Dawno, dawno temu, gdy większość ludzi nie potrafiło odróżnić przeglądarkę od wyszukiwarki, była sobie Mozilla. Nawet nie Mozilla Suite, ale Mozilla, bo nie trzeba było do jej nazwy dodawać żadnych rozwinięć celem odróżnienia od Phoeniksa, Firebirda czy Firefoksa. Phoenix, później nazwany z powodu plagiatu nazwy Firebirdem i później znów nazwany z powodu plagiatu nazwy Firefoksem nie istniał.
Z Mozillą zetknąłem się pierwszy raz w wersji 0.9 cośtam i choć była ciężkim kolosem jak na tamte czasy, od razu polubiłem. To był chyba rok 2003 i z internetem łączyłem się jeszcze przez tepsowy modem, więc trzeba było być prawdziwym entuzjastą sieci by ściągać te 11 megabajtów (sic!) przez wdzwaniane połączenie. Co więcej ściągać trzeba było co kilka tygodni, bo co tyle właśnie pojawiały się nowsze wersje i nie było jeszcze znanego z Firefoksa mechanizmu aktualizacji, który by wymagał pobrania tylko zmienionych plików.
Pobierało się więc cały ten pakiet – bo Mozilla to nie była tylko przeglądarka, ale i klient poczty, i edytor stron, i klient IRCa – z pewnym przyzwoleniem na te roztycie Mozilli. Bo wtedy Mozillę używało w Polsce około 30 tysięcy osób i to było coś. I używały jej głównie osoby robiące strony WWW, które miały już dość niekompatybilnego z jakimkolwiek standardem Internet Explorerem.
Mozillę lubiło się z wielu powodów. Między innymi za nowatorskie jak na tamte czasy zakładki, między innymi za fakt, że nie wyświetlała estetycznie stron, które miały ładnie wyglądać, ale ich kod nie trzymał się standardów W3C. Mozilla była buntem przeciw rozejściu się sieci w dwóch kierunkach. W kierunku “Tą stronę najlepiej jest oglądać w IE4 lub nowszym” i w kierunku “Tą stronę najlepiej oglądać w Netscape Navigatorze 4 lub nowszym”. Od teraz miało już być “Tą stronę można oglądać w każdej dobrej przeglądarce”.
I to się stało, a stało się głównie za sprawą Mozilli i jej rosnącej popularności. Webmasterzy – ci od domowych klepaczy po zawodowców – coraz częściej zamiast robic strony we Front Page zaczęli zaglądać do specyfikacji języka HTML i CSS. W między czasie urodził się i wielokrotnie przepoczwarzył Firefox, a oba te elemnty stworzyły sprzężenie zwrotne dodatnie skutkujące sukcesem zarówno standardów jak i sukcesem przeglądarki. Z 30 tysięcy użytkowników Mozilli mamy teraz kilka milionów użytkowników Firefoksa w samej jednej Polsce.
Niestety proszę Państwa: chcemy tego czy nie, ale jesteśmy właśnie na szczycie popularności tej przeglądarki. Lepiej już nie będzie. Zatem cieszmy się z sukcesu, zanim przeminie.
Rewolucja zjada własne dzieci, Firefox staje się ofiarą własnego sukcesu i nie sądzę by udało mu się wyjść z problemów, jakie go teraz trapią.
Jednym z sukcesów, które stały się problemem jest to, że użytkownicy sieci nauczyli się, że Internet Explorer nie jest jedyną przeglądarką. Jeśli ktoś już raz zmienił IE na Firefoksa, wie już, że równie dobrze może teraz zacząć kozrystać z Chrome, Opery czy innych. I zrobi to tak często, jak często w Firefoksie coś mu nie będzie się podobało.
Czy Chrome zyskałby tak szybko tak dużo użytkowników, gdyby nikt wcześniej nie wymyślił Mozilli/Firefoksa i Firefox nie był obecnie tak popularny?
Drugim sukcesem, który jest już problemem Firefoksa jest liczba jego użytkowników. Twórcy Firefoksa wiedzą jak dużo osób go używa, wiedzą że używają go z uwagi na nowatorstwo i nie mają już odwagi zwolnić z cyklem wydawniczym. W Firefoksie co chwila musi się pojawić jakaś nowa funkcja – a to inteligentny pasek adresu, a to obsługa HTML5, a to nowy silnik JavaScript, wbudowane filmy wideo bez odtwarzacza Flash czy właśnie ogłoszone renderowanie elementów trójwymiarowych.
Niestety nikt już się nie przejmuje, że wraz z ilością nowych rozwiązań sspada ich jakość. Pasek adresu jest tak niedopracowany, że wpisanie w niego kilku pierwszych liter na starszych komputerach powoduje zawieszenie przeglądarki na około 10 sekund zanim wczyta się baza danych paska. JvaScript może i jest szybki (choć wolny w porównaniu z tym obecnym w Chrome), ale co z tego, skoro uruchomienie Firefoksa zajmuje już tyle samo co uruchomienie całego systemu operacyjnego (mój Ubuntu startuje w 19 sekund, Firefox startuje w 23 sekundy)?
O problemie z niezwalnianiem pamięci przez kolejne otwierane i zamykane zakładki w Firefoksie, problemie istniejącym od samego początku tego programu nikt z jego twórców już nawet nie myśli. Wskutek tego już po pół godzinie pracy Firefox zabiera ~400 MB ramu z 500 dostępnych (pozostałe 100MB zabiera cały system operacyjny).
Ktoś mi kiedyś powiedział, że RAM jest przecież po to, żeby z niego korzystać. Śliczne wytłumaczenie ułomności przeglądarki. Jeśli czegoś nie potrafimy naprawić, powiedzmy, ze tak właśnie ma być. Kiedyś Bill Gates skrytykowany za to, że Windows startuje o wiele wolniej od pozostałych systemów, powiedział, że rozwiązaniem jest nie wyłączanie komputera z Windows.
Ciekaw jestem jak wielką grudą soli w oku twórców Firefoksa jest obecnie Chrome. Przeglądarka, która powstała jako ostatnia, przeglądarka posiadającą niemal wszystko to, co Firefox posiada, a startująca na moim komputerze w 4 sekundy i po wielu godzinach pracy zużywająca tyle samo pamięci, ile używała na początku (czyli jakieś 40 MB).
Niestety nie ma idealnego programu, ale Firefox diabelnie blisko tego ideału był. Niestety był. Ten wpis to moje ostateczne pożegnanie się z tą przeglądarką, a właściwie pożegnanie się z fascynacją tą przeglądarką. W Firefoksie nic mnie już nie zachwyca. Nie co prawda też siermiężnie nie zniechęca, ale nie ma już powodu dla, którego miałbym ją używać. Tydzień temu Firefoksa odinstalowałem i niezrobiło to na mnie żadnego wrażenia. Używam sobie Chrome, a jak muszę zobaczyć jakąś stronę zawierającą flash i zależy mi na wyświetleniu tego flasha, szybko klikam na ikonkę przegądarki Midori czy Opera.
W końcu Firefox mnie tego nauczył, że przeglądarki można swobodnie zmieniać.