Tak sobie pomyślałem, że jeśli nigdzie teraz nie wyjeżdżam (ale mnie nosi, ale kasy nie ma) to przynajmniej raz na jakiś czas napiszę jak to drzewiej bywało, gdy w piątek wieczorem pojawiał się pomysł aby wyjechać, a w sobotę rano już jechałem. Czy będzie to ciekawe czy nie, nie wiem. Na pewno ciekawsze niż moje ciągłe wpisy o nowych pluginach 😉 Bardziej muzungowe to będzie 😉
Łotwa
Na Łotwie byłem dwa razy (tak żeby zostać na dłużej, bo przejazdem zdarzało się częściej). Pierwszy wyjazd właśnie wyglądał tak jak to napisałem wyżej: któregoś piątkowego wieczora, gdy zdałem sobie sprawę, że nie mam co robić w weekend, przypomniałem sobie jak mi się Łotwa podobała, jak kiedyś przez nią przejeżdżałem autokarem w drodze do Finlandii.
Rano następnego dnia, tak o 6:00 mniej więcej wsiadłem w samochód i około południa byłem już w Rydze.
Miasto mnie nieco rozczarowało. Niewiele jest tam do oglądania, starówka nie duża. Piwo w barach horrendalnie drogie (tak koło 10 złotych za kufel). Brak moich ulubionych barów mlecznych (choć jest coś na ich kształt pielmienami, czyli pierogami). Na szczęście Hostel Funky Franks cośtam (wtedy na pierwszym miejscu na światowej liście hosteli na HostelWorld) bardzo mi się spodobał. Miła młoda obsługa, atmosfera jak w barze czy klubie i na wejściu piwo za free od recepcjonistki 😉
Potem było już niestety tylko gorzej. Postanowiłem sobie, że nie będę się uprzedzał po jednorazowym wyjeździe do całego narodu, więc specjalnie głośno o nieprzyjemnościach nie mówiłem. Ale faktem jest, że Łotysze są jacyś dziwni.
Na przykład gdy późno w nocy błąkałem się szukając hostelu po jakichś dziwnych ulicach, podjechał do mnie facet i zapytał gdzie ja idę. Spławiłem go, że nie mam pieniędzy (nie jechał taksówką a prywatnym samochodem i chciał mnie podwieźć) ale przyznałem się, że idę do centrum. Powiedział, że kasą nie ma problemu bo najpierw podwiezie mnie do bankomatu a potem odstawi na starówce. Spławiłem go.
I dobrze, bo dosłownie 100 metrów przed nami za zakrętem w prawo od razu zobaczyłem dobrze znane mi miejsce: główny plac Rygi, z którego do hostelu jest jeszcze mniej niż 100 metrów.
Następnego dnia spacerowałem sobie ulicami i w tłumie turystów zauważyłem śpiącego człowieka na wózku inwalidzkim. W ręku trzymał kubeczek do którego ludzie mieliby wrzucać pieniądze. Akurat zatrzymała się przed nim parka. Facio w garniturze, tak około 45 lat i kobieta w ładnej garsonce. Oboje na bogato.
Facio się rozejrzał czy nikt nie patrzy (ja stałem dość daleko i spacerowicze mnie zasłaniali) i… wybrał dla żebraka pieniądze z kubeczka. Człowiek na wózku obudził się i chyba coś protestował, ale dostał tylko opierdol od faceta w garniturze, który to dość szybko z kobietą oddalił się z miejsca zdarzenia.
No cóż. Dwa dni pobytu, dwa dziwne zdarzenia. Zdarza się. To nie powód jeszcze by się obrażać na cały kraj 😉
Drugi wyjazd był jeszcze ciekawszy
Drugi raz na Łotwie byłem 1,5 rok temu. Znów samochodem. Znów ten sam hostel, choć nie ja załatwiałem nocleg.
Jednego dnia postanowiliśmy sobie, że skoczymy nad morze. Niby Ryga leży nad morzem, ale tak samo ona jest morskim miastem jak Szczecin. Wsiedliśmy w samochód, pojechaliśmy i na wjeździe do nadmorskiego miasteczka zatrzymał nas człowiek, którego początkowo wziąłem za robotnika drogowego, a okazał się policjantem.
Zapytał czy mamy wykupiony bilet wjazdu (jakiś ekologiczny czy coś), oczywiście nie miałem, więc oczywiście mandat. Po rosyjski gadam słabo więc moi dwaj kumple wybrali się z policjantem do jego stróżówki by negocjować. Ja sobie siedziałem z dziewczynami w samochodzie, co pozwoliło mi zauważyć, że faktycznie przy drodze co chwila są takie niby automaty parkingowe. I właściwie to chyba jesteśmy w miejscu gdzie się ten bilet kupuje, a nie płaci za niego mandat, bo co chwila zatrzymywał się jakiś samochód, ktoś z niego wysiadał, wrzucał pieniążek do automatu, wyciągał bilet i jechał dalej.
Po chwili ze stróżówki wrócił Andrzej i powiedział bym kupił ten bilet, bo policjant przegina pałę. Niespecjalnie jest zainteresowany wypisaniem mandatu i zwyczajnie prosi o łapówkę. Kupiłem bilet Andrzej wrócił do stróżówki i po chwili obaj kumple byli z powrotem z radosną informacją, że właśnie dostałem najdziwniejszy mandat w życiu.
Mandat nie zawierał żadnych moich danych, a dane samochodu sprowadzały się do dwóch słów: Ford Focus. I tyle. Dodatkowo kwota mandatu (już nie pamiętam, ale chyba było to 50 euro).
Okazało się, że gdy Andrzej zjawił się z biletem policjantowi zrzedła mina. Od razu wypisanie mandatu przekazał podległemu, a sam wrócił na ulicę łapać kolejnych. Podległy też specjalnie pisać mandatu nie chciał. Andrzej sam pytał czy nie trzeba wpisać jakichś danych, to dowiedział się tylko, że nie nada.
Tak siedzieliśmy w samochodzie i zastanawialiśmy czy ja ten mandat formalnie dostałem, czy nie.
I wtedy nasz kochany przełożony zatrzymał w końcu jakiś samochód. Van na estońskich numerach (czyli kolejny potencjalnie nie wiedzący o co chodzi). Z wana wysiadł wielki facet. Taki kingpin, w długim beżowym płaszczu (do wizerunku grubej ryby brakowało mu już tylko cygara), gruby i dostojnie krocząc podszedł do automatu z biletami kompletnie olewając mówiącego coś do niego policjanta. Niespiesznie wrzucił do automatu pieniążek, niespiesznie wyjął z niego bilet. Dopiero teraz zauważył ciągle coś ględzącego policjanta (siedzieliśmy w zamkniętym samochodzie więc nic nie słyszałem). Spojrzał na niego. Policjant zrobił się trochę mniejszy. Na twarzy kingpina pojawił się wyraz typu “cie chyba koleś pogięło!”, popukał się ostentacyjnie w czoło i bez słowa wsiadł w samochód. I odjechał.
Myśmy spojrzeli na siebie, zaśmialiśmy się i też odjechaliśmy. Mandat trzymam do dziś jako pamiątkę. Niezapłacony.