tworzona przez byłego głównego programistę Mozilli) i właściwie wszystkie inne przeglądarki. Niemal wszystkie używają teraz tego samego silnika wyświetlania stron pod nazwą Blink.

Niemal wszystkie, bo swoje własne silniki mają tylko właśnie Mozilla i Microsoft w przeglądarce Edge.

O ile spójność standardów sieciowych jest bardzo ważna, to powinny być one implementowane na więcej niż jednym silniku. Bo monopol zabije rozwój. Albo dokładniej: zahamuje rozwój sieci w takim kierunku, w jakim powinna się rozwijać dla użytkowników, a rozwijać się będzie w takim kierunku, w jakim chce autor monopolistycznego silnika. Gdyby w sieci został tylko silnik Blink dostarczany przez Google, któremu zależy na maksymalizacji przychodu z reklam, jak myślicie, jakie nowe standardy pojawiały by się w sieci? Byłyby to lepsze interakcje użytkownika w celu zdobywania przez niego informacji, czy zmiany w celu zdobywania informacji o tym użytkowniku przez reklamodawcę?

Mozilla jest organizacją non profit i faktycznie robi to co robi by tworzyć sieć lepszą użytkownikom. Podziękuj więc im i przesiądź się na Firefoksa. Jest za darmo, działa tak samo dobrze jak Chrome, nie śledzi cię, uBlock działa… po co więc zostawać na Chrome?

0

Streamingowany system operacyjny na komórkę

Raz na jakiś czas wpadam na pomysł jak może wyglądać przyszłość, ale jako, że nigdy tego nie zapisuję i rzadko o tym komukolwiek mówię, potem trudno mi jest kogoś przekonać, że “ja to wymyśliłem” 🙂 Pewnie mi nie uwierzycie, że jeszcze w czasach pierwszych telefonów komórkowych przewidziałem, że telefon będzie miał w sobie aparat fotograficzny. Choć w swoich wyobrażeniach widziałem jak ludzie przyszłości przykładają do ucha kompaktowe cyfrówki, nie wiem czemu tak widziałem, że będzie to wyglądało 🙂

Oczywiście nie każda moja przepowiednia się sprawdza i to właśnie z lęku, że się pomylę nikomu o tym nie mówiłem. Ale postanawiam to teraz zmienić. Bo kilka dni temu uderzyła mnie wizja telefonów przyszłości i nie mogę o tym przestać myśleć. Wydaje mi się to rewelacyjnym i rewolucyjnym pomysłem. I im dłużej myślę, tym bardziej jestem pewien, że takie coś któregoś dnia ujrzymy na rynku, choć nie wiem dokładnie kiedy.

Czy wiecie w jaki sposób uruchamia się obecnie wymagające dużych zasobów gry komputerowe na telefonach czy tabletach, które tych zasobów nie mają? Nazywa się to cloud gaming  i coraz pojawia się już tu i tam. Jeśli się nie mylę NVIDIA ostatnio zrobiła swoją jakby konsolę do gier działającą na tej zasadzie – ma dość słabe bebechy, ale można na niej grać w zaawansowane gry 3D.

Zasada jest taka: całość renderowania gry odbywa się w chmurze, z dala od  twojego komputera czy telefonu i odsyłana jest przez sieć klatka po klatce na twoje urządzenie. Ty klikasz przycisk, informacja o kliknięciu wysyłana jest na klaster obliczeniowy, który w ułamku sekundy oblicza rozprysk krwi twojego przeciwnika, zmianę kąta padania cienia przechylającej się postaci i wszystko inne co normalnie robi karta graficzna i kolejny ułamek sekundy taki wyrenderowany obraz wraca do ciebie przez sieć na telefon. Po kolejnym ułamku sekundy kolejny render z jeszcze większym rozpryskiem krwi i jeszcze bardziej pochyloną postacią jest wykonany i wysłany do ciebie. Twój telefon się nie nagrzewa, bo nie ma od czego – tak naprawdę jest małym telewizorkiem na którym widzisz film, tyle, że interaktywny, sterowany twoimi kliknięciami.

Imponujące, prawda? A to się już dzieje naprawdę i dziać się będzie coraz częściej.

I pomyślałem: skoro można w ten sposób na farmie super wydajnych serwerów renderować i wysyłać obraz gier, dlaczego nie można by w ten sam sposób wysyłać całego systemu operacyjnego?

Na twoim telefonie nic by nie było zainstalowane. Jedynie prosty system do komunikacji z siecią, obsługi klawiszy i nacisku, aparatu i mikrofonu. Mały procesor do wyświetlania odebranej z sieci grafiki i odgrywania dźwięków – głosu rozmówcy czy odgłosu zdychającej świni w angry birds 😉

Prawdopodobnie taki telefon nie musiałby być telefonem i nie miałby żadnego modułu do komunikacji z siecią komórkową: osoba dzwoniąca dzwoniła by bezpośrednio na serwer, skąd dźwięk byłby przekazywany przez wifi do twojego telefonu.

Wszystko właśnie działoby się na odległym serwerze: gdzieś w jakimś kontenerze miałbyś swój system operacyjny, swoje apki, swoje pliki, zdjęcia, dokumenty… Klaster by czekał na informacje o twoich “kliknięciach” i odsyłał na nowo wyrenderowany obraz jak to powinno wyglądać na twoim telefonie.

Ta rewolucja miałaby spore zalety:

  • Telefon – cienki klient, wypatroszony z drogich komponentów – byłby o wiele tańszy niż obecnie
  • Wypatroszenie z komponentów na pewno pozytywnie wpłynie na czas pracy na jednym ładowaniu. Tak naprawdę twój telefon tak jakby będzie cały czas podłączony kablem do sieci elektrycznej: gdzieś w odległej serwerowni (ok, wciąż będzie potrzebna bateria do pokazywania obrazu na ekranie czy łączności wifi, ale rozumiecie o co mi chodzi)
  • Brak fragmentacji systemów operacyjnych: jedna wersja dla wszystkich będzie zainstalowana i zawsze aktualizowana na serwerze, bez obaw, czy telefon ją udźwignie – telefon jest przecież tylko ekranikiem, który ma wyświetlić obraz odesłany w OGV czy innym MPEG.
  • Dlaczego w ogóle upieramy się by mówić, że jest to system na telefony komórkowe? Warstwa abstrakcji na serwerze może odsyłać obraz przeskalowany na telefon, tablet coś co będzie odpowiednikiem “komputera stacjonarnego w przyszłości” czy telewizor lub cokolwiek innego, co jeszcze pojawi się w przyszłości (gogle wirtualnej rzeczywistości?) Może tak właśnie spełni się w końcu sen o informatycznej konwergencji

Wady? Oczywiście, ale wydaje mi się, że istnieją one tylko na dzień dzisiejszy.

  • Przede wszystkim taki telefon by mógł żyć musi być połączony ciągle do sieci – WIFI albo mieć nieograniczony pakiet gigabajtów w sieci komórkowej. Na dzisiaj nie ma na to szans, ale jesteście pewni, że to nie nastąpi w przyszłości? Ja pamiętam jeszcze czasy gdy z zegarkiem w ręku pilnowałem by dziennie nie spędzić w internecie więcej niż 27 minut – 9 impulsów modemowych, na które pozwalali mi rodzice. W tamtych czasach gdyby ktoś powiedział, że w 10 minut ściągnie 3-gigowy film z internetu, byłby wyśmiany.
  • Nikt nie postawi nam farmy komputerów obliczeniowych za darmo, więc albo telefony stałyby się telefonami w abonamencie, albo wcale nie byłyby tańsze (jedynie produkcja byłaby tańsza, a my byśmy nadal płacili tyle samo by pokryć koszt infrastruktury), albo ktoś zdecydowałby się na zasponsorowanie tej farmy aby przeprowadzić na nas jeszcze dokładniejszy data-mining i profilowanie reklamowe (hello Google), albo ktoś zdecydowałby się na ten krok by wgryźć się obecnie zabetonowany świat dwóch producentów systemów mobilnych (hello Microsoft)
  • Oddać wszystko w ręce jakiejś zewnętrznej firmy i nie mieć nic na własnym komputerze to ostatni poziom zgody na pełną inwigilację. Ale to już tylko kwestia odpowiedniego gotowania żaby; prawdę mówiąc mało kto obecnie wie jak wiele oddaje w ręce Google, Facebooka czy Microsoftu.

Wada, o której pewnie pomyśleliście, a która nie istnieje: opóźnienie. Wysłanie informacji o wciśniętym przycisku, renderowanie efektu na odległym serwerze i odesłanie obrazu z powrotem powinno zająć zauważalną ilość czasu. Tymczasem jednak w przypadku tak renderowanych gier właściwie opóźnień nie ma: kule świszczą, gracze biegają, a wszystko działa stosunkowo płynnie.

Ja uważam, że taki “streamingowany” system operacyjny to tylko kwestia czasu. Google ma już wszystko by móc to zrobić: swoje systemy operacyjne, które cierpią na fragmentację, swoje centra danych do cloud computingu i marketingową potrzebę wiedzy wszystkiego o nas. Microsoft też ma swoją chmurę i swój system i ma wielki strach przed marginalizacją w przyszłości. Może ktoś inny?

A jakie jest wasze zdanie?

0

Odzyskiwanie danych skasowanych z pendrive – jak to zrobić pod linuksem

W końcu się przytrafiło: zamiast skasować kilka katalogów z pendrive’a skasowało się wszystko 🙂 Nie do kosza, ale na “amen”.

Do skasowania doszło pod Windows, więc najpierw szukałem narzędzi dla tego systemu: bałem się, że wyjęcie pendrive może pogorszyć sytuację. Po sprawdzeniu dwóch, każdy się okazał programem typu “pokażemy ci co skasowałeś, ale za odzyskanie zapłać”. Dałem sobie zatem spokój i przepiąłem pendrive do mojego laptopa.

I teraz krótko jak postępujemy:

Instalujemy foremost, program do odzyskiwania danych:

$ sudo yum install foremost

Podpinamy pendrive i szukamy jego oznaczenia:

$ sudo fdisk -l

(u mnie wyszło, że pendrive ten to /dev/sdb2)

Odzyskujemy (chwilę to potrwa):

$ sudo foremost -i /dev/sdb2 -o ~/odzyskane

Utworzony na dysku katalog z odzyskanymi ma uprawnienia roota, więc poprawiamy to:

$ sudo chmod -R 777 ~/odzyskane

Wułala: w katalogu użytkownika zobaczysz katalog “odzyskane” a w nim wszystko co było na pendrive i nie zostało nadpisane

0

Najtrudniejsze słowo przy opisie zleceń brzmi “proste”

Czytam właśnie kolejne zlecenie przesłane do mnie i kolejny raz występuje z nim słowo “proste”. Naczytałem się już w życiu jego odmian i użyć mnóstwo: “prosta strona”, “prosty plugin”, “proste ustawianie”, “prosty wybór”.

Z doświadczenia wiem, że jeśli się znaczenia tego słowa z klientem nie doprecyzuje, ktoś na koniec będzie niezadowolony: klient, albo wykonawca. Więc wyjaśnię.

Gdy klient przykładowo pisze w specyfikacji:

  • Proste wybieranie rozmiaru zdjęcia

To być może ma na myśli:

  • Aby zmienić rozmiar zdjęcia chcę złapać za jego brzeg i przeciągnąć i tyle, to jest właśnie proste a więc i tanie

Programista / webdeveloper natomiast to samo zdanie rozumie jako:

  • Aby zmienić rozmiar zdjęcia wpisz w pierwszy input jego wysokość w pikselach, a drugi input szerokość. I błagam nie każ mi sprawdzać czy wpisałeś tam liczbę czy jakiś przypadkowy ciąg znaków. Jeśli rozumiesz proste jako tanie, to to jest właśnie proste.

Drodzy klienci, którzy w przyszłości być może traficie na ten wpis, a potem do mnie: dajcie od razu znać, czy rozumiecie, że “proste w użytku” to coś na kompletnie drugim końcu skali wobec “prostego w wykonaniu” 😉

Kiedyś darłem koty z klientami, z którymi nie doprecyzowaliśmy tego słowa, potem widząc słowo proste od razu kasowałem maila ze zleceniem, ale może teraz nam się uda porozumieć?

Zwykły czytelniku, może też freelancerze: nie krępuj się zacytować tego wpisu w rozmowie ze swoim klientem, jeśli oczywiście zgadzasz się z powyższym 😉 Niech i Twoje nerwy nie cierpią.

 

0

Kilka razy w roku piszę książkę

Oglądałem właśnie film “Capote”. Opowiada o tym jak ten słynny pisarz pracował nad jedną ze swoich książek “Z zimną krwią”. W pewnym momencie wypowiada słowa:

Naprawdę chciałbym już z tym skończyć. Siedzę nad tą książką już cztery lata.

Nie czytałem tej książki, ale według internetu ma ona między 500 a 600 stron. Chwała za tyle pracy.

Ale zastanowiłem się po ilu latach ja napisałbym równoważnik takiej książki. Jakby nie było kodując też piszę; inny to rodzaj literatury, ale też muszę wszystko od początku do końca sobie rozplanować, przewidzieć w którym momencie będą najważniejsze zwroty akcji, a co więcej być jednocześnie i pisarzem i korektorem: wystarczy zapomnieć o jakiejś kropce czy średniku i książka okazuje się totalną klapą.

Wziąłem do ręki tylko ostatnie moje dzieło, skórkę do WordPressa napisaną na zlecenie. Uruchomiłem w konsoli:

find . -name ‘*.php’ -o -name ‘*.css’ -o -name ‘*.js’ -o -name ‘*.less’ | xargs wc -l

Zlicza to linie we wszystkich napisanych przeze mnie plikach. Wynik: 19401.

Na jednej stronie A4 mieści się 57 linii pisanych czcionką 11tką. Nie wiem czy to dobre porównanie do faktycznie książek drukowanych, ale gdyby to wydrukować wyszłoby 340 stron.

To tylko jedna skórka, a tych piszę w roku kilka. Do tego wtyczki, czy pełne zlecenia na całe strony.

Tak teraz myślę, że mój kod bardziej to wiersze niż proza. Linijki rzadko zajmują całą szerokość karty i mało kto je rozumie. A już na pewno nikt poza mną ich nigdy nie przeczyta.

0

Obiecanki, cacanki

Pierwsze telefony z systemem FirefoxOS są już na rynku. Ja tymczasem postanowiłem odnaleźć filmik, który prezentował koncept takiego telefonu w dniu, gdy Fundacja Mozilla postanowiła, że zrobi taki właśnie system.

Zobaczcie, uśmiech sam się pojawia na twarzy jak wiele chciano, a jak mało wyszło 🙂

 

0

Jaka temperatura w Białymstoku?

Taka szybka informacja. Gdyby ktoś potrzebował sprawdzić ile stopni jest właśnie w Białymstoku, czy też tę informację pobrać do jakiejś swojej aplikacji, którą tworzy, widżetu na pulpit czy gdziekolwiek indziej, gdzie może się ona przydać, to uprzejmie informuję, że mój blog może służyć za źródło.

http://muzungu.pl/met/ – pokazuje duży napis z temperaturą, odświeża się co 5 minut

http://muzungu.pl/met/?plain – żadnych formatowań, bez kodu HTML i brak odświeżania. Po prostu temperatura zapisana zwykłym tekstem.

http://muzungu.pl/met/?float – to co powyżej, tyle, że bez °C na końcu.

Informację o temperaturze pobieram z tej stacji meteorologicznej.

OK, właśnie udowodniłem, że jestem tak leniwy, że nawet nie chce mi się podchodzić do termometru za oknem 😉

 

0

Fedora 19 – nie będzie recenzji

Przy każdym kolejnym wydaniu systemu jaki używam pisałem mniejszą lub większą recenzję. Teraz tylko nadmienie, że jest już Fedora 19 i używam jej od dnia jej wydania (czyli już 2 tygodnie).

Nie mam niestety co o niej napisać. Instalacje kolejnych wersji tej dystrybucji Linuksa zaczynają chyba przypominać instalacje kolejnych wersji przeglądarek (nawet numeracja jest już podobnie wysoka). Wszystko działa, dodano kilka usprawnień, czasem całkiem przydatnych. Nic chyba specjalnie nie popsuli.

Jedyna oczekiwana przeze mnie grupa zmian to usprawnienia w pracy z wieloma oknami i w samym Nautilusie (przeglądarce plików). Do wydania 18 Fedory przeniesienie pliku z okna do okna przez przeciągnięcie było właściwie niemożliwe, póki okno było zmaksymalizowane. Teraz jest dość podobnie, jak ma to miejsce w Windows (przynajmniej jeśli chodzi o filozofię działania): chwytamy plik, kierujemy go do górnego lewego rogu ekranu (w tym momencie pokazują się nam wszystkie okna jak na zrzucie ekranu) i przenosimy plik do okna, w którym chcemy go otworzyć. Tak właśnie powinno to się odbywać (wcześniej musiałem okna umieszczać obok siebie ręcznie).

Zrzut ekranu z 2013-07-16 12:16:42I tyle. Wszystko pozostałe jest właściwie po staremu. A przynajmniej nic więcej chyba się nie zmieniło w obszarach, w których poruszam się w systemie.

0

Sprawa MegaUpload jak w filmie kryminalnym

Kim Dotcom mówi, że to rzeź na plikach (chodzi o skasowanie danych MegaUpload), LeaseWeb, firma która je przechowywała mówi, że zachowała się ok: że powiadamiała, że będą usuwać, a nikt się nie interesował i nie odpowiadał od ponad roku więc usunęli. Dotcom nadal grzmi.

Myślę, że Dotcom postępuje po prostu chytrze: zależało mu na skasowaniu plików, modlił się o to, a teraz udaje, że jest inaczej.

Bo może mi ktoś wyjaśnić, niby dlaczego Kim miałby żałować, że wykasowano pliki, które USA uważa za nielegalne i od których zaczął się cały proces? Nie ma narzędzia zbrodni, nie ma ofiary – nie ma przestępstwa.

0

Plus dla Red Hata

Choć sam nie mam nic przeciwko Gnome Shell i używam z przyjemnością, to chociaż jedna firma pokazuje, że liczy się ze swoimi klientami i nie ma zamiaru wzorem Microsoft czy Cannonical na siłę uczyć ich nowych nawyków

W Red Hat 7 domyślnie Gnome będzie działał w classic mode, a jeśli ktoś będzie chciał nowości, włączy sobie sam. Tak się robi soft do pracy, a nie eksperymenty na ludziach

źródło

0

Ale głupi ci dziennikarze

Wywiad USA ma dostęp do wszystkiego, co znajduje się na komputerach z Windowsem, na tabletach od Apple. Zastanawiam się czy któryś dziennikarz śmignie się zapytać polskich polityków czy nadal uważają, że zakup owych tabletów, by na nich czytać i przeglądać wszelkie rządowe dokumenty był dobrym ruchem i jeśli nie – co zamierzają z tym zrobić.

Czy jednak dalej – tak jak wczoraj usłyszałem to w Panoramie na TVP2 – dziennikarze  bujając w obłokach  będą radośnie twierdzić, że wywiad USA szpieguje tylko swoich obywateli.

0

Sztuczki z touchpadem, czyli co można robić oprócz przesuwania palcem kursora?

Stawiam wniosek o niedodawanie fizycznych przycisków do prawo i lewokliku w najnowszych laptopach, wyposażonych z touchpad z funkcją multitouch. Bo wszystko można już zrobić na takim gładziku; sam przycisków nie dotykałem już od miesięcy. Zajmują tylko miejsce, które spokojnie można by wykorzystać albo na zmniejszenie rozmiarów komputera, albo na powiększenie gładzika.

Nie każdy wie jak wiele rzeczy można zrobić na touchpadzie, nawet takim zwykłym bez multidotyku. Wypiszę więc wszystkie znane mi “sztuczki”, a może dzięki temu ktoś z Was znajdzie coś dla siebie.

Zaznaczam, że opisuję touchpad z multidotykiem, działający pod Linuksem. Pod Windows nie wszystko musi działać.

Zaczynamy:

Przesunięcie kursora na ekranie – to oczywiście banał, ale jak wypisywać wszystko to wszystko 😉 Przykładamy palec do gładzika i przesuwamy. Proste

Kliknięcie elementu (odpowiednik lewokliku) – uderzamy raz w gładzik jednym palcem

Dubleclick – po prostu dwa razy uderzamy w gładzik

Wywołanie menu kontekstowego (odpowiednik prawokliku) – uderzamy raz w gładzik dwoma palcami

Kliknięcie środkowym przyciskiem myszy (odpowiednik np kliknięcia rolką, w przeglądarkach otwiera kliknięty element w nowej karcie) – uderzamy raz w gładzik trzema palcami

Przewinięcie strony w pionie (odpowiednik rolki w myszce) – przykładamy dwa palce i przesuwamy je od góry do dołu

Przewinięcie strony w poziomie (odpowiednik rolki w myszce używanej wraz z przyciskiem alt) – tak jak wyżej, tyle, że przesuwamy palce na boki

Przeniesienie elementu (odpowiednik kliknięcia na elemencie i przesunięcia elementu podczas trzymania klawisza myszy) – trudniejsze ale po przyzwyczajeniu działa idealnie. Uderzamy szybko dwa razy jednym palcem, jednak po drugim uderzeniu nie podnosimy już palca, a przesuwamy go na bok; element pod nim będzie “złapany” i przesunie się wraz z kursorem. Ciekawostka: jeśli zabraknie nam miejsca i np gładzik pod palcem się skończy, wystarczy położyć drugi palec na gładziku i podnieść pierwszy – element nadal będzie wykonywany. Przypomina to trochę moonwalk wykonywany palcami 😉

Ergo: mysz jest już zupełnie nie potrzebna. Przyciski pod gładzikiem też

1

Dopadła mnie nostalgia

Nagle przypomniał mi się adres pewnej strony – webesteem.pl – wszedłem i okazało się, że nadal działa i nadal wygląda jak przed laty. Kurcze, internet sprzed lat nie zniknął. On nadal jest, choć ja przestałem go odwiedzać. I w jednej chwili powróciły mi wspomnienia, które zaczęły się od modemu z numerem 0202122 (dobrze pamiętam?) i które kończyły mniej więcej na stronie wspomnianej wyżej. Pozwólcie, że wyleje je tu z siebie, napiszcie w komentarzach jak zaczęła się Wasza przygoda z siecią.

Choć jestem już dość stary, to z komputerami mam do czynienia od dość niedawna. Pierwszy dostałem jak poszedłem na studia, w roku 1999 roku. Rakieta średniego zasięgu: dysk twardy 6,4 GB, procesor chyba celeron 266MHz, 64 MB ramu i karta graficzna 2 MB ram. Miała być czteromegowa, ale jak się okazało w sklepie albo mnie oszukali, albo się pomylili, a ja dopiero po latach zorientowałem się. Cóż, pierwszy komputer.

Pierwszy komputer nie miał modemu, a tym bardziej karty sieciowej, ale miał za to od razu zainstalowanego windowsa, grę quake, grę abbys word i jeszcze kilka innych. Wszystko pirackie, choć o to nie prosiłem. Po latach przeczytałem w Porannym, że sklep, w którym kupiłem mój zestaw został zamknięty po nalocie policji. Widać ktoś zamiast usiąść i grać w bonusowego quake-a poszedł to zgłosić.

Pierwszy raz wszedłem w internet na studiach, w kawiarence internetowej. Kawiarenka oczywiście już nie istnieje, ale dobrze pamiętam, że pierwszą stroną, jaką odwiedziłem było Yahoo. Kupiłem szybko w empiku jakiś kieszonkowy przewodnik po internecie i odwiedzałem kolejne wymienione w nim strony.

Uzależniłem się od kawiarenek dość mocno, a miejscem w którym byłem najczęściej to był czat. Pamiętam, że w czasie jednej z takich wizyt usłyszałem od znajomych, że na świecie jest już taki internet, za który nie trzeba płacić za każdą minutę, a w miarę niską opłatę miesięczną. Nie mogłem uwierzyć.

W kawiarence internetowej spróbowałem pierwszy raz wejść w Usenet. Bez rezultatu. Wpisałem w pasek adresu przeglądarki pl.sci.cośtam, a ta stwierdziła, że nie można wyświetlić strony. Prawdę mówiąc nie mam się chyba teraz czego wstydzić, bo podejrzewam, że ten wpis czyta już też takie pokolenie, które nie wie co tu jest wstydliwego. Drogie dzieci, nie tak się wchodzi w Usenet 😉

Jakoś w międzyczasie dokupiłem do swojego domowego komputera modem, przez co rodzice zaczęli o wiele rzadziej rozmawiać przez telefon, za to o wiele więcej za niego płacić. Pamiętam, że sam siebie limitowałem. Na ścianie wisiała kartka, na której notowałem ile minut już siedziałem w sieci (drogie dzieci, kiedyś za internet płaciło się za każdą minutę) i starałem się nie przekraczać miesięcznego limitu.

Takie limitowanie rozwinęło we mnie żyłkę archiwisty. Strony szybko (“szybko”… dobre sobie) ściągałem na dysk, zapisywałem i czytałem po rozłączeniu. Wtedy ponownie podszedłem do usenetu i tym razem już z powodzeniem. Już wiedziałem, że usenet wymaga czytnika wiadomości i – co było najfajniejsze – wystarczyło połączyć się, zsynchronizować i rozłączyć.

Tak oto pobrałem między innymi chyba całe archiwum grupy pl.comp.www, przeczytałem na nim z tysiąc wiadomości (może i trzy tysiące, trwało to wiele dni) i zanim odważyłem się coś napisać, poszedłem szukać kursu tworzenia stron. Tu specjalne podziękowania dla Pawła Wimmera.

Long story short, świat ujrzał moją pierwszą stronę o mojej pasji – mrowisko.of.pl. Już teraz nie działa, traktowała o mrówkach. Ale przyznać muszę, że wtedy jeszcze bardzo wielką zasługę w jej powstaniu miał Microsoft Front Page.

Stron było jeszcze kilka, z tych ważniejszych muszę wspomnieć o VivaMozilla.civ.pl (też już jej oczywiście nie ma). Strona ważna z wielu powodów. Po pierwsze była to dość ważna strona fanowska – jak na tamte czasy. Mozilla dopiero raczkowała, a stronę moją, obok mozillapl.org (miałem ich koszulkę ze zlotu fanów Mozilli w Poznaniu!) polecali wszyscy w sieci. Uznanie było tak duże, że jeśli ktoś w Mozilli wszedł w menu Pomoc, tam wszedł w O autorach i doczekał do podziękowań (lista autorów przewijała się jak napisy końcowe w filmie) byłem tam wymieniony z imienia i nazwiska! Moje nazwisko w Mozilli. Fakt, że to była wersja 0.9 tego programu, że to było wieki temu i nikt nawet nie słyszał o Firebirdzie (potem przemianowanym na Firefoksa). ale zawsze coś. Pamiętam, że na VivaMozilla na górze miałem taki licznik, który wskazywał, że użytkowników Mozilli w Polsce jest już 40 tysięcy. Takie to były czasy.

VivaMozilla to też moja pierwsza strona napisana w PHP i to z autorskim systemem CMS, stworzonym przeze mnie. Głównym powodem stworzenia go był fakt, że nie umiałem zainstalować żadnego gotowego i że gotowe wymagały bazy danych MySQL, czego moje konto nie zapewniało – takie to były czasy. Napisałem więc system, który gromadził newsy w plikach tekstowych na serwerze. System któregoś dnia został zhakowany przez Turków, po kilku dniach znów został zhakowany, a ja strzeliłem focha, wrzuciłem newsa, że ja tu hobbistycznie żyły wypruwam i jak oni mnie tak, to ja stronę zamykam. I zamknąłem.

Równolegle bardzo intensywnie udzielałem się w Usenecie. Drogie dzieci, Usenet to takie miejsce, w którym wszyscy mogli zapytać o wszystko innych, wszyscy starali się nie dać sprowokować trollom, wszyscy pisali mniej lub bardziej anonimowo i mieli internetowych znajomych. Tak, coś jak Facebook, tylko ze zgaszonym światłem.

Aż dotarłem do grupy pl.pregierz – miejscu, o którym się mówiło, że jak się raz tam wejdzie to nie można wyjść. To prawda. Wiele osób próbowało przestać tam pisać, ale po kilku miesiącach wracali. pl.pregierz bardzo rzucał się na mózg. To było tak, że gdy jakaś ekspedientka w sklepie krzywo na ciebie spojrzała, już z myślach układałeś sobie “piętnuję sklep ABC za zatrudnianie leniwych, starych bab…” i po powrocie do domu tekst ten wrzucałeś na pręgierz. I zaczynała się dyskusja albo i nie.

pl.pregierz bardzo szybko z miejsca narzekania ogólnego zmienił się w miejsce sporów politycznych. Prawica mówiła lewicy (przepraszam, lewakom) jak ma żyć, a ci im odpowiadali by spier*lali. Takie to było miejsce i taki język. Upadek totalny zaczął się od zjawienia się na pręgierzu moona – jakiegoś już starszawego prawicowca, który nie wahał się wyjaśnić ci, że jeśli nie głosujesz na Giertycha, to jesteś chu*em.

I wtedy pojechałem do Afryki, do Rwandy i wszystko się zmieniło. Udało mi się wyjść z pręgierza i nigdy już tam nie wróciłem. Udało mi się zobaczyć, że poza internetem jest fajniej, a jak się weszło w jakieś internetowe bagno, da się z niego wyjść. Temu tak łatwo udało mi się opuścić wykop.pl – obecnie bardzo przypomina to, co kiedyś działo się na pręgierzu.

Strony jednak robię dalej. Jak wiecie już nie na autorskim CMSie 😉 a na solidnym WordPressie. Mam kilka swoich, co jakiś czas powstaje też kolejna robiona któremuś z moich klientów. Tylko usenet – niegdyś bardzo ważny (nie tylko pregierz odwiedzałem, ale wiele grup naukowych i tchnicznych), a teraz jak zaglądam wiejący pustkami – zastąpiłem Google Plusem i trochę facebookiem.

Kurcze, to tylko 13 lat, a czuję się jakbym opowiadał historie sprzed dziesięcioleci.

0

To jest właśnie moment na rejestrację na Copy.com

[copycom] to nowy serwis, który od wczoraj sieje zamieszanie w sieci. Działa i w dużym stopniu wygląda tak samo jako DropBox (czyli miejsce na przechowywanie plików online i synchronizowanie ich ze swoimi komputerami), ale dzięki przestrzeni jaką można zdobyć przez polecanie [copycom] swoim znajomym nagle wszyscy o tym piszą. Piszę więc i [copycom txt=’polecam także i ja’].

Dlaczego? Na starcie dają 5 GB miejsca w chmurze (a jeśli skorzystacie z któregoś z odnośników w tym wpisie, dostaniecie 10 GB). Dodatkowo za tweetnięcie jest 2 GB więcej. I co najważniejsze: za skuteczne polecenie serwisu (skuteczne czyli zakończone rejestracją i instalacją aplikacji na komputerze) [copycom txt=’dostajemy 5 GB za każdą kolejną osobę’]. Nie ma górnego limitu.

Pomyślałem więc sobie, że niewiele tracę. To jest właśnie chwila, kiedy na polecaniu można dostać najwięcej. Polecanie DropBoksa już się nie opłaca, bo kto miał zainstalować ten zainstalował. [copycom] jak na razie niemal nikt jeszcze nie ma.

Tak więc polecam Wam i coś czuję, że szybko uzbieram tyle przestrzeni, że z chmurą zsynchronizuję cały swój dysk w laptopie 🙂 [copycom txt=’Rejestrujcie się’] i polecajcie dalej – ci, którzy zrobią to za miesiąc nie będą mieli już ta łatwo.

Ważna informacja dla linuksiarzy: poza aplikacjami na Windows i Mac jest też [copycom txt=’appka na Linuksa’]. Rozpakowujemy do dowolnego katalogu (ja mam u siebie specjalnie na to katalog “Programy” w katalogu użytkownika), klikamy dwa razy na plik CopyAgent, loguejmy się i to wszystko . Podobnie jak DropBox program będzie siedział w zasobniku, uruchamiał się wraz ze startem systemu i utworzy sobie własny katalog o domyślnej nazwie Copy. Żadnych apt getów czy innych sudo yum install.

Uwaga: komentarze z linkami rejestracyjnymi nie przejdą moderacji!

0

Pisz Tu – moja nowa wtyczka do publikowania wpisów za opłatą

Branża SEO co chwila dopytywała się jak uruchomić katalog artykułów precell i pobierać opłatę za umieszczenie w nim takiego wpisu. Kolejna grupa wordpressowiczów co jakiś czas pytała o wtyczkę, dzięki której będą mogli zrobić na przykład serwis ogłoszeniowy, gdzie publikacja ogłoszenia jest płatna. No więc wtyczkę taką zrobiłem. Oto:

Pisz Tu (pisztu.com)

Wtyczka robi, to co w temacie: osoba odwiedzająca może dodać wpis, ale tylko jeśli za to zapłaci. Autor strony zarabia na każdym wpisie, może też zarabiać na każdym URLu w treści wpisu i na przypisaniu wpisu do więcej niż jednej kategorii.

pisz tu - publikowanie wpisów za opłatąWtyczkę już podczas tworzenia przedyskutowałem z “grupą docelową”, dzięki czemu jest w niej kilka dodatkowych pomysłów już na starcie. Właściciel witryny sam decyduje co się dzieje po opłaceniu: wpis ma się pojawić od razu, czy jeszcze czekać na moderację. Można ustalić, by po x dniach wpis znikał. Można sprawić by autor wpisu na x dni przed takim zniknięciem dostał maila z propozycją przedłużenia. Wpis można publikować w WordPressie nie tylko jako ‘wpis’, ale na przykład stronę czy jakikolwiek inny samemu dodany własny typ wpisu (custom post type). Można dodać regulamin i wtedy przed publikacją wymagana jest jego akceptacja.

Słowem wypas. Wtyczka jest płatna, ale biorąc pod uwagę fakt, że służy zarabianiu na pewno szybko się zwróci.

P.s. Moja ważniejsza wtyczka, czyli TradeMatik doczekał się kilka dni temu aktualizacji do wersji 1.3.

0

Instalacja Steam na Fedora Linux

Uwaga, po przeczytaniu tego wpisu Twoja produktywność może spaść gwałtownie. Wracaj więc lepiej do pracy i nie czytaj tego. Ja to piszę, bo mi się właśnie przez Steama ściąga gra Counter Strike i chwilę jeszcze to ściąganie potrwa.

Steam – platforma do kupowania, instalowania i uruchamiania gier – został wydany w ostatni weekend. Na stronie programu dostępna jest wersja na Ubuntu, ale twórcy Fedory już przygotowali odpowiednie pakiety i ich repozytorium.

Co trzeba zrobić? Uruchom konsolę, zaloguj się jako administrator (polecenie ‘su’). Wykonaj te trzy polecenia:

# cd /etc/yum.repos
# wget http://spot.fedorapeople.org/steam/steam.repo
# grep enabled steam.repo
enabled=1

Repozytorium jest dodane. Teraz aby zainstalować steam:

yum install steam

Od teraz steam dostępny jest jak każdy inny program w systemie:

Obszar roboczy 1_002

Po pierwszym uruchomieniu steam dociągnie sobie jeszcze około 175 MB danych, poprosi o zalogowanie się lub utworzenie konta i wypełnienie ankiety. Ankieta to de facto automatyczne zbieranie informacji o posiadanym sprzęcie i łączu, więc warto to zrobić – niech wiedzą czego używają linuksiarze i w przyszłych decyzjach o rozwoju platformy uwzględniają mój sprzęt.

Steam zaraz po uruchomieniu:

Zrzut ekranu z 2013-02-17 17:08:00Jak widać trwa promocja. Ja sobie kupiłem jak wyżej wspomniałem Counter Strike za jakieś 3 euro. Zapłata e-kartą z mBanku przebiegła bez problemu.

Ciekaw jestem czy komuś się uda odciągnąć mnie teraz od zabawy jakimś wordpressowym zleceniem 😉 Ale próbować zawsze można.

0

Konfiguracja Apache: adresy public_html bez tyldy ~ przed nazwą użytkownika

Kolejna  notatka dla samego siebie: jak sprawić by lokalnie zainstalowany serwer Apache na Linuksie pozwalał otwierać projekty z katalogu $HOME/public_html za pomocą adresu localhost/user/projekt, a nie localhost/~user/projekt ?

Do pliku konfiguracyjnego serwera (u mnie w Fedora 17 /etc/httpd/conf/httpd.conf, a w Fedora 18 /etc/httpd/conf.d/userdir.conf) dopisujemy:

RewriteEngine On
RewriteCond "/home/$1/public_html" -d
RewriteRule "^/([^/]+)/(.*)" "/home/$1/public_html/$2"

I tyle.

0

To był najlepszy telefon, jaki dotąd miałem

Dziś odesłałem Nokię N8 i uważam, że powinienem poświęcić temu telefonowi chociaż mały wpis. Był to bowiem najlepszy telefon, z jakim się spotkałem, na pewno najlepsza Nokia. A dzięki współpracy z serwisem InfoNokia.pl miałem w swoich rękach na dłużej i krócej wiele modeli komórek tej firmy. Nawet nowsze od en ósemki Nokia N9 (faktycznie fajna nawigazja w systemie) i Lumia 800 (tę mam teraz) nie są takie fajne, jak ten, o którym jest ten wpis.

WP_000080_800

Fakt: najnowsze Lumie wyglądają lepiej niż N8, choć wzorowane są na designie, jaki ta właśnie zapoczątkowała. Niestety wygląd i nieco większy ekran to jedyne atuty obecnych produktów Nokii. N8 miała wszystko dopracowane, rozbudowane i ilość możliwości potrafiła wprawić w zdumienie.

Nawet się rozglądałem już na Allegro czy by nie kupić sobie na własność N8, ale jakość sprzedawanych tam aparatów woła o pomstę do nieba. Podrapane, porysowane… Aż dumny jestem z siebie, że sam potrafiłem tak zadbać o telefon. Jest co prawda kilka rysek, a jeden róg ma delikatne zgniecenie po upadku, ale trzeba się dobrze przyjrzeć by to zobaczyć.

Za czym tęsknię oddając N8? Przede wszystkim rewelacyjny aparat fotograficzny. Żaden obecnie model na rynku nie ma pełnych 12 megapikseli, żaden inny chyba nigdy nie miał, a N8 właśnie miała (tak, wiem, że PureView daje nawet kilkadziesiąt MPx, jednak nie na całej matrycy na raz). To i genialna optyka sprawiało, że nigdy nie potrzebowałem kupić sobie aparat fotograficzny (oto przykład zdjęcia). Wszelkie wyjazdy jakie tu opisywałem pstrykane były tym właśnie telefonem i nikt z Was chyba specjalnie nie zauważył, że zdjęciami coś jest nie tak. Bo i nie było. Pamiętam wypad na Krym. Inne osoby miały mniej lub bardziej zaawansowane lustrzanki. Po powrocie, gdy wymienialiśmy się zdjęciami to właśnie jakość moich wszystkich wprawiła w osłupienie i nie mogli uwierzyć, że małe pudełeczko w kieszeni potrafi złapać ostrą sylwetkę osoby z kilkuset metrów.

Inna krymska dygresja. Stałem na wysokiej skale tuż nad brzegiem morza. Do tafli wody było spokojnie ponad 100 metrów. Nagle zobaczyłem, że pod powierzchnią coś powoli płynie; myślałem, że właśnie zobaczyłem jakiegoś delfina lub inne duże morskie zwierze. Nie byłem jednak pewien, więc wyciągnąłem telefon z kieszeni i zrobiłem zdjęcie. Przybliżyłem je na ekranie i wtedy zobaczyłem, że to po prostu nurek w masce z rurką.

Taki to był aparat.

Co jeszcze? Ten telefon po prostu wydawał się mieć wszystko. I nawet więcej. Był aparat, była muzyka, była słynna nawigacja od Nokii, kamera tylnia, przednia, przyciemnianie ekranu przy słabym świetle tła. Telefon miał jednak też coś więcej, czego nie miał żaden inny.

Wszyscy zachwycali się umieszczonym w nim… portem HDMI. Niestety sam nigdy nie skorzystałem, bo nie mam kompatybilnego telewizora, ale wiele razy w sieci czytałem, że dzięki temu N8 mogła być konsolą do gier i dżojstkiem w jednym. Zazdrościłem tym wszystkim, którzy grali sobie za jego pomocą w Need For Speed na swoich 40 calowych telewizorach.

Na mnie natomiast największe łał robił wbudowany nadajnik FM. Nadajnik, nie odbiornik (odbiornik oczywiście też był). Dzięki temu swojej muzyki z telefonu mogłem słuchać nie tylko na słuchawkach czy wbudowanym głośniku (nota bene – bardzo dobrym). Wystarczyło znaleźć jakąś wieżę, zestroić telefon częstotliwościami z nią i już muzyka grała z tradycyjnych, dużych głośników sprzętu domowego. Wiele razy też tak słuchaliśmy muzyki w podróży zestrajając telefon z radiem samochodowym. Nadajnik FM był dla mnie dowodem, że Nokia naprawdę wypuszczając ten model telefonu postanowiła stworzyć dzieło doskonałe. Bez żadnych kompromisów.

Czy N8 miała jakieś wady? Po kontakcie z wieloma innymi telefonami tego producenta stwierdzam, że zdecydowanie nie. Wielu mówi, że Symbian był porażką, a ja odpowiadam, że się mylą. Zgoda, że może sklep z aplikacjami nie był tak wypchany programami jak jego androidowy odpowiednik. Co jednak z tego, skoro większość softu na androida to śmieci, których nikt nie instaluje? Ponadto moment gdy przesiadłem się z Symbiana na Lumię z Windows Phone sprawił wrażenie jakby firma Nokia była człowiekiem, który przeżył właśnie wylew krwi do mózgu i musiał się wszystkiego uczyć od nowa. Windows Phone 7 to jakiś niemowlak pod względem możliwości w porównaniu z Symbianem.

OK, była jedna wada. Nafaszerowanie telefonu wszystkim co najlepsze było pod względem marketingowym złym ruchem. Nokia stworzyła telefon doskonały, ale ze względu na jego wysoką cenę nie potrafiła go sprzedać. Kolejne komponenty, doskonały aparat muszą kosztować, ale nikt nie był chętny do ich zakupu. Nie dziwię się: też nigdy bym nie rozważał tego telefonu gdybym nie miał z nim nigdy wcześniej styczności. Jeśli ktoś miał do wyboru te kilka lat temu tańszy HTC z Androidem, szpanerski i też chyba tańszy iPhone oraz kosztujący ogromną kasę N8, o którym właściwie nic nie wiedział, wybór był prosty.

Dopiero teraz, gdy poużywałem tego telefonu chyba przez 2 lata wiem, że jest mi strasznie szkoda się z nim żegnać. Na pewno będę śledził oferty jego sprzedaży i jeśli będę potrzebował jakiś kupić, biorę na pewno (pod warunkiem dobrej jakości). To samo i Wam polecam!

0

Instalacja node.js w Linux Fedora

Node.js jest coraz popularniejszy, a nawet jeśli ktoś nie chce mieć tego javascriptowego serwera u siebie w systemie, to prędzej czy później natrafi na takie zależności, że będzie musiał go i tak u siebie zainstalować. Ja trafiłem właśnie na to teraz: używam LessCSS jako sposobu pisania kodu CSS, a kompilator LessCSS > CSS można zainstalować – poprawcie mnie jeśli się mylę – tylko za pomocą npm, który działa właśnie jako moduł do node.js.

Problem polega na tym, że od jakiegoś czasu nie ma paczek RPM dla Fedory (Red Hat, CentOS) z node.js. Trzeba go instalować ręcznie, a oto opis jak zrobić to najłatwiej:

Pobieramy Linux bianaries dla naszego procesora z tej strony.

Rozpakowujemy paczkę, zmieniamy jej nazwę na ‘node’.

Wrzucamy w miejsce, gdzie chcemy aby program był zainstalowany. Ja na takie lokalne programy mam katalog /home/konrad/_Programy.

W terminalu wydajemy polecenie:

PATH=$PATH:$HOME/_Programy/node/bin

(oczywiście zmień wyrażenie po $HOME na ścieżkę do twojego katalogu, pamiętaj o dodaniu /bin na końcu)

W katalogu domowym odnajdujemy ukryty plik .bash_profile i tam też dopisujemy te polecenie, a po nim:

export PATH

To wszystko. Od teraz node.js jest zainstalowany i działa. Można go wywołać poleceniem node, npm wywołamy poleceniem… npm.

0

Jak poprawić Gnome Shell by dało się go używać?

Nikt nie uczy się na błędach poprzedników. Tak przynajmniej jest w świecie środowisk graficznych, a w ostatnich latach nastała jakaś dziwna tendencja by te błędy popełniać. Czy to Linux, czy to Windows – wszyscy nagle postanowili wygląd systemu uprościć. Stały się może i one piękniejsze, ale w ocenie użytkowników: mniej używalne i niemożliwe do bardziej zaawansowanej konfiguracji.

Zaczęło się od środowiska KDE, które kiedyś zapierało dech możliwościami dostosowania, a gdy tylko pojawiło się w wersji 4.0 jego kariera praktycznie się skończyła. Ludzie nie potrafili zaakceptować faktu, że nagle z dnia na dzień nie mogą umieścić na pulpicie ikon. Twórcy się tłumaczyli, że to etap przejściowy, ale było już za późno. Po chwili pojawił się plazmoid pozwalający na to, a obecna wersja KDE 4.9 ma już takie same same możliwości dostosowania co trójka, ale nikt już właściwie KDE nie używa (oczywiście wiem, że przesadzam). Ci którzy przeszli wtedy na Ubuntu, wrócić już nie chcieli.

Potem przyszła kolej na środowisko Gnome, które zmieniło się w Gnome Shell, a właściwie równocześnie Ubuntu postanowiło rozwijać swoje własne Unity. Tu też zaczęło się od tych samych niewypałów: może i wyglądają ładniej, ale tylko wyglądają. To co kiedyś ustawiliśmy sobie po swojemu, teraz przestało istnieć. Panel z zegarkiem musi być zawsze na górze, a panel z ikonami – po lewej. I tu także – przynajmniej w Gnome Shell – zniknęła możliwość wyświetlania ikon na pulpicie.

Teraz ten sam fuck up zalicza Windows 8.

Czuję się jak w coraz płytszej kałuży. Najpierw udało mi się uciec z kiepskiego KDE 4 do Gnome 2 w Ubuntu. Potem te Gnome z Ubuntu zniknęło i właściwie nie było gdzie płynąć dalej: inne gnomowe dystrybucje zaczęły wdrażać Gnome Shell, który pod względem ilości funkcji konfiguracyjnych był tak samo kiepski jak Unity w Ubuntu. Do Windows po 10 latach z Linuksem wracać nie chciałem.

Jakiś czas temu z tych wszystkich kiepskich rozwiązań wybrałem Fedorę z Gnome Shell i przy niej jestem do dziś. I coś co chcę powiedzieć tym wpisem, to to że Gnome Shell może być już tak samo funkcjonalny jak starszy Gnome 2. Nie będzie tak samo wyglądał, ale właściwie wszystko czego zabrakło przy premierze jest też i teraz.

Ratunkiem są Gnome Extensions o których być może nie wszyscy wiedzą, więc proszę Państwa: zapraszam pod adres https://extensions.gnome.org/. Wchodzić należy spod Gnome Shell używając przeglądarki Firefox (inaczej nie zadziała możliwość instalacji tych rozszerzeń).

Jak widać jest tam już możliwości modyfikacji mnóstwo. Co więc na początek wybrać? Pozwólcie, że przedstawię mój zestaw rozszerzeń, z których korzystam lub korzystałem.

Brak opcji zamykania systemu w Gnome Shell

Jedna z większych głupot, jakiej dopuścili się twórcy nowej wersji: w menu Gnome brak jest opcji zamknięcia systemu, widać tylko możliwość wylogowania się. Dopiero po wylogowaniu system można zamknąć. Przez tę głupotę bardzo długo tak właśnie zamykałem komputer. Ktoś mi potem wyjaśnił, że można wcisnać Alt i opcja wylogowania zmieni się w opcję zamykania – jakim cudem miałem na to wpaść? Jak ma na to wpaść pani Halinka w biurze, której ktoś wdrożył Linuksa? Temu między innymi nikt go nie wdraża.

Rozwiązanie: https://extensions.gnome.org/extension/5/alternative-status-menu/ Po zainstalowaniu tego rozszerzenia opcja zamykania jest ciągle dostępna. Uff…

Jakie programy mam otwarte?

W Gnome zniknął pasek statusu i przy zmaksymalizowanym oknie programu (a tak przecież pracuje się najczęściej) nie widać co jeszcze działa w tle. Ile to już razy oddalenie okien (dotknięcie myszą lewego górnego ekranu okna) uświadomiło mi, że od dwóch godzin nadal mam uruchomiony RAMożerny Gimp czy Netbeans, a na Gadu Gadu (Pidgin) jakiś znajomy zagadał mnie pół godziny temu, a ja nic o tym nie wiem. Strasznie brakuje ciągle widocznej listy otwartych okien, przecieć miejsce na lewo od zegarka jest takie niezagospodarowane…

Rozwiązanie: https://extensions.gnome.org/extension/368/taskbar-with-desktop-button-to-minimizeunminimize-/ Okazuje się, że był ktoś kto pomyślał tak samo i rozwiązał ten problem! Rewelacja, teraz zawsze widzę co jest otwarte, jest nawet ikona pokazania pulpitu:

Brak ikon na pulpicie

Skoro już mowa o pokazywaniu pulpitu: pulpit zawsze jest pusty. Bardzo długo brakowało mi możliwości wyświetlania na nim ikon. Teraz już co prawda przyzwyczaiłem się by wszystkie pliki trzymać w katalogu domowym, a programy przypiąć sobie do lewego menu z programami, ale jeśli ktoś nadal nie może tego przeboleć: na pulpicie już jak najbardziej można wyświetlać ikony.

Rozwiązanie: https://extensions.gnome.org/extension/237/desktop-icons-switch/

Podgląd okien podczas przełączania przez Alt+Tab

Niestety twórcy Gnome Shell zmałpowali sposób podglądu przełączanych programów z Windows: przy przełączaniu alt+tab widzimy tylko ikony tych programów. Ja jednak uwielbiam od razu widzieć co dane okno zawiera – bardzo to pomaga gdy mamy kilka okien tego samego programu. Patrzenie na ikonki niewiele daje i trudno trafić do akurat tego, którego zawartości szukamy. W Compizie była fajna możliwość tasowania oknami niczym kartami do gry. Jest także obecnie i w Gnome!

Rozwiązanie: https://extensions.gnome.org/extension/97/coverflow-alt-tab/ Tak to wygląda:

Od razu widać co jest gdzie. Niestety rozszerzenie to nie działa stabilnie, ale wada nie jest zbyt uciążliwa. Mianowicie raz na kilkadziesiąt wciśnięć alt+tab wywala się środowisko gnome. Następuje jego szybki restart (około 3-4 sekund) i żadne okna nie są tracone. Jedyna więc wada to ten chwilowy przestój w pracy. Jest to do zniesienia, zwłaszcza, że rozszerzenie to bardzo ułatwia pracę.

Ikona menu dostępności jest niepotrzebna

Dużo miejsca wprawdzie nie zabiera i jeśli sobie jest to może być. Jeśli komuś ona przeszkadza, a zwłaszcza jeśli ktoś sobie uświadomi, że od dwóch lat nie kliknął w nią ani razu, może ją łatwo usunąć tym rozszerzeniem: https://extensions.gnome.org/extension/112/remove-accesibility/

Za mało ustawień systemu!

To prawda: standardowe opcje konfiguracyjne Gnome są mierniutkie. Tym którzy też tak uważają polecam te rozszerzenie: https://extensions.gnome.org/extension/341/settingscenter/ Doda ono kolejne opcje, w tym między innymi skrót do gnome-tweak-tool i kilku innych. Od tej pory ustawić sobie będzie można niemal wszystko.

Monitorowanie pracy procesora, zużytej pamięci, temperatury, prędkości sieci…

Gdy coś nie działa, lub zaczyna działać gorzej od razu chce się zerknąć w monitor systemu by sprawdzić co nawala. W poprzednich środowiskach bardzo lubiłem mieć te wszystkie mierniki wyciągnięte w postaci mini wykresów od razu na panelach. Tu także się da. Oto rozszerzenia:

Procesor i pamięć: https://extensions.gnome.org/extension/9/systemmonitor/ Co więcej kliknięcie w te wykresy spowoduje uruchomienie pełnego monitora systemu.

Przepustowość łącza: https://extensions.gnome.org/extension/104/netspeed/

Temperatura urządzenia: https://extensions.gnome.org/extension/82/cpu-temperature-indicator/

A gdy wszelkich rozpraszających powiadomień jest za dużo…

Są zapewne i tacy, którym minimalizm Gnome Shell jest nawet za mało minimalny. Nie chcą żadnego paska u góry, powiadomień na dole… Chcą mieć okno programu na cały ekran. To nawet zrozumiałe, jeśli ktoś właśnie wziął się do pracy i wszystko co potrzebuje to miejsce na ekranie.

Rozwiązanie: https://extensions.gnome.org/extension/393/distraction-free/ Rozszerzenie opisane jest co prawda jako nierozwijane, ale działa świetnie.

To wszystko. A właściwie więcej niż wszystko, bowiem teraz już nie ze wszystkich wymienionych wyżej korzystam. Wypisałem je jednak by pokazać Wam jak Gnome Shell upodobnić funkcjonalnie do jego starszej wersji, czyli Gnome 2.

A może ktoś z Was poleci mi coś jeszcze? 

0

Wypisać się z list mailingowych – misja niemożliwe

Ale jak to niemożliwe, przecież wystarczy kliknąć unsubscribe na dole wiadomości i gotowe.

Zgadzam się, jednostkowo jest to bardzo proste. Klikamy i już. Jednak ja, zmęczony codziennym zaczynaniem przeglądania poczty od skasowania kilku, czasem kilkunastu wiadomości mailingowych bez czytania, postanowiłem, że się z nich wszystkich wypiszę. Otworzę każdą, kliknę wspomniany odnośnik i tak w każdym mailu.

Okazuje się to syzyfową pracą i dopiero teraz, gdy się jej podjąłem widzę w jak wielu miejscach coś zasubskrybowałem (najczęściej na wpół bezwiednie rejestrując się gdzieś). Całą zabawę zacząłem w poprzedni poniedziałek i dziś – wtorek tydzień później czyli po 8 dniach klikania – końca nadal nie widać.

Ilość maili się oczywiście już zmniejszyła, zniknęły wszystkie, które przychodziły codziennie. Jednak teraz widzę ile było takich, które wysyłane są raz na jakiś czas. To ten długi ogon wydaje się nie do usunięcia.

Czemu nie wrzucam tego do spamu? Oczywiście, jedno oznaczenie jako spam byłoby szybsze: mniej czynności, bo tylko jeden klik. Jednak chciałem byś fair i zobaczyć czy to się uda. Jak na razie wypisywanie się skutkuje.

Z jednym wyjątkiem. Bao.pl po wypisaniu nadal wysyłało maile. Tak więc oznaczenie jako spam należało się jak najbardziej.

Komuś z Was się udało pozbycie tego wszystkiego? 🙂

0

Jak nie robić konkursu

Serwis SprawnyMarketing.pl zorganizował konkurs, w którym do wygrania było uczestnictwo w szkoleniu na temat Magento. Temat jak najbardziej dla mnie, ale koszt szkolenia to 500 złotych. Wziąłem więc udział w konkursie mając wielką nadzieję na wygraną.

Czułem, że wygram. Warunkiem zwycięstwa było udowodnienie w komentarzu, że to właśnie mi należy się nagroda – standard blogowego konkursu. Zamiar udziału miałem naprawdę szczery, więc bardzo wierzyłem, że przekonam do wybrania mnie.

Konkurs był już jakiś czas temu, więc co chwila zerkałem czy jest już wynik i jak wyglądają konkurencyjne komentarze. Dyplomatycznie powiem, że szanse moje nie malały za bardzo 😉 Tylko gdzie ten wynik.

No i jest! Dziś o 17:05 dostałem maila, że wygrałem.

I ręce mi opadły. Bo szkolenie zaczyna się jutro o 8:00 rano, trwa dwa dni. I jest w Warszawie.

Drodzy warszawiacy. Internet się już i tak z was śmieje, że jak tylko ktoś wrzuci jakieś ogłoszenie czy pytanie związane z lokalizacją (“jaki polecicie najlepszy bar sushi?”, “Oddam lodówkę pod warunkiem zabrania ode mnie”), ale lokalizacja nie zostanie zaznaczona to na pewno pisze pępek świata, czyli najważniejsza ze stolic. Nie dokładajcie do pieca robiąc konkurs i każąc wylosowanemu w 13 godzin kupić sobie bilet w obie strony, dojechać na ósmą rano, załatwić nocleg i nagle odwołać wszelkie plany na najbliższe dni, rzucić pracę, olać klientów…

* * *

OK, musze dopisać post scriptum, bo ponownie napisałem niejasno / zostałem niezrozumiały, co wyrażacie w komentarzach 🙂 Jeśli ktoś błąd w organizacji konkursu rozumie jako niepoinformowanie z góry kiedy i gdzie będzie szkolenie, to nie to: od samego początku było to wiadome i ja wiedziałem. Błąd polega na ogłaszaniu wyniku na chwilę przed tym, gdy nagroda stanie się przeterminowana. Gdyby chociaż była informacja, że w taki sposób zostanie wyłoniony zwycięzca, to przynajmniej nie brałbym udziału i nie byłoby całego halo 🙂

0

O jeden argument by kupić Nokię mniej

Ha.

Tydzień temu mocno się zastanawiałem który z nadchodzących telefonów kupić: czy Nokie Lumia 920, czy LG Nexus 4.

Pierwszy odstraszał potworną ceną (minimum 2700 złotych), ale zachęcał dobrym aparatem i boskimi mapami, które znam z posiadanej Nokii N8. Nexus z kolei zachęcał ceną (około tysiąca złotych) i świetnym wykonaniem –  w końcu to flagowy telefon od Google. Aparat zapewne będzie miał dobry, nie będzie miał jednak tak fajnych map jak te od Nokii.

Dziś bym się już nie musiał zastanawiać. Nokia właśnie zapowiedziała, że jej mapy pojawią się też na Androidzie (czyli w Nexusie).

Więc po co kupować Lumię, droższą o prawie 2 tysiące złotych?

0

Znaleźć pracę nie tylko we front-endzie

Bardzo dobry wpis dla tych wszystkich, którzy się znają na robieniu stron WWW, ale nie wiedzą czemu nie mają zleceń czy propozycji pracy.

Bardzo dobry wpis także dla tych, którzy jeszcze nie do końca się znają – będą wiedzieć czego unikać, a na co położyć nacisk.

Artykuł skierowany do front-endowców, ale uważam, że i przy PHP czy samym WordPressie też ma pełne zastosowanie.

0

Microsoft Windows Adware

Są systemy, które dostajesz za darmo i mimo to nie masz żadnych reklam.
Jest też darmowy soft, który jest darmowy bo godzisz się na reklamy.
O dziwo jest też system operacyjny za który płacisz, a mimo to musisz reklamy oglądać. Oto Windows 8

0

Ile jeszcze będzie iPhone’ów?

Okazuje się, że to zależy kogo zapytamy. Ja zapytałem przeglądarkę po prostu wpisując w pasek adresu nazwę iphone’a tak jakby była domeną. Przy okazji można zobaczyć jak daleko sięga nasza wiara.

I tak:

To, że pojawi się kiedyś iPhone 6 twierdzi sam Apple. Wpisanie tego adresu w przeglądarkę przekierowuje na stronę tej firmy.

Handlarze domenami wierzą, że pojawią się także kolejne wersje: siódemka, ósemka i dziewiątka. Wszystkie te adresy kierują do aftermarket czyli platformy handlu domenami.

Nikt jednak nie nie jest pewien czy iphone 10 kiedykolwiek się pojawi. Domena jest wolna. Wolna jest też iPhoneX.pl. Choć po tym wpisie to się może zmieni.

Domen .com nie testowałem. Strzelam jednak, że tam wiara sięga dalej.

0

Google Sets w Google Spreadsheet

Świetnie, że to nadal jest! Kiedyś dzięki google sets odkryłem serial “The Office” (wpisałem kilka, które lubię i podpowiedziało mi właśnie ten). Teraz Sets jest jako część Google Spreadsheet. Wystarczy z wciśniętym controlem skorzystać z autouzupełniania wartości.

 

0