Tag: edukacja

Jak z przeciętnego ucznia zostałem stypendystą

Na Flakerze ktoś mnie właśnie natchnął do zwierzeń na temat nauki. Jako, że ostatnio nie mam pomysłów na dobre wpisy, to pomyślałem, że może to jednak okaże się godne umieszczenia tutaj, nad tą panią co stoi obok gałęzi i się na Was patrzy (teraz to dopiero Was zacznie irytować ;))

Zawsze się o mnie mówiło: zdolny ale leniwy. Myślę, że wielu z Was też to słyszało. Nigdy niby nie miałem problemów ze zdaniem z klasy do klasy, nigdy też nie miałem specjalnej ambicji by na świadectwie mieć same piątki. Żartowałem sobie nawet, że jestem Człowiek Pi, bo moja średnia bardzo czesto wynosiła właśnie 3,14. I tak sobie się prześlizgiwałem z klasy do klasy. Przez podstawówkę, przez liceum (ja jestem z tych starszych, co do gimnazjum nie chodzili) i przez pierwsze trzy lata studiów. Po trzecim roku jednak coś mną musiało mocno trzepnąć, tak mocno, że po niemal oblaniu roku, zostałem stypendystą. 

Aha, muszę tutaj wtrącić dla wszystkich, tych, którzy czytają ten wpis z nadzieją, że  będzie coś o amfie, jodze  czy innych dziwactwach, które niby magicznie w jedną chwilę zrobią z nas geniuszy, to sorry batory. Ten wpis będzie o systematycznej, metodycznej nauce. Ciężkiej, długotrwałej, ale z jednym pewnikiem: na pewno skutecznej. Metodą na jaką wpadłem, jestem pewien, że mógłbym nauczyć się liczby Pi do milionowej cyfry po przecinku czy też wszsytkich ulic we wszystkich miastach Polski. Wymagać to będzie dużo czasu, ale na 99% nauczę się tego. 

No więc na trzeci rok studiów poszedłem z debilnym przekonaniem. W wakacje spotkałem człowieka, który przy piwie i ognisku wytłumaczył wszystkim zgromadzonym, że skoro skończyliśmy już dwa lata studiów, nikt na pewno nas nie uwali. Bo przecież w te dwa lata Państwo Polskie wwaliło tyle kasy w naszą edukację, że wywalenie nas teraz z uczelni byłoby fatalnym błędem ekonomicznym. I dlatego teraz studia będą już łatwe i właściwie uczyć się nie musimy.

O tak. Byłem wtedy naiwny. Na tyle naiwny, że wierzyłem, że w Polsce ktokolwiek martwi się tym, na co idą publiczne pieniądze 🙂 Ba, że martwią się tym profesorowie, wśród których był i taki, który nam wprost w twarz mówił, że w gruncie rzeczy studenci są dla nich tylko balastem, przeszkadzającym w prowadzeniu badań naukowych. 

…i przez owe debilne przekonanie, trzeci rok skończyłem w ten sposób, że na sześć egzaminów, pięć nie zdałem.

Wtedy przyznam, że poczułem się jak kompletny debil. Pamiętam spojrzenia innych gdy wspominałem ile egzaminów uwaliłem. Nie było to przyjemne. 

Na szczęście były przede mną jeszcze jesienne poprawki. W tym całym stresie i chęci udowodnienia, że jednak debilem nie jestem wypracowałem sobie bardzo dobrą metodę nauki. Tak dobrą, że owe cztery egzaminy zdałem na same piątki (pamiętam zaskoczenie profesorki od genetyki, że można tak się podnieść), a w czwartym roku na koniec miałem taką średnią, że pierwszy raz w życiu załapałem się na stypendium naukowe. Trochę wtopa, bo gdy odkryłem idealną metodę nauki, studia musiałem już kończyć. 

Na czym polega ta metoda? Jak wspominałem jest potwornie trudna, ale na szczęście sam poczatek jest bajecznie prosty. 

Na samym początku weź podręcznik, zeszyt i długopis. (Mówiłem, że proste). Zacznij czytać podręcznik, ale nic nie zapamiętuj. To znaczy nie staraj się nic zapamiętywać, niech się zapamiętuje samo. Kompletnie zero wysiłku. 

Wszystko co musisz tutaj robić, to po każdym akapicie zatrzymać się i zadać sobie pytanie: na jakie pytanie ten akapit jest odpowiedzią? I potem to pytanie zapisać. 

Doszedłem bowiem – jak się potem okazało do genialnego – wniosku, że każdy akapit to jedna myśl. Jeden mem, jeden bit informacji. Autor podręcznika po to dzieli tekst na akapity, aby właśnie odseparować od siebie informacje. I każdy akapit odpowiada na jedno konkretne pytanie. 

Przykładowo, pierwszy akapit tego wpisu odpowiada na pytanie "skąd wziął się pomysł na ten wpis". Ten natomiast akapit rozwiązuje zagadkę o treści "podaj przykłady pytań, na jakie akapity mogą odpowiadać". 

I tak jest w każdej książce. 

Zatem czytamy cały podręcznik, całe 700 stron chemii organicznej i zamiast wkuwać treść na pamięć, po każdym akapicie zatrzymujemy się i zapisujemy pytanie. "Czym jest chromatografia?" "Jaka jest podstawowa różnica między kwasami tłuszczowymi nasyconymi i tymi nienasyconymi?". I tak przez 700 stron, co strona warto sobie jakoś odznaczyć na liście pytań na której stronie jest na nie odpowiedź. 

Jest to dość proste, trwa długo (bo w końcu mamy do przeczytania 700 stron) i na koniec mamy zarąbistą listę kilku tysięcy pytań 🙂

Teraz – niekoniecznie od razu – czytamy listę owych pytań i odpowiadamy na nie. Bez patrzenia do książki. Jeśli nie potrafimy odpowiedzieć, pytanie zostawiamy. Jeśli odpowiedzi nie jesteśmy pewni, pytanie zostawiamy. Jeśli odpowiedź jest banalna – pytanie jakoś wykreślamy. 

Z doświadczenia wiem, że po takiej zabawie 20% pytań zostanie wykreślone.

Teraz zaczynają się schody. Pozostałe pytania musimy w tekście książki odnaleźć i odpowiedzieć na nie. 

Potem kolejna runda bez książki. Zostawianie pytań, wykreślanie, szukanie na nowo. I kolejna runda. 

Tak, jest to nurzące, ale ostrzegałem. Motywacją dla mnie była wiara, że w ten sposób wykuje wszystko na amen.

Dodatkowo urozmaiciłem sobie nieco kolejne czytania pytań w ten sposób, że nie czytałem ich sobie, a innym ludziom z roku 🙂 Wsiadałem w samochód, jechałem do kogoś, i proponowałem, że odpytam tę osobę z materiału. I potem do nastepnej osoby, następnej… Fajnie jest być studentem zmotoryzowanym 😉

Na koniec (niestety nie mogę powiedzieć po ilu iteracjach) mamy całą kartkę pełną skreślonych pytań. To znak, że z egzaminu będzie piątka.

Co więcej, jak się przekonacie, będzie w tej chwili z Was taki kujon, że jak ktoś Was zapyta tuż przed egzaminem "wymień rodzaje mutacji genomowej", nie tylko udzielisz mu prawidłowej odpowiedzi, ale dodatkowo powiesz, na której stronie jest to w książce i który to był akapit 😉

0