Kategoria: Przygody Muzungu

Rower w mieście jest tak samo szybki jak samochód

Coraz bardziej przesiadam się ostatnio na rower, także do codziennej jazdy po mieście (do pracy, do lekarza…). Już kilka razy to ze zdziwieniem zauważyłem, ale czas przejazdu rowerem jest niemal taki sam jak samochodem.

Oto przykład z nawigacji, ale potwierdzone z praktyce:

Ze dziwieniem, bo Białystok nie jest zbytnio korkującym się miastem, a samochód przecież jeździ zdecydowanie szybciej niż rower.

Przy dzisiejszych cenach paliwa, polecam wszystkim spróbować przesiadkę na dwa kółka 🙂 Sam mam zamiar tak przejeździć całą zimę.

1

Zmiany organizacyjne, nie ma mnie na Facebooku, zapraszam na bloga

Stało się (czy też jak to teraz jest modne, zakrzyknę: mamy to!). Postanowiłem nie używać Facebooka i zobaczyć co się stanie.

Jako datę początkową wybrałem sobie 1 kwietnia i zrobiłem to po cichu (dopiero teraz, po tygodniu, mówię to głośno pierwszy raz). W tym wpisie opiszę powody, jak się do tego przygotowałem, jak mi idzie i kilka innych spraw organizacyjnych.

Rozwód nie jest zupełny. Nazwałbym to miękkim rozstaniem. Nie skasowałem konta, wciąż używam Messengera (w wersji Lite na telefon, a na laptopie przez stronę messenger.com). Tam wciąż są moi znajomi i nie będę ich dla eksperymentu poświęcał.

Powody

Nie zacznę od prywatności. Najważniejszym powodem jest to, że lubię sobie robić takie eksperymenty na sobie: czy potrafię odstawić jakąś używkę, czy to jednak ona trzyma mnie w szachmacie? Robię tak z różnymi aspektami życia, poczynając od kawy, przez sposób pracy po spędzanie wolnego czasu i surfowanie po sieci. Teraz przyszła pora by sprawdzić czy dam radę nie tracić czasu na sprawdzanie 15 razy na dobę czy ktoś dodał jakieś nowe zdjęcie czy wpis (nope, nie dodał, 15ty raz widzę ten sam wpis o polityku/wakacjach/gejach/aborcji/szkole/… ale to nie przeszkodzi mi wejść kolejne 10 razy by zobaczyć znów to samo).

Tak oto przeszliśmy gładko nad drugim powodem – marnowaniem czasu na rzeczy, które będę na starość żałował, że zmarnowałem na nie czas – i można już przejść do trzeciego powodu:

Właśnie prywatności. Są dwie wielkie firmy żrące nasze dane, zwyczaje, zachowania, to co lubimy, a czego nie, z kim się całujemy, a z kim lepiej nie i jak moglibyśmy to byśmy mu w mordę dali. Ale z tych dwóch firm to właśnie Facebook jest arcy-do-szpiku-wierutnie chujem.

Tą pierwszą firmą jest oczywiście Google. I Facebook, i Google zapuścili wszędzie gdzie tylko mogą swoje macki. Oczywiście chcą wiedzieć o nas jak najwięcej, nie po to by nas zniszczyć przy jakiejś okazji, a “jedynie” by lepiej nas sprzedać reklamodawcom i dlatego panoszą się gdzie tylko mogliby nas zastać i podejrzeć: przyciski “lubię to” na stronach węszące po cichu gdzie przesuneliśmy myszkę, system operacyjny na telefon uczący się czy bardziej jesteśmy wierni żonie/mężowi w książce telefonicznej czy kochance/kochankowi w tinderze (żono, jeśli to czytasz, nie mam tindera, jak nie wierzysz, zapytaj google-a) i tak dalej, i tak wszędziej.

Podczas gdy Google to wszystko robi, daje nam w zamian całą masę narzędzi za darmo (tzn za naszą prywatność, a nie za faktyczne pieniądze): dobry system operacyjny na telefony, bardzo dobrą wyszukiwarkę, dobrą pocztę elektroniczną, kalendarz, przeglądarkę, pakiet biurowy, statystyki stron, serwery CDN, DNS, mapy i dokłada do tego swoją wartość dodaną, której nie otrzymamy korzystając z tych wszystkich usług osobno, ale od różnych dostawców: wykorzystuje nasze dane nie tylko by sprzedać nas reklamodawcom, ale i by uczynić swój ekosystem inteligentniejszym. Gdy szukasz trasę w mapach do Warszawy, Google wie skąd wyruszasz. Gdy szukasz “post” w internecie, wie że jesteś programistą i wyniki odnośnie HTTP requests będą wyżej od wielkanocy.

To wszystko nadal jest złe i niewygodne, ale to jest jednak jakiś tradeoff: oddaj nam swoją prywatność, a dostaniesz coś w zamian. Ja się na to godzę lub nie.

A co daje nam Facebook? No właśnie, co? 🙂 Wall do scrollowania gdy nie masz nic ciekawszego do roboty. Wielki mi dzięki za wielkie mi coś.

Daje ci dostęp do znajomych? O nie, wręcz przeciwnie. Znajomych, mój drogi i moja droga, to Facebook trzyma jako zakładników byś nigdy nie skasował tam konta. Przekonasz się o tym, gdy spróbujesz to zrobić.

Zobaczysz wtedy, że jest to niemożliwe. Nie zmusisz się do skasowania konta i poświęcenia tych dziesiątek kontaktów, wśród których są tacy, do których piszesz codziennie i tych, których dodałeś bo pamiętasz go/ją z podstawówki i na tym wasza interakcja się skończyła.

Facebook nie daje nic. Wysysa z ciebie twoją prywatność, podsyła ci fake newsy, angażuje w troll-dyskusje, szturcha, że może ziemia faktycznie jest płaska i szkraba lepiej nie szczep, bo i tak twoje dziecko umrze, co za różnica czy na starość czy przed ząbkowaniem i ponad to wszystko dzieli nas wszystkich na wielu możliwych płaszczyznach. Znacie to uczucie, że poznajecie kogoś fajnego, rozmawiacie jak całkiem dobrzy kumple, któregoś dnia dodajcie się do znajomych na fejsie i przypał, bo dopiero wtedy się dowiadujesz, że on/ona jest socjalistycznym lewakiem albo prawicowym debilem szerującym memy wyśmiewające innych? Choć wolałbym aby ludzie tego nie robili (po co?!) to jako, że nie mogę tego sprawić, opuszczając Facebook przynajmniej nie będę tego oglądał. Od razu robi się słoneczniej.


Jak się do tego przygotowałem

Albo nie. Wiecie co, ten wpis już jest za długi 🙂 Więc podzielę go na serię wpisów i tu na razie skończę.

Jak was zaciekawiło co i jak piszę, to jakoś zacznijcie obserwować mój blog (dodajcie do czytnika RSS, do zakładek w przeglądarce,… w sumie to zaraz wrzucę link do tego na – o zgrozo, ale tam wciąż jesteście, a nie tu – fejsa i będę wrzucał do kolejnych wpisów).

W kolejnym wpisie/wpisach opiszę jak się pozbyć pamięci palców (po odstawieniu serwisu odruchowo na niego się wraca klepiąc “face” w pasek adresu i przyciskając enter) i co jeszcze zrobić by się nie chciało wracać.

Acha, pod wpisem jest takie serduszko co można kliknąć. To taki lokalny odpowiednik polajkowania, z tym że bez tracenia danych czy prywatności (nawet nie będę wiedział kto kliknął, będę wiedział tylko ile osób). Jest też formularz, w którym można komentując porozmawiać ze mną.

Na facebooku tego wpisu nie komentujcie. To znaczy: róbcie jak chcecie, ale tam waszego komentarza jednak nie przeczytam 😉

12

Jeśli jedziesz na wakację, zastanów się nim skorzystasz z biura podróży

Sezon wakacyjny przed nami, więc to chyba dobry moment na ten krótki wpis. Jak wiecie lubię sobie czasem gdzieś wyjechać, ale jak zapewne nie wiecie, nigdy jeszcze nie jechałem z biurem podróży. Co prawda nachodzi mnie czasem myśl, by jednak spróbować, ale po relacjach innych zdania nie zmienię: wyjazd wolę sobie sam zorganizować i przynajmniej być pewnym, że nie przepłacę i dostanę dokładnie to, czego oczekuję.

Co jest złego w jeżdżeniu z biurami podróży?

Podstawowa sprawa: za kolosalne pieniądze sprzedają ci złudzenie wakacji. Oto dwa linki, które koniecznie przeczytajcie:

Co jest fajnego w jeżdżeniu na własną rękę?

Podstawowa sprawa: bo się będziesz dobrze bawił. W podpunktach:

  • zapłacisz o wiele mniej niż w przypadku wyjazdu zorganizowanego przez biuro. Już pomijam  fakt, że odpada prowizja biura, pośrednika i inne dziwne naleciałości. Wyjazd samemu jest zwyczajnie  tańszy i tyle
  • jedziesz w takim terminie, jaki ci pasuje, a nie jaki pasuje do turnusu wycieczki
  • zwiedzasz dokładnie to co sam chcesz, a nie to gdzie zaprowadzi cię przewodnik. Poświęcasz na to zwiedzanie tyle czasu, ile chcesz i jeśli coś cię zaciekawi, to to sobie dokładnie oglądasz, a nie biegniesz za przewodnikiem
  • poznajesz ludzi i społeczność do której jedziesz. Uwierz mi – w Egipcie nie wszyscy chodzą w hotelowych dwurzędowych marynarkach. Być może to będzie dla ciebie minus, ale dla mnie obejrzenie brudnej ulicy i nędzy jest o wiele lepszym doświadczeniem niż leżak nad basenem. Chcesz leżak nad basenem – jedź na mazury do Mikołajek. Dostaniesz o wiele mniejsze złudzenie rzeczywistości niż w Tunezji czy Grecji

Jak sobie zorganizować samemu wyjazd?

Za pierwszym razem zapewne będzie to dla ciebie nieco kłopotliwe, ale na pewno szybko nabierzesz doświadczenia. I nie bój się. Wiem, że wizja zorganizowania sobie przejazdu i pobytu w miejscu odległym o tysiące kilometrów od domu potrafi przerażać, ale jak mawiał Konfucjusz “podróż tysiąca mil zaczyna się od jednego kroku”. Wystarczy zacząć, a zobaczysz, że wszystko będzie dobrze.

Jak dotrzeć?

  • Jeśli wybierasz się do Niemiec, Austrii, Czech czy Słowacji, jedź lądem. Tu polecam polskibus.com, którym można dotrzeć w te miejsca za naprawdę śmieszne pieniądze (mnie wycieczka do Wiednia kosztowała 20 złotych w dwie strony).
  • Jeśli wybierasz się na wschód, możesz skorzystać z pociągu. Dojazd na Krym na Ukrainie – chyba z tysiąc kilometrów – to zaledwie 60 złotych w jedną stronę
  • Jeśli wybierasz się gdziekolwiek (dotyczy powyższych myślników jak i reszty świata), sprawdź oferty tanich linii lotniczych. Ale i niekoniecznie tych tanich. LOT miewa niskie ceny, a co środę organizuje mini wyprzedaże o nazwie Szalona Środa.
  • Przeglądaj fly4free.pl oraz loter.pl – to chyba główne blogoidy w Polsce, na których codziennie są doniesienia o kilku tanich połączeniach z rożnymi miejscami świata. To jest świetna metoda dla tych, którzy nie wiedzą jeszcze gdzie jechać. Sam tak pojechałem do Gruzji, Austrii i miałem kupiony za śmieszne pieniądze bilet do Syrii (jednak z okazji rozpoczęcia rewolucji w tym kraju, LOT zwrócił mi kasę za bilet i odwołał połączenia, tak oto trafiłem na Krym).
  • Możesz rozważyć autostop. Sam nigdy nie jeździłem stopem w Polsce, ale w krajach docelowych zdarzało mi się bardzo często.

Gdzie spać?

  • Sam zawsze zaczynam szukanie noclegu na hostelworld.com. Znaleźć tam można oferty nie tylko hosteli ale i bed&breakfast czy nawet hoteli. W zasięgu mają cały świat. A sortowanie ofert po cenach sprawia, że zawsze znajdziesz coś taniego.
  • Jeśli chcesz nocować za darmo, spróbuj hospitalityclub.org czy couchsurfing.com. Sam nocowałem tak tylko raz, co sprawiło, że zdecydowałem jednak korzystać z hosteli, ale u mnie nocowało tak już wiele osób.
  • Ostatnio hitem staje się airbnb.com, ale sam jeszcze nie korzystałem. Serwis ma na celu kojarzenie osób, które chcą wynająć komuś swoje mieszkanie na wakacje z tymi, którzy takich ofert szukają.
  • Są też i polskie odpowiedniki powyższej strony – chociażby WakacyjnyWynajem.pl (polskie, nie znaczy, że tylko z ofertami z Polski, bo można tam sobie zorganizować na przykład nocleg na wakacje w Chorwacji).
  • Jadąc na wschód właściwie możesz jechać na ślepo bez załatwiania noclegu. Po dotarciu na miejsce idź na miejscowy dworzec kolejowy czy autobusowy. Na pewno będą tam stać ludzie z ofertami wynajęcia kamnat, a jeśli nawet nie, zawsze możesz zapytać kogoś o to. Wystarczy się nie bać (wiem, że łatwo powiedzieć)

Jak zwiedzać?

Przyznaję się, że bardzo długo popełniałem błąd i jeździłem gdzieś bez przewodnika papierowego. Od kilku ostatnich wyjazdów jednak przekonałem się jaki to jest rewelacyjny wynalazek. Kosztuje kilkadziesiąt złotych, a sprawia, że zwiedzasz o wiele więcej, nawet więcej niż gdyby prowadził cię lokalny przewodnik.

Bez papierowego przewodnika właściwie ograniczałem się do zwiedzania głównych miast i to nie całych, a jedynie ich starówek – tego co widzą wszyscy. Z książką ręku docierałem w miejsca, o których nie miałbym pojęcia.

Już nie wspomnę, że taki przewodnik dostarcza Ci mnóstwa dodatkowych informacji o lokalnych zwyczajach, języku, kuchni, czy nawet pomoże ci we wspomnianych wyżej problemach z dotarciem czy znalezieniem noclegu.

Moje referencje?

Zapewne wpis ten przeczyta wiele osób, które parskną śmiechem gdy dowiedzą się o moim doświadczeniu. Nie dziwię się – wiele razy sam na swoich szlakach takie spotykałem (nawiasem mówiąc, jeśli też je spotkacie, na pewno spędźcie kilka chwil na rozmowie z nimi, na pewno dostaniecie sporo tips’n’tricks odnośnie tego jak podróżować), ale:

  • pierwszy raz z domu uciekłem gdy miałem trzy lata i był to też pierwszy mój kontakt z milicją 😉 Ale to historia na inną okazję
  • pierwszy raz poza Polskę na własną rękę w gronie przyjaciół wyjechałem z końcem liceum – Praga, więc nic wielkiego.
  • pierwszy raz wyjechałem gdzieś zupełnie sam organizując sobie transport: dwa tygodnie w Estonii i Finlandii (dotarłem autobusem a potem promem)
  • najbardziej spontaniczny wyjazd: w piątek wieczorem pomyślałem, że fajnie by było zobaczyć jak wygląda Ryga na Łotwie i w sobotę rano już tam byłem i nawet sobie nocleg znalazłem. Nawiasem mówiąc: wygląda bardzo ładnie
  • najdłuższy wyjazd, to jak zapewne wiecie 3,5 miesiąca w Rwandzie w Afryce
  • najmniej zorganizowane noclegi miałem w Gruzji, gdzie zwiedziłem 6 miast i miasteczek – gdy do nich jechałem nie wiedziałem jeszcze gdzie będę spał, ale zawsze coś się znajdowało
  • do tego wiele innych wyjazdów do: Włoch, Austrii, Słowacji, Danii, na Litwę, Białoruś, Ukrainę. Czuję, że o czymś zapomniałem.

I tyle. Uwierzcie, że zorganizowanie sobie zwiedzania starówki w Tbilisi jest tylko ciut ciut trudniejsze niż zorganizowanie sobie zwiedzania starówki w Warszawie czy Krupówek w Zakopanem.0

Nie mam Wam nic do powiedzenia ;)

A jak zapewne już zauważyliście, od jakiegoś czasy gdy nie mam nic do powiedzenia, to nic nie piszę. Nie to co kiedyś, gdy nie było dnia bez wpisu (ale i też kiedyś – mam tu na myśli Rwandę – działo się o wiele, wiele więcej).

Coś jednak mi każe się z Wami pożegnać. Nie na długo, a na dwa tygodnie, bo – jeśli ktoś z Was pamięta – miałem zamiar lecieć do Gruzji i ten wylot to już jutro.

Dziś się spakowałem. Tak jak się spodziewałem pół plecaka mam puste 🙂 A i tak czuję, że są w nim rzeczy, których ani razu nie wyjmę. Zostało mi tylko jutro wymienić pieniądze, dotrzeć do Warszawy i fru.

Nie biorę ze sobą żadnego laptopa (de facto dziś mojego kochanego Acera wysłałem na trzecią naprawę gwarancyjną) więc nie spodziewajcie się wpisów, przynajmniej nie spodziewajcie się wpisów wielowyrazowych.

Jako, że na lotnisku będę jutro na samolot czekał 5 godzin, miałem plan, że wtedy ułożę sobie plan zwiedzania. Traf chciał, że ułożyłem go – mniej więcej – teraz. Jeśli kogoś on interesuje to wygląda on tak:

  • ląduję w piątek w Tbilisi bardzo wcześnie rano (a właściwie o trzeciej w nocy). Lotnisko jest z dala od miasta ale mam zamiar zaczepić jakichś ludzi w samolocie i zaproponować wspólne zrzucenie się na jakieś taxi
  • Do niedzieli zwiedzam Tbilisi i okolice
  • Od poniedziałku do czwartku planuję wyprawę na zachód. Bez dokładnego planu co gdzie i jak. Na pewno chce zwiedzić Vardzię (wykute w skale miasteczko) i dotrzeć nad morze.
  • W piątek w Tbilisi zjawi się grupka Polaków, z którymi od tygodni rozmawiam na temat potencjalnego wspólnego zwiedzania. Wracam więc do stolicy i razem z nimi w sobotę jadę spłynąć sobie na oponach górską rzeką (albo popatrzeć jak oni spływają), pozwiedzać w niedziele winiarskie regiony (wiecie, że Gruzja była pierwszym krajem na świecie który produkował wina?), a  poniedziałek zobaczyć Kazbegi – klasztor, którego zdjęcie kilka lat temu sprawiło, że wiedziałem, że któregoś dnia odwiedzę Gruzję (i oto nadchodzę)
  • Wtorek i środa to powolne wracanie do Tbilisi i w czwartek o 6 rano jestem w Polsce.

Tak oto wygląda ten Kazbegi:

Na koniec podziękowania dla Krzysztofa Dąbrowskiego, właściciela strony kaukaz.pl i gruzja24.pl za wypożyczenie mapy i przewodnika po Gruzji 🙂0

Obudziłem się w trakcie operacji

To jest wpis pisany na zamówienie, to jest wpis który próbuję już napisać po raz drugi i mam nadzieję, że tym razem mi się uda. To jest wpis, który jednak chcę napisać.

Chcę go napisać z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze nic ciekawego się u mnie nie dzieje, więc chociaż sobie powspominam. Po drugie jakiś czas temu czytałem na (chyba) Onecie artykuł w którym lekarze twierdzili, że w czasie operacji nie można się obudzić. No więc niech moja relacja będzie dowodem na to, że jednak można.

W dodatku można obudzić się dwa razy na dwóch różnych operacjach. (Może gdzieś dają za to jakąś nagrodę?)

Pierwszy raz obudziłem się czternaście i pół roku temu.

Dokładnie 2 czerwca 1995 roku, gdzieś w godzinach przedpołudniowych, zdecydowanie przed zaplanowanym przez lekarzy końcem operacji. Jeśli dobrze pamiętam powinien to był być piątek, bo dzień wcześniej był czwartek, dzień dziecka, jeździłem jako pasażer mini kolejki wynajętej dla będących wtedy w szpitalu dzieci, zrobiłem na sali gimnastycznej mój pierwszy w życiu przewrót w powietrzu (to znaczy taki zupełnie w powietrzu: odbijamy się nogami, robimy fikołek bez podparcia się rękoma i lądujemy znów na nogach) i po chwilowej radości, że w końcu mi się udało przyszła świadomość, że zapewne nigdy już więcej tego nie powtórzę.

Tego dnia wykonałem więc jeszcze kilkadziesiąt takich przewrotów, cały czas pamiętając, że od jutra mój kręgosłup nie będzie się tak zginał jak zgina się jeszcze dziś.

Przygotowań do operacji opisywał nie będę, bo każdy kto ją miał wie jak jest. Myju, myju, zastrzyk głupiego jasia, jazda na salę operacyjną, maska tlenowa na twarz, lekarz anestozjolog prosi abyś policzył od dziesięciu do zera i gdzieś między tymi liczbami odlatujesz. Następne co pamiętasz to pobudka. W zdecydowanej większości wypadków jest tylko jedna pobudka.

Wiecie jak to jest zaliczyć zgona na imprezie? Nieprawda, nie wiecie. Nikt nie wie, bo jedyne co z tego się pamięta to poranne przebudzenie. Nie wiesz gdzie jesteś, zanim otworzysz oczy starasz się zrozumieć co to są za głosy nad Tobą i powoli wszystko sobie przypominasz. Co do samego zaliczenia zgona jedynie konkludujesz w ułamku sekundy, że taki fakt miał miejsce i tyle. Na przemian starasz sobie przypomnieć ostatnie rzeczy jakie robiłeś i wsłuchujesz się w jakieś głosy koło ciebie. Dziewczyny rozmawiają o ostatnim kolokwium, ktoś z tyłu pyta czy ktoś jeszcze chce herbate, ktoś inny pyta czy ktoś nie widział jego lewego buta. Wolisz jeszcze oczu nie otwierać, ból głowy jest niemiłosierny.

Podobnie wygląda pobudka po każdej operacji. Nie wiesz gdzie jesteś, nie wiesz co się stało, ale ułamek sekundy później przypominasz sobie że ostatnie co pamiętasz to jak cię usypiali, w kolejny ułamek sekundy później lekarz mówi ci, że właśnie miałeś operacje i że wszystko jest w porządku i żebyś się obudził. I tyle. Zamiast piekielnego bólu głowy odczuwasz ból jakiego nie da się opisać w miejscu mniej więcej gdzie cię kroili.

Ze mną było prawie identycznie. Obudziły mnie rozmowy jakichś ludzi (właściwie to obudził mnie huk jakiegoś dziwnego stukania), przez chwilę nie otwierając oczu nie mogłem skapować gdzie jestem i dlaczego właśnie spałem, zupełnie jak po zaliczonym zgonie (tyle, że wtedy jako dziecko oczywiście jeszcze nie wiedziałem jak to jest spić się tak, że nie pamięta się co się piło i dlaczego tak dużo i jak dużo i dlaczego do cholery budzę się w damskim swetrze, na który jeszcze mam nałożoną moją koszulkę). Jednak tak samo jak po zaliczonym zgonie w chwilę później zacząłem sobie wszystko przypominać. Maska tlenowa, dziesięć, dziewięć, osiem, siedem,… power off. Kurcze, naprawdę nie udało mi się doliczyć do końca?

OK. Zatem pamiętam, że mnie usypiali, że miałem operację, w między czasie słucham bezwiednie głosów dookoła, jeszcze nie otworzyłem oczu, czuję że leżę raczej twarzą w dół niż twarzą do góry, w głowie krąży mi pewnie jeszcze mnóstwo prochów którymi mnie nawalili, bo gdyby nagle ktoś krzyknął, że Konrad masz się w dwie sekundy zerwać na równe nogi! od tego zależy twoje życie! dostaniesz miliard złotych jeśli to zrobisz! – olałbym to kompletnie. Ja tu sobie jeszcze trochę poleżę. Nigdzie się nie spieszy. Są jakieś głosy, jest ciemno bo mam zakmnięte oczy, coś stuka jak cholera, taki metaliczny dźwięk, ale mam to wszystko kompletnie gdzieś. Jestem kwiatem lotosu po środka oceanu spokoju. I nagle:

Kurwa mać! Operacja jeszcze trwa! Te głosy to lekarze, dopiero teraz słysze poza stukaniem ciche “pik, pik” takiej maszyny do pokazywania pulsu! Wsłuchuję się w głosy lekarzy: dużo nie mówią. Raz na kilka sekund jednowyrazowo wydają polecenia. Proszą o jakieś instrumenty, proszą o jakąś czynność.

I te durne stukanie. Przy każdym uderzeniu kołysze się całe moje ciało, czuję to w moim błędniku. Nie czuję zupełnie żadnego bólu, prawdę mówiąc nie czuję w ogóle mojego ciała. Jest tylko mój mózg ułożony w przestrzeni płatem czołowym w kierunku podłogi i przyklejone do niego uszy. Uczy słyszą pikanie, glosy lekarzy i metaliczne stukanie. Podczas każdego stuknięcia mój mózg chwieje się nieco na boki. Stukanie jakby młotkiem w metalowe dłuto. Metal o metal.

Już rozumiem co się dzieje i nie podoba mi się. To znaczy chyba rozumiem, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy. Stukanie na sto procent ma ścisły związek ze stojącymi zapewne nade mną lekarzami i na pewno ostatnim uderzanym elementem w tej metalowej koładce jest mój zakrwawiony kręgosłup, wystający z krateru rozcięcia biegnącego przez całą długość pleców. Lekarz uderza młotkiem w oparte na moim kręgosłupie dłuto, a ja przy każdym takim uderzeniu cały się chwieję. Kurwa, nic nie czuję, ale sama świadomość sprawia, że przechodzą mi ciarki po plecach. Oczywiście ciarki przechodzą w przenośni, bo choć to niewiarygodne, naprawdę nie czuję nic poza kołysaniem. Świadomość jest jednak cholernie nieprzyjemna. Coś mniej więcej jak wtedy, kiedy siedzisz na fotelu dentystycznym w znieczuleniu miejscowym, a lekarz stomatolog mówi ci, że właśnie rozwierca kanał nerwowy twojego zęba. Nie czujesz nic, ale ta myśl o rozszarpywanym właśnie włóknie nerwu…

Muszę więc dać jakoś znać lekarzom, że ja się właśnie obudziłem. To znaczy nie wiem czy musze, ale chyba tak. Bo to przecież chyba nienormalne.

Próba otworzenia oczu kończy się zupełnym fiaskiem. Wygląda na to, że nie mam żadnej kontroli nad powiekami.

Poruszę więc palcem u ręki. Okazuje się że jednak nie jestem samym mózgiem. Gdy zaczynam myśleć o ręce, o palcu zaczynam być świadomy, że gdzieś ona jest i gdzieś są owe jej palce. Nie wiem dokładnie gdzie, czy obok, czy pode mną, czy przysunięta od ciała czy też wyprostowana w ramieniu, wskazująca na drzwi operacyjnej sali, ale wraca świadomość jej istnienia. Trzeba więc poruszyć choć jednym palcem i zacząć nim kiwać tak długo, aż ktoś to zauważy (ale co wtedy?).

…i to jest mniej więcej tak. Wybierz jakiś przedmiot znajdujący się obok ciebie. Myszkę komputerową, długopis, popielniczkę. Spójrz na ten przedmiot i przesuń go wzrokiem. Śmiało, naprawdę spróbuj to zrobić.

Nie udało się? Oczywiście, że się nie udało, ale właśnie poczułeś dokładnie to samo, co wtedy poczuł mój mózg. Byłeś świadomy, że popielniczka jest obok ciebie, spróbowałeś przesunąć ją wzrokiem i poczułeś z tego powodu irytację. Ja poczułem dokładnie to samo, jeśli chodzi o mój palec u ręki.

(Podejrzewam, że tak samo czuł się ów człowiek, który obudził się niedawno po 24-letniej śpiączce, mówił, że słyszał glosy lekarzy, próbowal im dać znać, że jest świadomy wszystkiego co go otacza, krzyczał wewnątrz siebie z całej siły płuc. Ciarki mi przechodzą po plecach, bo chyba wiem jak się czuł. Z tym że ja czułem to tylko przez kilka minut, on natomiast przez kilka tysięcy dni)

Nie mogę więc dać lekarzom znać, że się obudziłem, nie potrafię otworzyć oczu, nie mogę poruszyć palcem, a z głosów lekarzy wynika, że operacja wcale nie dobiega do końca. Jestem więc zupełnie bezradny i jedno co mogę robić to… nic nie robić. Szczęście, że nic nie czuję.

Będą jaja, jak się w końcu obudzę – w sensie, obudzę tak jak każdy pacjent obudzić się powinien – i opowiem innym dzieciakom o swoim przeżyciu. Nikt mi kurka pieczona nie uwierzy.

Właśnie: nikt mi nie uwierzy. Muszę mieć jakiś dowód na to, że się obudziłem i od razu przychodzi mi do głowy dowód oczywisty. Czuję bujanie, słyszę metaliczne stuki w czasie każdego bujnięcia i słyszę rozmowę lekarzy. Trzeba zapamiętać fragment takiej rozmowy. Używają bardzo trudnych słów, więc zapamiętam choć jedno.

OK, mam. To na pewno nazwa jakiegoś przyrządu. Lekarz kogoś o niego poprosił. Nazwa jest skomplikowana, więc muszę ją dobrze zapamiętać. Z niczym mi się nie kojarzy więc będę ją sobie po prostu powtarzać w głowie, a na pewno mi zostanie.

Powtarzam nazwę. Powtarzam nazwę. Powtarzam nazwę. Powtarzam nazwę.

I nagle nie wiem o co chodzi, ale ktoś drze się jak dowódca oddziału w czasie bombardowania bazy. Tyle, że nie krzyczy rozkazu do ewakuacji, a zamiast tego wywrzaskuje moje imie i każe mi poruszyć palcami u nóg. Próbuję nimi poruszyć, ale jest to tak jakbym przesuwał popielniczkę siłą woli, jednak po chwili się udaje. Czuję to, a bombardowany dowódca się uspokaja. Po chwili wrzeszczy, że zaraz zrobią mi zdjęcie rentgenowskie; czuję jak ludzie podnoszą mnie za kończyny, wrzeszczę z bólu (Tak mi się przynajmniej wydaje, że wrzeszczę, bo raczej był to byle jaki charkot z rozepchanego przez tracheotomiczną rurkę gardła), ląduję na plecach, słyszę jak wszyscy wychodzą i zostaję zupełnie sam.

Zatem dałem się nabrać kolejny raz na numer z odliczaniem i w dodatku nabrałem siebie sam. Powtarzając nazwę uśpiłem się po raz kolejny. Kolejna mantra, ale (cholera!) nie pamiętam co to było za słowo… No fak.

No nic. Zaraz, chyba mi właśnie robią zdjęcie rentgenowskie, skoro wszyscy sobie poszli i słyszę nad sobą charakterystyczny szczęk aparatu do prześwietleń? Chyba powinienem więc wstrzymać na chwilę oddech, by zdjęcie nie było poruszone? Wstrzymuję odde…

Budzę się na oddziale. Za jakiś czas opowiem wszystkim o tym, że się obudziłem w czasie operacji. Dzieciaki będą mnie słuchać z fascynacją, lekarze nie powiedzą nic na ten temat. Za czternaście lat przed kolejną operacją w rozmowie z anestozjologiem zażartuję, że tym razem proszę o mocniejsze uśpienie, bo poprzednim razem się obudziłem. Anestozjolog nie odpowie nic na ten temat, a mnie po raz kolejny obudzi w czasie operacji odgłos metalicznnego stukania. Tym razem jednak będę wiedział już nieco więcej, nie będę próbował niczym ruszyć, będę sobie tak leżał totalnie nawalony tymi wszystkimi prochami i czekał aż znów zasnę.

I tak leżąc po raz kolejny będę lekko przysypiał i budził się znów i znów przyspiał i w końcu zaskoczy mnie uczucie mrowienia w palcach, co będzie znaczyło, że ja jednak zaczynam czuć moje ciało, ale zanim wpadnę w panikę usłyszę kobiecy głos mówiący abym się obudził, poczuję poklepywanie po policzkach, mówiący że właśnie miałem operację i żebym się obudził, i żebym poruszył palcami u nóg. Poruszę tymi cholernymi palcami, ale choć będę chciał powiedzieć, że nie śpię już od jakiegoś czasu, to nie będę dał rady tego zrobić. I potem znów zasnę i obudzę się na oddziale.

I tak w kółko. Mam nadzieję, że nie będę miał już nigdy więcej operacji.0

GoldenLine wpływa na moje życie

Tekst nie jest w żaden sposób sponsorowany, choć będę się w nim pewnie rozpływał w komplementach nad stroną GoldenLine.pl. Po prostu już od dłuższego czasu chodziły mi po głowie przemyślenia, którymi chcę się z Wami podzielić.

Jest jedna strona internetowa, która znacząco wpłynęła na moje życie (i jak się można domyśleć po tytule, jest to strona GL). Nawet bardzo znacząco. Z wszystkich portali społecznościowych tylko tam faktycznie widzę, że korzystanie z jego usług ma dla mnie jakieś znaczenie także w realnym świecie. Nasza-Klasa to serwis gdzie pokazujesz swoim znajomym zdjęcia z wydarzeń, które już się zdarzyły i przeważnie na tym się kończy. Na Wykop wchodzisz po to aby bezproduktywnie zabić wolny czas. Na GoldenLine zarejestrowałem się lata temu za namową mojego kolegi Adasia. Ot, Adaś (tak naprawdę Adam, ale od  lat mówimy na niego zdrobniale, choć jest ode mnie o co najmniej głowę i szyję wyższy 😉 )  był wtedy nauczycielem i ja  byłem nauczycielem. GoldenLine miało być miejscem, gdzie łatwo znaleźć pracę czy kontakty zawodowe, więc obaj mieliśmy nadzieję, że do czegoś nam się przyda: akurat  ofert pracy dla nauczycieli wiele nie ma, więc każde dodatkowe miejsce do szukania takowych powinno być dobre.

I potem powoli się zaczęło.

#1

Już po kilku tygodniach szwędania się po tym serwisie (co ciekawe na GoldenLine wcale nie trzeba często zaglądać;  szczerze to na pierwszy rzut oka nie  ma tam nic zachęcającego do częstych wizyt) trafiłem na ogłoszenie, że jedna z białostockich organizacji szuka wolontariuszy. Zgłosiłem się i tak wszystko się zaczęło 😉

#2

Kolejny moment kiedy przydał się GL to wyjazd do Afryki. Paweł, szef białostockiego wolontariatu miał wznajomych na GL dziewczyny z CWR, skontaktowałem się z nimi za pośrednictwem GL, pomęczyłem i zgodziły się mnei wysłać.

Także za pośrednictwem GL znalazłem sponsorów wyjazdu. Zamieściłem tam ogłoszenia, że jadę do Rwandy i potrzebuję pożyczyć od kogoś laptopa i aparat fotograficzny. Nie wierzyłem że się uda, a tymczasem zgłosiło się kilka firm, z których wybrałem IMPAQ (byli najszybsi).

#3

Także w moich działaniach wordpressowych GoldenLine miał spory udział. To na forum dotyczącym blogów udzielałem się odpowiadając na wordpressowe pytania, to tam pojawił się pomysł na WP Sprzedawcę, to tam informowałem o innych moich  pluginach.

W efekcie nieskromnie powiem, że zdobyłem jako taką renomę jako wp-hacker co już przełożyło się na korzyści zawodowe.

Zgłosiło się do mnie kilka osób z pytaniem  czy nie  pomógłbym przy tworzeniu stron z użyciem wordpressa. Jako, że postanowiłem sobie nie być za bardzo tani większość po napisaniu ile sobie liczę za dany projekt już nie odpowiedziała. Udało mi się jednak nawiązać kontakt z kilkoma  poważnymi osobami: jedna strona już jest zrobiona, dwie kolejne się robią i mam już ustawione co najmniej dwa – trzy (cztery?) kolejne zlecenia. I obietnicę stałego dopływu zleceń kolejnych od kilku osób, którym ufam, że jest to obietnica pewna.

Tu dodam, że tak Flaker w podobny sposób wpływa na moje “kontakty zawodowe”. Jednej osobie właśnie skończyłem już drugie zlecenie, inna osoba właśnie dziś zleciła mi coś nowego. (przy okazji pozdrawiam owe osoby, nie wymienione z  imienia, ale na pewno to czytają i wiedzą o kogo chodzi 😉 )

#4

I wreszcie 12 października jadę do Sopotu na szkolenie wstępne przed nową pracą (szkolenie  będzie połączone z rozmową kwalifikacyjną więc nie chcę zapeszać, ale jak wiadomo jestem genialny i idealny, więc pracę tą dostanę na 100% 😉 ). To także historia z GoldenLine w roli co najmniej drugoplanowej. Tu znów wspomniany na początku Adaś miał swój udział: na początku tego roku podesłał mi link do ogłoszenia na GoldenLine: praca dla szkoleniowca z podstaw obsługi komputerów, wykształcenie pedagogiczne. Jakby nie było wypisz wymaluj ja. W międzyczasie całość się nieco rozlazła czasowo, szkolenia już mają dotyczyć nieco innych rzeczy, ale jak najbardziej niedługo ruszają.

Lista powyżej jest niepełna: wymieniłem tylko te aspekty GL, które miały jakieś większe znaczenie (bo kogo by interesowało, że np jestem tam moderatorem grupy dyskusyjnej o pomocy międzynarodowej i dzięki tej grupie przynajmniej jedną osobę udało mi się wysłać już do Afryki) lub o których chciałem napisać.

***

A w tym samym czasie w innych serwisach? Na naszej klasie dodałem stu kolejnych znajomych do listy i tyle. Żadnych nowych, bo to osoby które znam od lat. W życiu nic mi to nie zmieniło. Tymczasem na GL mam na liście znajomych chyba niecałe 20 osób (nawet nie wiem), w tym tylko niewielką część znam  (bądź znałem kiedy dodawałem do listy) w realnym świecie, a serwis ten sprawił że zwiedziłem kawał świata i zarobiłem jako takie pieniądze. Na Wykopie obejrzałem milion głupich obrazków i filmików – dzięki GL zrobiłem już jedną i robię drugą stronę, na którą użytkownicy mogą wrzucać głupie obrazki i filmiki 😉

I co ciekawe wszystko to  bez większego wysiłku. Nie szperałem tam godzinami w poszukiwaniu pracy, nie reklamowałem się jako twórca stron, nie grzebałem w poszukiwaniu opcji wyjazdu do Afryki. Wszystko się potoczyło samo z siebie. Być może i bez GL zdarzyło by się wiele w moim życiu, ale tego już się nie dowiem 🙂0

I po forum

Tuż przed prezentacją. Tak to wyglądało z naszej strony

Tuż przed prezentacją. Tak to wyglądało z naszej strony

I już z powrotem w domu w Białymstoku.

Jak było na forum, za bardzo nie wiem, bo nie było czasu na zwiedzanie 😉 Ciągle nas gdzieś ciągli, wywiady, prezentacje… Ale nie narzekam.

Na samym początku bardzo pozytywne wydarzenie 🙂 Stałem sobie i oglądałem zdjęcia w holu, gdy nagle zza jednego z nich dosłownie wypadł na mnie Radek Sikorski z ministrami ze Szwecji i Hiszpanii (jeśli dobrze poznałem). Przytrzymali się na chwilę, bo cielskiem zagrodziłem im drogę, ale szybko czmychnąłem na bok.

Jestem pewien, że minister będzie podobnie jak ja jeszcze długie lata rozpamiętywał to przypadkowe spotkanie 😉 (Niestety Radku muszę Cię tu przeprosić, że nie byłem na Twoim panelu, ale w tym czasie udzielałem wywiadu).

No właśnie wywiady. Ciężke jest życie Muzungu Super Star 😉 Udzieliłem wywiadu (ale nie tylko ja, a także 3 inne zaproszone w charakterze eksponatów wolontariuszki) dla TVP INFO i dla Radia Warszawa. W TVP INFO się nie widziałem. Może to i dobrze, bo wypadłem naprawdę cienko. Ot takie bla bla. Ale jakby ktoś widział dajcie znać.

W Radio Warszawa tym bardziej nie słyszałem się, bo zupełnie tego radia nie znam, a do Białegostoku nie dociera. Mamy jednak obiecane, że nagranie dostaniemy na maila. Mam jednak już doświadczenie, że radiowcy lubią takie coś obiecywać, a jak przyjdzie co do czego, to nawet nie dadzą znać kiedy będzie się w radiu w ogóle.

Samą prezentację też cienko oceniam. Mogła mi pójść lepiej, poważnie.

Czytelników bloga reprezntował Oio, który do mnie podszedł po prezentacji 😉 Pozdrawiam. Niestety zdjęcia jego nie mogę wrzucić, bo wyraźnie zaznaczył, że jest zakaz fotografowania 🙂

Sorry za nieskładność pisaniny ale padam na pysk 🙂0

Trudno się nie uprzedzić do Łotyszy

Tak sobie pomyślałem, że jeśli nigdzie teraz nie wyjeżdżam (ale mnie nosi, ale kasy nie ma) to przynajmniej raz na jakiś czas napiszę jak to drzewiej bywało, gdy w piątek wieczorem pojawiał się pomysł aby wyjechać, a w sobotę rano już jechałem. Czy będzie to ciekawe czy nie, nie wiem. Na pewno ciekawsze niż moje ciągłe wpisy o nowych pluginach 😉 Bardziej muzungowe to będzie 😉

Łotwa

Na Łotwie byłem dwa razy (tak żeby zostać na dłużej, bo przejazdem zdarzało się częściej). Pierwszy wyjazd właśnie wyglądał tak jak to napisałem wyżej: któregoś piątkowego wieczora, gdy zdałem sobie sprawę, że nie mam co robić w weekend, przypomniałem sobie jak mi się Łotwa podobała, jak kiedyś przez nią przejeżdżałem autokarem w drodze do Finlandii.

dscf0094

Rano następnego dnia, tak o 6:00 mniej więcej wsiadłem w samochód i około południa byłem już w Rydze.

Miasto mnie nieco rozczarowało. Niewiele jest tam do oglądania, starówka nie duża. Piwo w barach horrendalnie drogie (tak koło 10 złotych za kufel). Brak moich ulubionych barów mlecznych (choć jest coś na ich kształt pielmienami, czyli pierogami). Na szczęście Hostel Funky Franks cośtam (wtedy na pierwszym miejscu na światowej liście hosteli na HostelWorld) bardzo mi się spodobał. Miła młoda obsługa, atmosfera jak w barze czy klubie i na wejściu piwo za free od recepcjonistki 😉

Potem było już niestety tylko gorzej. Postanowiłem sobie, że nie będę się uprzedzał po jednorazowym wyjeździe do całego narodu, więc specjalnie głośno o nieprzyjemnościach nie mówiłem. Ale faktem jest, że Łotysze są jacyś dziwni.

Na przykład gdy późno w nocy błąkałem się szukając hostelu po jakichś dziwnych ulicach, podjechał do mnie facet i zapytał gdzie ja idę. Spławiłem go, że nie mam pieniędzy (nie jechał taksówką a prywatnym samochodem i chciał mnie podwieźć) ale przyznałem się, że idę do centrum. Powiedział, że kasą nie ma problemu bo najpierw podwiezie mnie do bankomatu a potem odstawi na starówce. Spławiłem go.

I dobrze, bo dosłownie 100 metrów przed nami za zakrętem w prawo od razu zobaczyłem dobrze znane mi miejsce: główny plac Rygi, z którego do hostelu jest jeszcze mniej niż 100 metrów.

Następnego dnia spacerowałem sobie ulicami i w tłumie turystów zauważyłem śpiącego człowieka na wózku inwalidzkim. W ręku trzymał kubeczek do którego ludzie mieliby wrzucać pieniądze. Akurat zatrzymała się przed nim parka. Facio w garniturze, tak około 45 lat i kobieta w ładnej garsonce. Oboje na bogato.

Facio się rozejrzał czy nikt nie patrzy (ja stałem dość daleko i spacerowicze mnie zasłaniali) i… wybrał dla żebraka pieniądze z kubeczka. Człowiek na wózku obudził się i chyba coś protestował, ale dostał tylko opierdol od faceta w garniturze, który to dość szybko z kobietą oddalił się z miejsca zdarzenia.

No cóż. Dwa dni pobytu, dwa dziwne zdarzenia. Zdarza się. To nie powód jeszcze by się obrażać na cały kraj 😉

Drugi wyjazd był jeszcze ciekawszy

Drugi raz na Łotwie byłem 1,5 rok temu. Znów samochodem. Znów ten sam hostel, choć nie ja załatwiałem nocleg.

dscf0086

Jednego dnia postanowiliśmy sobie, że skoczymy nad morze. Niby Ryga leży nad morzem, ale tak samo ona jest morskim miastem jak Szczecin. Wsiedliśmy w samochód, pojechaliśmy i na wjeździe do nadmorskiego miasteczka zatrzymał nas człowiek, którego początkowo wziąłem za robotnika drogowego, a okazał się policjantem.

Zapytał czy mamy wykupiony bilet wjazdu (jakiś ekologiczny czy coś), oczywiście nie miałem, więc oczywiście mandat. Po rosyjski gadam słabo więc moi dwaj kumple wybrali się z policjantem do jego stróżówki by negocjować. Ja sobie siedziałem z dziewczynami w samochodzie, co pozwoliło mi zauważyć, że faktycznie przy drodze co chwila są takie niby automaty parkingowe. I właściwie to chyba jesteśmy w miejscu gdzie się ten bilet kupuje, a nie płaci za niego mandat, bo co chwila zatrzymywał się jakiś samochód, ktoś z niego wysiadał, wrzucał pieniążek do automatu, wyciągał bilet i jechał dalej.

Po chwili ze stróżówki wrócił Andrzej i powiedział bym kupił ten bilet, bo policjant przegina pałę. Niespecjalnie jest zainteresowany wypisaniem mandatu i zwyczajnie prosi o łapówkę. Kupiłem bilet Andrzej wrócił do stróżówki i po chwili obaj kumple byli z powrotem z radosną informacją, że właśnie dostałem najdziwniejszy mandat w życiu.

Mandat nie zawierał żadnych moich danych, a dane samochodu sprowadzały się do dwóch słów: Ford Focus. I tyle. Dodatkowo kwota mandatu (już nie pamiętam, ale chyba było to 50 euro).

Okazało się, że gdy Andrzej zjawił się z biletem policjantowi zrzedła mina. Od razu wypisanie mandatu przekazał podległemu, a sam wrócił na ulicę łapać kolejnych. Podległy też specjalnie pisać mandatu nie chciał. Andrzej sam pytał czy nie trzeba wpisać jakichś danych, to dowiedział się tylko, że nie nada.

Tak siedzieliśmy w samochodzie i zastanawialiśmy czy ja ten mandat formalnie dostałem, czy nie.

I wtedy nasz kochany przełożony zatrzymał w końcu jakiś samochód. Van na estońskich numerach (czyli kolejny potencjalnie nie wiedzący o co chodzi). Z wana wysiadł wielki facet. Taki kingpin, w długim beżowym płaszczu (do wizerunku grubej ryby brakowało mu już tylko cygara), gruby i dostojnie krocząc podszedł do automatu z biletami kompletnie olewając mówiącego coś do niego policjanta. Niespiesznie wrzucił do automatu pieniążek, niespiesznie wyjął z niego bilet. Dopiero teraz zauważył ciągle coś ględzącego policjanta (siedzieliśmy w zamkniętym samochodzie więc nic nie słyszałem). Spojrzał na niego. Policjant zrobił się trochę mniejszy. Na twarzy kingpina pojawił się wyraz typu “cie chyba koleś pogięło!”, popukał się ostentacyjnie w czoło i bez słowa wsiadł w samochód. I odjechał.

Myśmy spojrzeli na siebie, zaśmialiśmy się i też odjechaliśmy. Mandat trzymam do dziś jako pamiątkę. Niezapłacony.0

Żyję :)

Nie dałem się złamać 🙂 Żyję i wracam do siebie. Wkrótce nawet zacznę pisać 🙂

Póki co szybka refleksja: przez 14 lat udało mi się skutecznie zapomnieć jak to cholerstwo boli 😉 Coś pomiędzy przejechaniem przez dwunastokołowego TIR-a, a… Nie, to chyba jest dokładnie jak przejechanie przez TIR-a. 🙂0

Czternaście

Wyszedłem właśnie kupić kapcie i pidżamę, jednak od razu się wróciłem. Właściwie to nawet nie wyszedłem. Stanąłem w pełni ubrany (chłodno dziś) w progu i pomyślałem sobie, że Iwona ma rację. Wystarczą klapki, co je kupiliśmy dwa miesiące temu w Zakopanem, a pidżamę z powodzeniem mogą zastąpić spodnie dresowe i jakaś koszulka.

Wczoraj przed zasnięciem znów sobie przypomniałem o Ryśka pracy magisterskiej z filozofii i o tym, że pisał coś, że w życiu tak naprawdę zataczamy koła. Nie zdarza się nic nowego, a jedynie powtarzamy coś, co już przeżyliśmy. Tylko inaczej, bo jesteśmy bardziej doświadczeni.

Kolejny raz wydaje mi się, że coś w tym jest. Mam dwadzieścia osiem lat i znów wracam tam, gdzie byłem czternaście lat temu. Życie mi się dzieli na odcinki po czternaście lat. Ciekaw jestem co będzie po kolejnej czternastce.

Kilka dni temu odkryłem, że zupełnie się nie stresuję. Nie boję się tak jak niby powinienem się bać. Według niektórych chyba powinienem się bać, widzę to z ich oczu. Opowiadam im więc, że to banał, błahostka i tak naprawdę nie ma o czym myśleć. Za czternaście dni będzie po wszystkim. Tak naprawdę nie wiem jak będzie, ale wierzę, że mam rację.

Wkurza mnie jedynie, że zostało coraz mniej czasu. Wkurza mnie, bo w takich sytuacjach chce się jeszcze coś zrobić, coś co się na pewno nie zdąrzy ukończyć. Ułożyć podłogę, skończyć serwisik internetowy nad którym pracuję od jakiegoś czasu, dziś nawet wiem, że nie uda mi się wyjść na piwo. Powinienem odprowadzić rower do domu mamy, bo potem nawet tego mogę nie dać rady.

I trzeba więc już tylko spakować się i siedzieć bezradnie i czekać. Pociąg odjedzie w niedzielę po dwudziestej.

Co kilka dni przypominają mi się drobiazgi sprzed tych czternastu lat. Pamiętam dmuchanie w wiatraczek aby rozciągnąć zbyt małe płuca. Pamiętam omdlenie i upadek i zaraz potem rodziców w moim pokoju. Gdy tylko otworzyłem oczy, kazali szybko spróbować poruszyć nogami. Udało się, ale strachu się wszyscy najedliśmy.

Wyjazd jest niczym w porównaniu z powrotem. Pakuję się więc jak najskromniej, bo wiem, że założenie nawet małego plecaka może być dużym problemem. Prawdę mówiąc chyba się poddam i zadzwonię po wszystkim do kogoś, by po mnie przyjechał.

Zadzwoniła do mnie we wtorek Justyna, zapytała kiedy wyjeżdżam. Odpowiedziałem, zapytałem czemu pyta. Nie odpowiedziała, powiedziała, że ot tak sobie i się rozłączyła. Uśmiechnąłem się, bo widać wyraźnie, że coś kombinują. W pierwszej chwili pomyślałem, że szykuje się pożegnalna impreza – niespodzianka. Ale teraz obstawiam, że chcą mnie odwiedzić gdy będę tam.

Dwa miesiące temu. Szpital w Zakopanem nieco się zmienił. Pałac wygląda jak wyglądał, ale nie jest to już szpital tylko dla dzieci. Teraz dzieci wracają tam już jako dorośli. Wąski korytarz poczekalni, wtedy zatłoczony ludźmi został zastąpiąny obszerną poczekalnią, z wygodnymi, skórzanymi fotelami. Przejechałem całą Polskę i obojętnie rozłożyłem się w jednym z nich. Nie zastanawiałem się na co czekam. Wiedziałem to dobrze. Pokazać zdjęcie, zaakcpetować diagnozę, podpisać zgodę, wyznaczyć termin.

Pozwoliłem sobie jednak wypytać od razu lekarza o wszystkie za i przeciw, choć wiedziałem, że jeśli nie teraz, to kiedyś i tak będę musiał być za.

Tym razem to bardziej zabieg niż operacja. Zostanę na dwa tygodnie i wracam do domu. Rozcięcie, wycięcie, zaszycie i pa pa. Oczywiście ryzyko jest, bo zawsze jest. Mogę umrzeć, mogę nie chodzić do końca życia. Może się coś nie udać.

Może mnie ktoś zabić, może mnie potrącić samochód, mogę mieć zawał serca, może się zdarzyć wiele pozaszpitalnych okazji do pożegnania się z tym światem. Szalki wagi stoją właściwie na równi, więc podpisałem. Kolejny raz do Zakopanego mam przyjechać 4 maja. I zostać na dwa tygodnie.

Trzy miesiące temu. Ból w krzyżu tym razem nie ustępuje, więc idę do lekarza. Od noszenia mebli minął już dłuższy czas. Ból zazwyczaj przechodził w kilka dni. Tym razem to już przecież ponad miesiąc. Trzeba więc zrobić zdjęcie rentgenowskie.

Zdjęcie pokazuje, że to już ten moment.

Nie przejąłem się specjalnie. W dużej mierze o dziwo dzięki stronie nasza-klasa.pl. Niesamowite było znów spotkać tych wszystkich znajomych i przyjaciół sprzed czternastu lat. Ha, z Łukaszem z Żywca tak nam się stara przyjaźń odbudowała, że był już u mnie kilka razy, ja byłem u niego, byliśmy na Ukrainie i przeszliśmy pieszo niemal cały Bornholm!

A przy okazji odkryłem, że jedno mnie różni od nich wszystkich. Ola jest już po operacji wyjęcia implantów. Ewa też. Beata, Kaśka i Magda tak samo. Kogo bym nie zapytał, zostałem już tylko ja. To nie może być przypadek, a ja nie jestem wyjątkowy. Jeśli oni już są po, to znaczy, że ja po prostu jestem jeszcze przed. Pytanie brzmi nie “czy?”, ale “kiedy?”.

Spoglądam na zdjęcie i widzę, że to właśnie już teraz. Już za kilka dni czy miesięcy. Idę do lekarza rodzinnego, pokazuję palcem na złamany implant, mówię, że kiedyś był prosty i w jednym kawałku. Lekarz oczywiście daje mi skierowanie do Zakopanego, ja oczywiście jadę tam i oczywiście lekarz mówi, że implanty trzeba wyjąć. Oczywiście się zgadzam i dołączam do pozostałych znajomych ponownie znalezionych na Naszej Klasie. I tyle.

Huston, mamy problem ;)

Huston, mamy problem 😉

Czternaście lat jako dziecko żyłem bez implantów, ale z krzywym kręgosłupem. Czternaście lat dorastałem z implantami, ale prosty. Teraz będę pewnie czternaście lat dorosły, a potem czternaście lat stary. Wychodzi 58 lat życia.

* * *

W listopadzie gdy wracałem z Rwandy, pełen optymizmu i pomysłów snułem plany co będę teraz robił. Kolejne podróże, super praca, własny biznes. Taki scenariusz nie przyszedł mi do głowy.

* * *

Kwestie zdrowotne dla wielu osób to sprawa intymna. Dlaczego więc napisałem ten wpis?

Po pierwsze sam bardzo długo uważałem to za sprawę intymną. Jako piętnastolatek nie wychodziłem na plażę, nie zdejmowałem przy nikim koszulki, bo wstydziłem się swoich blizn na plecach. Minął jednak jakiś czas, przymyślałem kilka spraw. I wpadłem na to, jakie to jest głupie wstydzić się siebie samego. Jakie to małe przeżyć całe życie zakompleksionym. Położyć się kiedyś na przysłowiowym łożu śmierci i powiedzieć sobie: “kurwa… przez kreskę skóry innego koloru, zjebałem sobie całe życie. Nie wychodziłem na plaże, nie zwiedzałem świata, pewnie i wstydziłem się rozebrać przy dziewczynie. I co z tego mam? Nic.” Tak się składa, że życie to nie gra komputerowa i jak jest game over, to jest to game over i nie da się nic zrestartować. Mam pójść do piachu nie przeżywszy swojego życia?

Tak więc teraz paraduję sobie po plażach i nawet mi się podobają te spojrzenia ludzi. Ten wstyd w ich oczach, że się patrzą, bo przecież nie wypada. Widzę, że to oni mają problem, a nie ja 🙂

Tak samo nie widzę powodu aby zniknąć na dwa tygodnie i nawet nie napisać na blogu dlaczego nie będzie nowych wpisów prze jakiś czas. Zatem już wiecie 🙂 Czujecie się zażenowani tym wpisem? 😉 Że nie powinniście go czytać? ;P

Drugi, ostateczny powód dla którego zdecydowałem się jednak napiać to blog http://l73th.blox.pl/, na który wczoraj trafiłem. Człowiek opisywał swoją śmiertelną chorobę dzień po dniu aż do samego końca. Ten mój jeden wpis powyżej zatem przy tym to betka. 🙂

Do zobaczenia za dwa tygodnie!

0