Kategoria: Muzungu ma czas wolny

Województwa autouzupełnione

Trafiłem dziś na fajny obrazek przedstawiający mapę USA z podziałem na poszczególne stany. Tylko, że stany nie były podpisane swoimi nazwami. Zamiast tego ktoś wpisał nazwę stanu do Google i na mapę naniósł pierwszą automatyczną podpowiedź, jaką podsunęła ta wyszukiwarka.

Pomyślałem jak by wyglądała taka mapa dla naszego kraju. Znalazłem obrazek, wpisałem w  google nazwy poszczególnych województw, przepisałem na obrazek. I oto wynik:

O ile w przypadku Stanów Zjednocznych mapka jest zabawna, to nasza mapka co najwyżej bywa zabawna w niektórych województwach. Bo w niektórych aż się robi smutno, że właśnie takie wyrażenia ludzie wpisują najczęściej w wyszukiwarkę. I popatrzcie jak często się to powtarza.

P.S. Sorry za literówki na mapce. Dopiero teraz je widzę

0

Jest!

Jest czwarta nad ranem, a ja właśnie jestem zachwycony! Właśnie skończyłem oglądać film i jestem pewien, że trafi on na moją listę filmów ulubionych. Film, który obejrze na pewno jeszcze dziesiątki razy.

Ten film to “Nazywam się Khan”, po prostu rewelka. Połączenie Forresta Gumpa ze Slumdogiem i z dokładką kilku nowych rzeczy. Film o upośledzonym umysłowo facecie islamskiego pochodzenia, który przemierza Stany Zjednoczone bo chce spotkać się z prezydentem tego kraju. By mu powiedzieć, że nazywa się Khan i nie jest terrorystą.

Tyle, bo nie wiem co więcej napisać. Obejrzyjcie trailer, obejrzyjcie film. Trwa 2,5 godziny ale mimo to cały czas się cieszyłem, że jeszcze trwa i nie chciałem by się skończył.

Oto trailer.

0

Wszystkich Świętych to moje ulubione święto

Do takiego wniosku dochodzę. Nie Boże Narodzenie, nie Wielkanoc, ale wg mnie to Dzień Wszystkich Świętych (który sam nazywam Świętem Zmarłych, ale to podobno wskazywałoby na to, że jestem komunistą, więc się dostosowuję) ma najlepszy klimat.

Przede wszystkim nie siedzi się tutaj za stołem. Wręcz przeciwnie – trzeba się ruszyć i pojechać na cmentarz, który jakby nie było jest jakimś tam parkiem.

I prywatny szczegół: pod blokiem mam cmentarz, mieszkam na odludziu i podoba mi się to, że przynajmniej teraz zjeżdża się tutaj tłum ludzi 🙂 Jest niecodziennie.

A wieczorem sobie można wyskoczyć pooglądać znicze.

0

Domowy sposób na katar mojej mamy

Jeśli właśnie spędziłeś cały dzień prychając, kichając i zużywając całą paczkę chusteczek i właśnie pomyślałeś, że może jednak przydałby się jakiś środek na katar, a apteka jest już zamknięta (względnie: jesteś wrogiem przemysłu farmaceutycznego i nie chcesz wspierać tych wszystkich korporacji) jest świetny sposób, jaki pokazała mi kiedyś moja mama.

Sposób jest o tyle świetny, że działa niemal natychmiast. Dwie, trzy minuty po zastosowaniu nie ma kompletnie żadnych objawów kataru. Obawiam się jednak, że jest zarazem niezdrowy dla naszych płuc. Ale czy może być coś bardziej niezdrowego od kataru?

Na czym polega?

Weź jedną, bawełnianą (podobno rodzaj materiału ma znaczenie, ale możecie spróbować poeksperymentować) szmatę. Musi to być szmata, a nie na przykład ulubiona koszulka, bo za chwilę ją podpalisz.

O właśnie, teraz ją podpal, ale zaraz zgaś. Tak aby tylko trochę się kopciła. Nie paliła i nie zgasła całkowicie.

A teraz jak najmocniej zaciągnij się tym dymem!

Voila! W momencie kiedy ja się właśnie puszę jak paw, że właśnie zastosowałeś świetną metodę, Ty na pewno teraz krztusisz się, kaszlesz, zalewasz łzami i przeklinasz mnie. Spokojnie, tak ma właśnie być. Daj sobie jeszcze kilka sekund, a kaszel przejdzie. Teraz wydmuchaj porządnie nos.

I co? Nie mówiłem? 🙂 Katar przeszedł i z obserwacji wiem, że nie wróci w ciągu co najmniej kilku godzin.

Wpis ten pisze bezpośrednio po zastosowaniu tej metody, przy czym tym razem nie miałem pod ręką nic bawełnianego. Zamiast szmaty podpaliłem, ugasiłem i sztachnąłem się zwykłą chusteczką higieniczną. Uwierzcie, zadziałało.

(Wpis z dedykacją dla mojej mamy! 🙂 )

0

Nieświadomi klienci to potężny rynek

#1

Kilka lat temu w moim fordzie escorcie wysiadło oświetlenie stacyjki i tylne światła samochodu. Z miejsca bym pojechał do elektryka samochodowego do którego jeździłem od lat, ale akurat z kasą się nie przelewało. Postanowiłem, że naprawię to sam i zapytałem na jednym z forów co się mogło stać i jak to naprawić.

Wszyscy zgodnie odpowiedzieli, że to przełącznik zespolony (a po ludzku – ta wajcha, którą się włącza światła, kierunkowskazy…) i że to częsta przypadłość escortów. Wszystko co muszę zrobić to rozebrać to, podgiąć blaszki stykowe i złożyć. Ponoć pięć minut roboty, a że dostałem też odnośnik do fotogalerii jak to zrobić, powinienem sobie poradzić.

Koniec końców, z powodu braku narzędzi do rozkręcenia kierownicy oraz myśląc “skoro pięć minut to nie będzie drogo kosztować” pojechałem jednak do elektryka. Powiedziałem jakie są objawy i że wiem, że to kwestia podgięcia blaszek w przełączniku zespolonym (ale się poczułem jak ekspert!).

W odpowiedzi usłyszałem, że przełącznika się nie naprawia, że trzeba wymienić, że kosztuje on 300 złotych i 80 kolejnych za robociznę.

I to jest moment, w którym – nie wiedząc co już wiedziałem – normalnie bym się zgodził i zabulił owe 380 złotych. Tyle, że chwilę temu czytałem, że to 5 minut i kwestia regulacji, z którą poradziłby sobie każdy amator.

Wyszedłem więc od elektryka i zadzwoniłem do Wojtka z pytaniem gdzie on jeździ z takimi problemami. Dostałem adres i pojechałem.

Powiedziałem kolejny raz jakie są objawy, powiedziałem, że to przełącznik, a elektryk nic nie mówiąc zabrał się za rozkręcanie kolumny kierownicy.

“Tylko ja nie chce wymieniać, a naprawić” – upewniłem się.

Mechanik nawet na mnie nie spoglądając odpowiedział: “Tu nie ma co wymieniać”. Po chwili miał już przełącznik w rękach, zniknął na chwilę na zapleczu i faktycznie wrócił po około 5 minutach.

Przełącznik działał. Zapytałem ile płacę.

“Dziesięć złotych. Ale gwarancji nie dajemy, bo to ci się zaraz znów popsuje, escorty już tak mają”.

Od tamtej pory elektryk przy ulicy Przytorowej w Białymstoku (mniej więcej tutaj, taki ciąg garażów) jest moim elektrykiem. Natomiast do elektryka przy ulicy Gajowej już nigdy nie wróciłem (a powinienem choćby po to by powiedzieć ile ktoś inny wziął za to, co chcieli zrobić za prawie 400 złotych).

#2

Strony jakimi się zajmuję u różnych ludzi są na różnych hostingach. Najczęściej jest to home.pl (niestety), ale od strony ftp poznałem  już chyba wszystkie liczące się w Polsce firmy. Dlatego zaciekawił mnie hosting, na którym jest jedna ze stron, które ostatnio trafiły pod moje skrzydła. Pierwszy raz o nim usłyszałem, więc zajrzałem na stronę. Design wyraźnie z lat 90-tych, “przedsiębiorstwo handlowo usługowe w Łomży…”.

Cennik jednak mnie zdumiał.

Czterysta złotych rocznie. I teraz uwaga: pojemność konta – 140 megabajty. Do tego brak jakiegokolwiek cpanelu, a prędkość działania fatalna.

Podejrzewam, że tekst ten czyta wielu z Was, którzy nie wiedzą jakie są ceny obecnie  na rynku. Więc powiem, że ja na przykład za swój hosting płacę 120 złotych za rok i do dyspozycji mam 2 gigabajty przestrzeni (jest to cena z górnej granicy średniego przedziału). Właścicielka strony w tym dziwnym hostingu płaci więc prawie cztery razy więcej niż ja, a dostaje około 14 razy mniej.

#3

Mimo wszystko uważam, że mistrzostwo świata w kategorii nieświadomego klienta należy się człowiekowi, jakiego poznałem jakiś miesiąc temu w barze. Od słowa do słowa temat rozmowy zszedł na komputery i człowiek ów pochwalił mi się, że jego biuro architektoczniczne ma swoją stronę internetową i strona ta jest pozycjonowana przez jakąś zewnętrzną firmę na hasło “architekt białystok” (czy jakoś tak).

Efekt pozycjonowania jest taki, że strona owego człowieka znajduje się na czwartej podstronie wyników wyszukiwania google (kto z Was szukając architekta doklikałby się do czwartej podstrony?).

Człowiek ów za ten rarytas płaci firmie pozycjonującej cztery tysiące złotych miesięcznie.

* * *

A może tak rzucić te całe benedyktyńskie pisanie stron, znaleźć sobie jakiegoś frajera i “wypozycjonować” mu stronę? 4 tysiące miesięcznie za nic nie robienie brzmi bardzo atrakcyjnie.

0

Jak testowałem kawę

O Flakerze pisałem Wam wiele razy. Serwis nieco na wzór Twittera, Facebooka i innych społecznościówek. Więc na razie więcej o nim pisać nie będę, wspomnę tylko o tym, że na Flakerze organizowane są tak zwane flaktesty.

Flaktesty jeśli się nie mylę zapoczątkował już nieobecny na Flakerze Viren i jego sklep skarpetkowo.pl; przynajmniej ja wtedy pierwszy raz usłyszałem o obydwu serwisach. Viren rozdawał wśród flakerowiczów skarpetki, a obdarowywani opisywali swoje wrażenia z ich użytkowania. Brzmi jakoś tak dziwnie, ale pomysł chwycił i od tamtej pory wiele różnych firm przeprowadzało na Flakerze swoje flaktesty. Jakiś miesiąc temu mistrzostwo świata osiągnęła firma handlująca diamentami – rozdała pięciu osobom ot tak po diamencie 🙂

Ja właśnie załapałem się na flatesty kawy ze sklepy Świeżo Palona. Trzeba było sfotografować swój ekspres do kawy; udało mi się być szybkim i dostałem się do testów. Po mniej więcej tygodniu otrzymałem paczuszkę 125 g. kawy Espresso Royale.

Paczka mała (taka właśnie w sam raz na spróbowanie), bardzo surowa w designie, ale ładna. Kawa ziarnista, co mi bardzo odpowiada, bo wolę kawę sam mielić (czasem gdy kupię już zmieloną, ta jest zmielona zbyt drobno przez co zapycha mi się sitko w ekspresie). Jednak jak ktoś nie ma młynka, w Świeżo Palona kawę można zamówić od razu zmieloną.

Pierwsze co zrobiłem po wypiciu pierwszego kubka kawy to… się rozczarowałem 🙂 Nie wiem skąd mi weszło do głowy, że kawa ta ma być super mocna w smaku; może właśnie przez to ascetyczne opakowanie? Kawa natomiast była bardzo łagodna.

Rozczarowanie oczywiście nie było dyskwalifikujące. Kawa bowiem była dobra, łagodna ale bardzo dobra. Kubek po kubku przestałem oczekiwać goryczy i naprawdę przyjemnie mi się ją piło. Taka z delikatnym smakiem czekolady. Świetnie z tym smakiem według mnie nadaje się jako druga kawa dnia, pita po południu. Rano coś mocnego na pobudzenie, po południu kolejny zastrzyk energii, ale już mniejszy tak by nie mieć problemu z zaśnięciem.

Teraz przed napisaniem tego tekstu ponownie wziąłem paczkę kawy do ręki i… po raz pierwszy przeczytałem jej opis:

Świeżo Palona Espresso Royale jest starannie dobraną mieszanką najszlachetniejszych odmian arabiki, o pełnej cielistości i bardzo delikatnym smaku.

No więc wszystko się zgadza 🙂  Gdybym od razu przeczytał jaką kawę wylosowałem, nie byłoby nieporozumień. Na stronie sklepu doczytałem także, że kawa ta jest z “wyraźnie wyczuwalnym posmakiem czekolady”. No kurcze, okazuje się, że Świeżo Palona nie kłamie i rzetelnie informuje co ludziom sprzedaje, a ja chyba powoli mogę zacząć nazywać się kiperem od kaw 😉

* * *

Na Świeżo Palona jest fajna opcja zamówienia subskrybcji kaw. Płacimy raz i potem przez 3 lub 6 miesięcy dostajemy paczki z różnymi kawami tak byśmy mogli spróbować różnych smaków. Chyba się na to skuszę 🙂

0

Konrad leci do Syrii… to znaczy do Gruzji

Pamiętacie jak kilka razy na blogu zapowiadałem, że jesienią tego roku polecę do Syrii? No więc właśnie chwilę temu kupiłem bilet, tyle, że nie do Syrii, a Gruzji, a decyzję o zmianie podjąłem w ciągu ostatnich dwóch dni.

Syria jest fajnym krajem i na pewno chcę tam kiedyś się znaleźć. Bilet lotniczy kosztuje – jeśli się go kupi dostatecznie wcześniej – około 1250zł w obie strony. Linie lotnicze Malev, z Warszawy do Damaszku z jedną przesiadką. Już dawno sobie zaplanowałem, że 15 lipca to ostateczny termin, kiedy dokonam zakupu. Potem cena może urosnąć nawet o kolejne 400zł.

Czekałem jednak do 15 lipca bo cały czas przeglądałem oferty czy przypadkiem nie trafię nic taniej. Z tego też powodu już chyba z pół roku w RSSach mam quasi-blog fly4free.pl, który zamieszcza wyłapane promocje po całym świecie (Barcelona za 60zł, Ameryka Południowa poniżej 2 tysięcy). Nic jednak się ciekawszego na trascie do Syrii nie pojawiało.

Aż do przedwczoraj. W poniedziałek na fly4free pojawiła się informacja o promocyjnym locie, tyle że do Gruzji. Ale cena – 566zł w obie strony – sprawiła, że miałem naprawdę wielki problem 🙂 Niby przygotowuję się do Syrii, czytam, szperam, paszport pod wizę rozkładam, a tu nagle o połowę taniej, bez wizy, bez przesiadki z Warszawy do samego Tbilisi.

Raz się jednak żyje. Syria przecież nie ucieknie, tym bardziej, że może dalej na nią czekając jednak w końcu pojawi się jakaś wypaśna promocja. Tymczasem Gruzja zawsze była jednym, z tych krajów, które kiedyś odwiedze. Dlaczego więc nie teraz?

Kiedy to do Was piszę, bilet do Tbilisi mam już kupiony 🙂 Czekajcie więc cierpliwie na opis mojego tuptania po Gruzji 🙂

0

Nie mogę się doczekać The Office w polskiej telewizji

Jakiś czas temu wzruszałem się tutaj jakim to fajnym serialem jest My Name Is Earl, dziś będzie o serialu jeszcze lepszym.

Nie wiem co wokół serialu The Office – bo o nim teraz mowa – dzieje się w Stanach Zjednoczonych, ale jestem całkiem pewien, że dorównuje on obecnie popularnością serialowi Przyjaciele w czasach jego świetności. Świadczyć może o tym to, jak często na różne wzmianki odnośnie Biura trafiam w tej amerykańskiej części sieci. Choćby na przykład dziś, ktoś na diggu dał powiększenie dyplomu Michaela wiszącego w jego biurze. Kilka dni temu moim Google Readerem wstrząsnęła wiadomość o tym, że aktor grający Michaela ma zamiar odejść z serialu. Miesiąc temu Amerykanie śmiali się z tej fotografii, podczas gdy przeciętny Polak zapewne nie wiem co w niej może być specjalnie śmiesznego.

Jakby nie było, internet mi podpowiada, że oglądam ten serial razem z zapewne milionową widownią po drugiej stronie Atlantyku. Tymczasem do obejrzenia The Office na razie udało mi się skłonić jedną osobę i po kilku odcinkach, podobnie jak ja, została fanem owego serialu. Ja obejrzałem już wszystkie odcinki (czyli jak na tą chwilę 118).

Czym jest The Office, serial, który w Polsce nie jest wyświetlany przez żadną telewizję, a tymczasem na świecie doczekał się już wielu “lokalizacji” (własne wersje ma telewizja kanadyjska, brazylijska, czilijska, niemiecka, a sam The Office oryginalnie był serialem brytyjskim)? Niby nic wielkiego: opowiada o firmie sprzedającej papier do drukarek. Jest szef (Michael Scott), jest sekretarka (Pam), dział sprzedaży (w którym najważniejsze postacie to Jim i Dwight) oraz dział kadrowy. Aha, jest też koleś z działu kontroli jakości 😉 (puszczone oczko zrozumieją osoby, które serial widziały). Serial opowiada o tym jakim dupkiem może być szef, jak wkurzający może być twój współpracownik z sąsiedniego biurka, jest też biurowy romans (albo biurowe romanse). I tyle. Kurcze, raczej poprzednimi zdaniami nie zachęciłem Was do obejrzenia, co? 😉 To tak jakbym napisał, że serial Przyjaciele jest serialem o grupce zwykłych ludzi.

Ciekawa jest forma w jakiej kręcony jest serial. Jest to tak zwane mockumentary czyli coś pozorowanego na dokument. Bohaterowie często zwracają się bezpośrednio do kamery, kamera często filmuje ich z ukrycia, wykorzystane są ujęcia z kamer przemysłowych. Całość ma sprawiać wrażenie dokumentu opowiadającego o pracy w biurze; jest jednak oczywiście reżyserowana. Z mockumentary spotkaliście się na pewno oglądając Blair Witch Project czy też odcinki My Name Is Earl, kiedy to gościł u głównego bohatera program Cops.

Najważniejsze w serialu są osobowości wszystkich bohaterów, specjalnie groteskowo przesadzone. Jedyne normalne osoby w biurze to sekretarka Pam oraz sprzedawca Jim. Obok nich wszyscy inni mają jakieś wady. Michael Scott to szef będący totalnym idiotą (ale jak się często okazuje o wielkim sercu). Dwight Shrute – sprzedawca z sąsiedniego biurka względem Jima – to koleś, który zrobi wszystko by przypodobać się szefowi. Kelly jest intelektualną blondynką (choć włosy ma czarne, jak przystało na hinduskę), jest też kobieta z totalnie niską samooceną, jest facet, który nie ma pojęcia co robi w tej firmie, jest zimna suka i inne archetypy.

Stałym elementem serialu są dowcipy jakie robi Jim (czasem w asyście Pam) dla Dwighta. Oto krótki filmik ze zbiorem kilku z nich. Nie wiem czy potrafi on rozśmieszyć kogoś, kto jeszcze serialu nie widział, ale proszę bardzo:

http://www.youtube.com/watch?v=3Pw_eX97TUw

To tyle 🙂 Jest tu ktoś poza mną, kto ten serial oglądał? 🙂

* * *

Trochę się boję, że serial ten nigdy nie trafi do polskiej telewizji w wersji amerykańskiej, a jedynie obejrzymy jego lokalizację. 🙁 Kiedy pomyślę co np z oryginalną Nianią zrobił TVN, przychodzą mi pesymistyczne myśli.

0

Bambi Killer

Kolejna, osiemnasta i –  jak się dowiedziałem ostatnia już na szczęście – moja wyprawa do Zakopanego przybrała nieoczekiwany przebieg. Gdzieś pod Kielcami o drugiej w nocy w świetle reflektora zobaczyłem głowę sarenki, tak mniej więcej 4 metry od samochodu i w czasie mniejszym pewnie niż 1/4 sekundy ciało doczepione do owej głowy zrobiło porządne wgniecenie w samochodzie.

Z jednej strony zgadzam się z opinią przybyłych na miejsce zdarzenia policjantów, że winę tutaj ponosi sarna, bo gdy jedziesz sto kilometrów na godzinę, w dodatku po czymś co wygląda jak droga ekspresowa (drogą ekspresową nie jest, ale po obu stronach są barierki i na środku wysepka z barierkami) nie masz szans w cztery metry wyhamować gdy wbiega ci pod koła zwierze. Z drugiej strony szkoda zwierza, nieważne jak głupim zwierzem jest.

Choć w pierwszej chwili podejrzewałem, że to będzie już koniec mojej wyprawy – spod samochodu wypływała coraz większa kałuża czegoś co wziąłem za płyn chłodniczy, reflektor nie działał, a cały przód był ogólnie pogięty – na miejsce dojechałem jeszcze tej samej nocy. Kałuża była kałużą płynu do wycieraczek, a naprawa reflektora sprowadziła się do ponownego podłączenia rozłączonej siłą uderzenia wtyczki.

W Zakopanem lekarz spojrzał na mnie, powiedział, że wszystko jest ok (to jest k*wa najlepsze: raz na pół roku muszę przejechać całą Polskę, potem wrócić przez całą Polskę, czasem zaliczyć bonus w postaci sarnich flaków na samochodzie, tylko po to by lekarz spojrzał na mniej i powiedział, że wszystko jest ok) i następną wizytę mam za trzy lata, przy czym nie jest ona już obowiązkowa. Pozwolę sobie więc nie skorzystać.

Trzeba będzie na przyszłość zmienić upodobania i na podróże wybierać raczej dzień niż noc. Bo jestem pewien, że nawet jakbym jechał cały czas szepcząc sobie pod nosem “uważaj na sarenki, uważaj na sarenki” jak drugi raz taka Bambi wwaliła by mi się pod koła, znów by przegrała ten wyścig. W 4 metry przy 100kmh nawet nie zdąży się przełożyć nogi z pedału gazu na pedał hamulca. Zresztą i przy 50kmh też raczej nie.

* * *

Zastanawiam się jak długo trzeba czekać na pierwszy komentarz pod wpisem, w którym ktoś nazwie mnie piratem drogowym, za to, że przyznaję się publicznie, że przy ograniczeniu do 90kmh jadę setką. I to w środku nocy!

0

Demotywatory: óczą, bawioł, wyhowujom

Jedną z moich licznych wad mózgu – jak nazywam wszelkie ludzkie odchyły od przeciętności, zarówno te na plus, jak i minus – jest to, że gdy poznaję jakąś nową informację, staram się ją zweryfikować. Św. Tomasz z Akwinu mawiał: “Bałbym się człowieka, który wiedzę czerpie z tylko jednej książki”.

Przed wyjazdem do Rwandy mieliśmy trening, a w czasie treningu testy z psychologami czy się nadajemy na taki wyjazd. Poległem na jednym zadaniu (ale bez obaw, na innych poszło mi całkiem ok). Zaczynało się ono mniej więcej od słów “13 maja 2001 roku, w niedzielę grupka ludzi postanowiła…” cośtam cośtam. Zadanie polegało na sprawdzeniu czy owa grupka prawidłowo zaplanowała sobie rozwiązanie jakiegoś tam projektu związanego z pomoca afrykańskiej ludności, czy coś w tym stylu. Niestety nie pamiętam treści zadania, bo cały czas na jego wykonanie spędziłem sprawdzając czy 13 maja 2001 roku faktycznie była niedziela. (Dla ciekawych podpowiem, że była, jednak wyliczenie tego na papierze zajęło mi sporo czasu; niestety wśród licznych wad mózgu nie mam zdolności typowych dla sawanta).

I tak już mam w życiu. Co chwila coś sprawdzam. Dlatego też niezmiernie długo mi zajmuje czytanie strony Demotywatory.pl. Co chwila pojawia się niby demotywator, w którym albo ktoś dowodzi, że Gauss wymyślił krzywą Gaussa gdy był w szkole podstawowej (nie, nie wymyślił jej wtedy, co sprawdziłem), albo, że Adolf Hitler przywiózł na pogrzeb Piłsudskiego wielki winiec pogrzebowy (jeśli pamiętacie tamten demotywator: Hitler nie przyjechał na pogrzeb Piłsudkiego, ale faktycznie urządził uroczystości żałobne w III Rzeszy).

Albo na przykład wielka rewelacja, że na produkcję pałeczek do ryżu zużywa się 1,7 mln metrów sześciennych drewna lub 25 milionów dorosłych drzew (sorry, ale ja od razu widzę, że jeśli by to była prawda, wychodziłoby że aby uzyskać jeden metr sześcienny drewna trzeba ściąć ponad 14 drzew).

Dziś jednak Demotywatory pobiły jak dla mnie rekord, a rekordowy jest demot doszukujący się podobieństw między śmiercią Lincolna a Kennedy’ego. Tylu bzdur w jednym obrazku juz chyba dawno nie widziałem 🙂

Dla porównania, oto demotywator w oryginale:

A oto demotywator z moimi korektami i moim podpisem:

Jak widać ludziom można wcisnąć każdą głupotę, byle wyglądała atrakcyjnie.

btw, jeśli ktoś chce wysłać mój demot na główną demotywatorów, to zapraszam pod ten link 🙂

0

MediaMarkt jest jednak dla idiotów

Tydzień temu byłem w MediaMarkt i wypatrzyłem sobie fajny telewizor: Toshiba 40 LV 685 DG. W dość atrakcyjnej cenie, bo coś około 1800 złotych, to naprawdę mało jak za 40 cali LCD.

Mam jednak tak, że zanim nie sprawdzę ceny w innych sklepach, nie kupuję rzeczy powyżej kilkuset złotych. Wróciłem więc spokojnie do domu i sprawdziłem na ceneo. Akurat tam też w najtańszym sklepie kosztuje około 1800 złotych, więc spoko. Właściwie nie ma różnicy czy kupić go w MM czy zamówić do domu przez internet.

Wczoraj jednak na flakerze matipl dał cynk, że dziś wszystkie ceny w MediaMarkt obniżone są o VAT czyli 22%. Wow, czyli mógłbym go dziś kupić za naprawdę śmiesznie niską cenę 1475 złotych. 40 cali!

Oczywiście wziąłem kartę płatniczą i wybrałem się do sklepu. Szaleństwo, nigdy nie widziałem tam tyle osób kupujących elektronikę. Normalnie pracownicy z nudów oglądają sobie filmy na jakimś kinie domowym, dziś ludzie ustawiali się do nich w mini kolejki.

Trudno mi było znaleźć ową Toshibę, nawet przez chwilę myślałem że się spóźniłem i już kupili.

Ale jest! Stała w nieco innym miejscu, ale ta sama. Obok ceny oczywiście kartka, że 2 maja 2010 wszystkie ceny należy podzielić przez 1,22 i jak coś to pracownicy służą kalkulatorami.

Ale cena jaka widniała dziś przy tym telewizorze to nie 1800 złotych tylko… 2299 złotych!

Wyjąłem kalkulator, podzieliłem tą kwotę przez 1,22 i wyszło mi 1884 złotych.

Rozejrzałem  się po sklepie. Podjarani ludzie ładowali do koszyków wieże, oglądali laptopy, sprzedawca jakiejś kobiecie podawał zapakowany w pudełko monitor komputerowy. Czyli innymi słowy robił ją po prostu w chuja.

Oczywiście wyszedłem. Jednak kupię przez internet, nawet jeśli miałbym zapłacić drożej.

0

Wierzysz w Internet?

Ostatnia tragedia uświadomiła, przynajmniej mi, że mimo wszystko telewizja jest nadal najbardziej wiarygodnym źródłem informacji. I wcale nie chodzi mi o to, że w internecie obecnie po kilku dniach od katastrofy łatwiej jest trafić na artykuł o tym, że samolot spadł w skutek syjonistycznego zamachu.

Pierwszym miejscem, gdzie dowiedziałem się, że samolot prezydencji rozbił się pod Smoleńskiem była Wirtualna Polska. Niby całkiem wiarygodne źródło informacji, ale gdy zobaczyłem tytuł o tym mówiący, pierwsze co mi przyszło do głowy, to że WP znów tytułem próbuje zwiększyć sobie ilość kliknięć.

Drugie co mi przyszło do głowy, to aby włączyć telewizor. I wtedy już byłem pewien, że to nie żart.

W filmach często możemy spotkać scenę kiedy gdy coś istotnego się dzieje, jedna postać dzwoni do drugiej i mówi aby szybko włączyła telewizor. Podejrzewam, że ta scena jeszcze długo nie zostanie zastąpiona sceną, w której jedna postać twituje do drugiej aby szybko weszła na facebooka.

Internet to śmietnik i informacje jednak wolę się udać do telewizji, nawet jeśli muszę przy tym godzić się na jakąś ich odgórną moderację czy cenzurę.

0

Ah te muzułmanki zakryte od stóp do głów

Dziś trochę ciekawostka. Gdybym nie dał spojlera w temacie, zapewne nie zgadlibyście kim jest ta kobieta ze zdjęcia poniżej:

Tak ta kobieta z całkiem niezłą figurą w całkiem seksownej sukni to naprawdę muzułmanka. I nie jakaś muzułmanka mieszkająca z daleka od świata islamu, ale mieszkająca właśnie w islamskim kraju, wielokrotnie oskarżanym przez USA o wspieranie terroryzmu (moim zdaniem niesłusznie, bo jedyna wina tego kraju póki co to dobre stosunki z Iranem). Kobieta jest Syryjką. Choć urodzona w Londynie, obecnie jest żoną prezydenta tego kraju, Bashara al-Assada. Kobieta ma na imię Asma al-Assad (swoją drogą bardzo ładne imię, znam jedną białostoczankę o takim samym imieniu i od razu mi się spodobało).

Syria wbrew pozorom nie  jest krajem twardogłowych ajatollahów i jest jednym z moich marzeń podróżniczych (mam nadzieję, że uda mi się je spełnić jeszcze w tym roku). Ponoć jest to kraj pełen otwartych na innych ludzi, a to bardzo cenię we wszystkich podróżach (dlatego tak bardzo spodobała mi się Rwanda).

Na koniec jeszcze jedno zdjęcie by udowodnić, że 35-letnia pani Asma  ma piękną nie tylko figurę 😉

0

Czy ktoś sabotuje TVP?

Czy tam po prostu trafiają niedołęgi?

Wczoraj – zapewne z okazji gali rozdania Oskarów – na TVP1 mogliśmy obejrzeć świetny, nowy  film (zresztą też laureat Oskarów) “Aż poleje się krew”. Gdyby to był TVN (czy nawet Polsat) film zostałby nadany nie w niedzielę po 22:00, a w sobotę o 20 przy największej oglądalności i zapewne przez miesiąc przed pokazem zapowiedź filmu byśmy widzieli w każdym bloczku reklamowo-zapowiedziowym.

Jak było na TVP1? Zero zapowiedzi. Na film trafiłem przypadkiem i chętnie obejrzałem, mimo tego, że już widziałem dwa razy.

Dziś o 23:45 na TVP INFO zostanie pokazany “Królik po berlińsku” czyli nasz kandydat do oskara z wczoraj. Nagrody nie wygrał, ale to chyba nie jest powód, by puszczać film o północy, bez większych zapowiedzi i to w kanale o małej oglądalności.

W TVP albo pracują kołki, albo ktoś specjalnie sabotuje marketing tej spółki. Drogie (zapewne) filmy puszczane są w taki sposób aby nikt ich nie obejrzał, a stacja zanotowała straty. Obstawiam mimo wszystko kołki, bo praktyka taka trwa w tej stacji już od bardzo dawna.

0

Mam swojego sobowtóra :)

W ten weekend odkryłem przypadkiem swojego sobowtóra; nie z wyglądu, a z głosu.

Jest nim Bartek Filipiuk, który prowadzi stronę o Drupalu i zamieszcza tam filmy pokazujące jak używać tego softu. Jak włączyłem sobie taki filmik, normalnie poczułem się jakbym sam go nagrał 🙂

Przykład głosu Bartka: ten film

Przykład mojego głosu: nagranie dla radia

Wiem, że nie jest to idealnie to samo, ale innych nagrań publicznie dostępnych nie mam. Na innych wypadam bardziej podobnie do tego głosu z filmu.

Nie wiedziałem, że można mieć sobowtóra fonicznego, a tym bardziej nie spodziewałem się, że mi to się przydarzy 🙂 A może mi się wydaje?

0

Na kogo zagłosujesz w wyborach?

Nikt dotąd nie dzwonił do Ciebie z pytaniem na kogo zagłosujesz w wyborach prezydenckich? Do mnie też nie 😉

Dlatego postanowiłem wszystkim chętnym dać okazję do podzielenia się informacją na temat swoich preferencji wyborczych. Proszę, oczywiście jeśli chcesz, o wypełnienie tej krótkiej, dwupytaniowej ankietki:

http://bit.ly/bIU2Po

“Badanie” trwa do czwartku do godziny 12:00. Wtedy też opublikuje wyniki.

Jeśli chcesz pomóc:

0

Hazard w Twoim domu jest ok

Nawet mnie trochę ucieszyło w tej całej nagonce na hazard, że mają zostać zakazane wideogry. Okazało się jednak, że ucieszyło mnie to tylko pozornie, bo tak naprawdę nie wiedziałem czym są owe wideogry. (więcej…)

0

Na co się zaszczepić przed wyjazdem do Afryki?

Ostatnio nieco postraszyłem Was, że jak do tej pory nie ma szczepionki przeciw malarii (co jest niestety prawdą), choć badania trwają i przynoszą dobre prognozy. Musicie jednak pamiętać – i podejrzewam, że większość z Was o tym wie – że malaria nie jest jedyną chorobą jaka nam w Afryce grozi, jednak na większość z nich na szczęście szczepionki istnieją.

Przed wyjazdem do Afryki musimy (to znaczy nie musimy, ale o tym niżej) zaszczepić na szereg chorób. Dokładnej listy nie potrafię Wam podać, bo jest ona na pewno specyficzna dla konkretnego regionu geograficznego. Po raz kolejny polecam tutaj stronę Centrum Informacji Medycyny Podróży, a szczególnie ich dział Pytań i Odpowiedzi.

Na pewno wśród szczepień, które warto wykonać będzie szczepienie przeciw wirusowemu zapaleniu wątroby typu A (WZW A). Choroba ta jest bardzo częsta w obszarach okołorównikowych i ryzyko jej zarażeniem jest duże. Pamiętajcie też o innych chorobach zaliczanych wraz z WZW A do grupy tak zwanych chorób brudnych rąk (łączy je właśnie fakt, że można zarazić się nimi wskutek spożywania posiłków w warunkach odbiegających od standardów sanitarnych), jak na przykład dur brzuszny.

Istotne jest także szczepienie przeciw żółtej febrze. Do wielu afrykańskich krajów nie można wjechać (a mówiąc ściślej: z nich wyjechać) nie mając potwierdzenia, że jesteśmy przeciw tej chorobie zaszczepieni, jest to wymóg WHO.

I jeszcze kilka niuansów, o których warto pamiętać.

Na pewno spotkacie się z informacjami, że należy się zaszczepić na choroby, przeciw którym już przecież byliście szczepieni (jak na przykład wymieniony wyżej dur brzuszny czy polio). Niestety muszę Was rozczarować, ale w dzieciństwie nie powiedziano nam całej prawdy: szczepieni przeciw tym chorobom byliśmy faktycznie, ale szczepienia te nie dają odporności na całe życie. Większość z czytających to osób z pewnością już od dawna ponownie jest podatnych na zakażenie, dlatego przed wyjazdem do Afryki tak naprawdę wiele szczepień po prostu odnawiamy.

I kolejna kwestia: musimy się szczepić, czy nie musimy? Poza wspomnianą żółtą febrą wszystkie inne szczepienia są zalecane. Jednak postarajcie się tego zalecenia nie zignorować: jeśli jedziecie choćby nawet do Egiptu czy Tunezji tak naprawdę wjeżdżacie do zupełnie innego obszaru z innymi chorobami niż w Polsce i – co gorsze – innymi warunkami leczenia. Na choroby brudnych rąk jest bardzo łatwo zachorować, więc lepiej dmuchać na zimne. Zwłaszcza, że nawet jeśli się zaszczepimy, to i tak pozostaje cała lista innych badziewi, na które nadal będziemy narażeni 🙁

Jeśli ktoś z Was przypadkiem wybiera się Rwandy to polecam mój wpis na starym blogu odnośnie przygotowań do takiego wyjazdu.

0

Zieloni chyba nie lubią dzieci z Afryki

Pamięta tu jeszcze ktoś jak prawie dwa lata temu załamywałem ręce nad protestami “ekologów” przeciw nowemu pomysłowi na walkę z malarią? Ja pamiętam. Okazuje się, że zieloni nadal nie robią nic, by zaprzeczyć powszechnemu twierdzeniu, że zwierzę jest dla nich ważniejsze niż człowiek. Tak jak się obawiano na światowym szaleństwie pod tytułem “globalne ocieplenie” ucierpiała w dużej mierze Afryka i walka z malarią, która jest tam problemem o kilka rzędów wielkości większym niż nasza nieśmiała (bo jakaś schowana, ja do tej pory jej nie widziałem) świńska grypa.

Zaczęło się może niewinnie, choć według mnie instrumentalnie: w słynnym czwartym raporcie IPCC na temat zmian globalnego klimatu straszono nas, że jednym ze skutków globalnego ocieplenia będzie zawędrowanie malarii i innych chorób tropikalnych także do Europy (co ciekawe jednym z takich skutków miał być też wzrost prostytucji, ale nie pytajcie mnie jak to wydedukowano). Tak to eksperci z IPCC (a raczej “eksperci”, bo jak wiadomo wyciekły ostatnio informacje na temat tego, jak ów raport powstawał) postanowili skupić na swoim klimatycznym problemie także ludzi zaangażowanych w przedsięwzięcia medyczne jak i religijne (zapewne po to by organizacje katolicke spojrzały przychylniejszym wzrokiem na problem globalnego ocieplenia, umieszczono w owym raporcie nieszczęsne prostytutki).

Powyższe być może i by brzmiało jak jak moje przesadne wieszanie psów na zielonych, ale mam prawo być nieco wkurzony 🙁 Informacjom o zwiększonym ryzyku zachorowań na malarię w Europie zaprzeczył ostatnio sam szef IPCC – Rejendra Kumar Pachauri (nomen omen, kolejarz z wykształcenia) – zwlaszcza gdy został przyparty do muru, po tym jak rypła się cała sprawa z naginaniem faktów podczas tworzenia raportu.

I tak oto na kolejnym polu zieloni wyciągnęli dla siebie jeszcze więcej, nie bacząc na konsekwencje. Problem malarii został potraktowany instrumentalnie jako straszak, a cała heca dla zwalczania malarii zamiast pomóc – zaszkodziła. W ostatnio opublikowanym dorocznym liście Billa Gatesa (jako prezesa Fundacji, a nie Microsoftu) zauważył on, że zwiększone nakłady na finansowanie akcji ekologicznych udały się właśnie dzięki zmniejszeniu finansowania inicjatyw zdrowotnych, w tym badań nad szczepionką przeciw malarii. Krótka kołderka okazała się zbyt krótko, co zresztą było do przewidzenia: w większości krajów (jeśli nie we wszystkich, na pewno tak jest w Polsce) finansowanie wszelkich akcji pomocowych i rozwojowych, czy to ekologicznych czy też zdrowotnych odbywa się z tej samej puli pieniędzy w budżecie. Idę o zakład, że w ubiegłym roku drastycznie wzrosła w Polskiej Pomocy ilość wniosków o dofinansowanie akcji związanych z walką z globalnym ociepleniem.

I co dalej? I nic. Ekolodzy nadal będą twierdzić, że robi się coraz cieplej (co zresztą jest chyba prawdą, bo dziś w nocy było -33 stopnie, a teraz jest już tylko -21, a jutro ma być jeszcze “cieplej”), będą robić dobrą minę do złej gry. Badania nad szczepionką przeciw malarii na pewno zostały spowolnione i tyle. Bez pośredni związek między ekologiczną farsą a owym spowolnieniem jest trudny do udowodnienia, zatem ekolodzy będą spać spokojnie. Fakt faktem, że w Afryce nadal statystycznie co 30 sekund umiera jedna osoba na malarię. Szkoda.

* * *

To nie jest mój pierwszy wpis o malarii i jeśli ktoś chce o niej poczytać więcej, zapraszam do lektury artykułu niemalże pod tytułem “wszystko co wiem o malarii”. Lub też na stronę Centrum Informacji Medycyny Podróży, zwłaszcza jeśli ktoś już teraz planuje wyjazd na wakacje do ciepłych krajów. Malaria w Polsce nam nie grozi (choć… ale może o tym innym razem), jednak jeśli ktoś wybiera się do ciepłych (pamiętajcie: coraz bardziej ciepłych) krajów, już teraz powinien myśleć i szczepieniach przeciw chorobom tropikalnym i lekach antymalarycznych (szczepionki przeciw malarii jak wyżej wspomniałem nie ma i jeszcze jakiś czas nie będzie, ale można stosować inną profilaktykę: tabletki, repelenty, moskitiery czy odpowiednie zachowanie minimalizujące ryzyko zachorowania na malarię).

0

Kartofilia?

Jakie macie dziwne zainteresowania? Zbieracie może coś, czego nie zbiera nikt inny? A może są jakieś przedmioty fetyszyzujące Was, które wśród innych osób nie wzbudzają żadnych inny emocji?

Mój bowiem wzrok od zawsze przyciągają wszelkie rodzaju mapy, atlasy, plany i globusy. Znajomym zawsze mówię, że jeśli nie wiedzą co mi kupić, niech kupią właśnie atlas. W internecie czy na ulicy zawsze na chwilę dłużej zatrzymam się by obejrzeć wszelkiego rodzaju plany, nawet jeśli jest to po prostu rozkład metra. A gdy gdzieś przyjadę i mam zamiar zostać dłużej niż dobę przeważnie od razu kupuję plan tego miasta  czy miasteczka. (Przyznam też, że dość szybko uczę się go na pamięć i przynajmniej po starówce potrafię się poruszać bez kolejnego zaglądania w mapę, nawet jeśli jest miasto tak duże jak na przykład Praga).

Mam też jako taki zbiorek własnoręcznie kupionych atlasów czy też darmowych mini planów, przeważnie  do dostania w hotelach czy na dworcach kolejowych w informacji turystycznej. Mam też kilka fajnych wojskowych map okolic Białegostoku, a nawet osiedla, na którym się wychowałem w skali pozwalającej dostrzec mój własny blok (plan kupiony w czasach sprzed internetu, teraz w epoce Google Maps nie robi to pewnie już takiego wrażenia). Oczywiście nie muszę chyba dodawać, że czytanie map i planów nie jest dla mnie żadnym problemem 🙂

Kilka tygodni temu postanowiłem w swoim zboczeniu pójść o krok dalej. Jedni zbierają stare obrazy, inni stare czajniki, zegary, radia, książki. Może by tak też mieć jakieś hobby i dlaczego nie miałoby ono polegać na zbieraniu starych map?

Zacząłem się więc interesować (na razie oczywiście jako żółtodziób) antykwaryczną kartografią. Na razie dowiedziałem się, że hobby to wcale nie musi być tańsze niż na przykład kolekcjonowanie starych obrazów i zarazem może być dobrym sposobem na inwestowanie pieniędzy. Na razie mapki z XIV wieku, których cena często przekracza 10 tysięcy złotych jedynie sobie pooglądałem, ale kto wie. Może kiedyś.

Tymczasem kupiłem już kilka o wiele tańszych (bo po góra kilkadziesiąt złotych) na Allegro. Oczywiście swój wzrok skupiłem na początku na Afryce środkowej i wschodniej, tak aby załapała się na mapach także Rwanda 🙂  Kupiłem chyba za dużo, bo aż cztery mapy, ale powodem tego jest fakt, że mało kto interesuje się tym miejscem, a tym bardziej tym miejscem przedstawionym na starych mapach, więc z czterech aukcji, w których licytowałem najniższą kwotę, wszystkie wygrałem 🙂

Oto jedna z map.

Afryka WschodniaOczywiście widać, że powyższe to tak naprawdę nie mapa, a karty z atlasu (numery stron w  rogach) i trochę czuję się jak wandal: sprzedawca bowiem sprzedawał tak na pojedyncze karty cały atlas z początku XX wieku. Ale wylicytowana cena (5 złotych) oraz fakt, że atlas  nie był zszywany sprawiły, że zdecydowałem się na zakup. Mam też dwie mapki tego samego miejsca z końca XIX wieku i te akurat mapy kosztowały więcej i faktycznie są mapami.

Prawda, że wygląda to ładnie? Kolorowany miedzioryt. Tu akurat wiele miejsc jest już podpisanych, ale te plany z XIX wieku wyglądają niczym prace pierwszych kolonizatorów: wybrzeże dobrze opisane, ale interior ledwo co. Im bardziej w ląd tym mniej informacji, a położenie jezior raczej jest odległe od rzeczywistego. Rwanda to właściwie tylko nazwa, zaznaczony jeden wulkan i byle jak naniesione jezioro Kivu. Od razu przychodzi do wyobraźni obraz tamtych czasów, jak pierwsi odkrywcy wdzierali się w nieznane.

Mam taki pomysł. Na największej ścianie mojego dużego pokoju farbą w odcieniu o jeden ton ciemniejszym lub jaśniejszym zrobię zarys lądów. I będę kupował stare mapy z różnych stron świata, oprawiał w ramki i wieszał na tej ścianie. Oczywiście z tych czterech w Rwandy wybiorę jedną, jakąś mniejszą (ta powyżej pokazana ma wymiary prawie pół metra na pół metra). Póki co wszystkie cztery stoją zwinięte w tubie.

A Wy jakie macie nietypowe zainteresowania?

P.S. Gdyby ktoś chciał pooglądać więcej starych map, w tym i starożytnych polecam antykwariat pod tym adresem. A jeśli ktoś chce zobaczyć jeszcze większego mapowego świra niż ja, to polecam blog Strange Maps.

1

Jestem łosiem parkingowym

To jest moja odpowiedź na wielce zabawny artykulik na Joemonsterze jak to można “zemścić się” na tych, którzy “nie umieją” parkować. Zresztą Joemonster nie jest pierwszy, który tak podchodzi do sprawy.

Otóż chciałem publicznie oświadczyć, że zdarzyło się wiele razy, że inni widzieli mój samochód zaparkowany podobnie do tego:

źródło: internet

źródło: internet

Wychodzi więc zatem, że jestem łosiem parkingowym. Ba, nawet raz mi jakiś odważny i zabawny sąsiad włożył za wycieraczkę kartkę z napisem mniej więcej (bo już nie pamiętam): “Naucz się parkować debilu”. Szkoda, że tacy bohaterowie nie  potrafią się podpisać, bo bym poszedł pewnie porozmawiać.

Zatem publicznie opiszę jak zostaje się łosiem parkingowym. Ja sobie odreaguje, a może przynajmniej część z osób, które to przeczyta uniknie zrobienia z siebie debila wkładając za czyjąś wycieraczkę podobną kartkę do tej, jaką ja znalazłem.

Otóż łosiem zostaje się tak:

  1. Wracasz samochodem z pracy. Tak się składa, że zawsze jak jeździłem do pracy to wyjeżdżałem najpóźniej z wszystkich moich sąsiadów i najczęściej najpóźniej wracałem, więc zastaję cały parking zastawiony samochodami. Jest tylko jedno wolne miejsce. Niestety wszystkie samochody są tak ustawione, że owo wolne miejsce wypada dokładnie nad linią rozdzielającą miejsca parkingowe. Najwidoczniej albo ktoś już wcześniej zaparkował nieprawidłowo i wszyscy inni do niego doparkowali nieprawidłowo, albo (co wydaje mi się bardziej prawdopodobne) dostało ci się miejsce na linii, bo każdy kolejny samochód doparkowywał z delikatnym przesunięciem względem prawidłowego parkowania. Jak masz w rząd ustawionych 10 samochodów na parkingu i każdy nie chcąc obić drzwiami samochodu obok zostawił o 10 centymetrów więcej miejsca niż powinien, tobie się trafia miejsce parkingowe przesunięte o metr. Siłą rzeczy parkujesz na linii.
  2. Oczywiście zabawny sąsiad  znalazł by w mojej sytuacji sposób aby nie  zaparkować na tym jedynym miejscu. Schował by swój samochód do teczki i zabrał do domu, sprzedał, rozpłakałby się, zaparkowałby na trawniku… cokolwiek. Ja jednak jestem z definicji łosiem parkingowym, więc nie zabieram samochodu do domu, ale – już trudno –  parkuję na tym jedynym wolnym miejscu wiedząc, że parkuję nad linią.
  3. Następnego dnia rano mój samochód na parkingu jest już sam (jak wspomniałem najpóźniej z sąsiadów wychodziłem do pracy), wygląda jakbym faktycznie specjalnie zaparkował nad linią jak ostatni kretyn, za wycieraczką mam karteczkę, że jestem debilem wsadzoną przez kogoś, kto nie ma odwagi podpisać się pod takim stwierdzeniem. Szkoda, bo bym mu w powyższych trzech punktach wyjaśnił kto tak naprawdę tutaj nie pomyślał.
0

Noworoczne postanowienia

W tym roku postanowiłem sobie, że zacznę palić. Mam już prawie trzydzieści lat, a w końcu kiedyś zacząć trzeba.

Nie to żebym nigdy wcześniej nie próbował. Zdarzało mi się na jakiejś imprezie przy piwku pociągnąć jednego macha. Ale żeby tak na stałe to nigdy. Wiele razy już sobie wmawiałem że zacznę, w końcu tyle osób pali, więc to musi być fajne. Ten cudowny zapach od takiego palacza, tylko zapach z popielniczki jest w stanie mu dorównać. Te ciągłe zastanawianie się w sklepie: napój gazowany lepszej jakości i mięso bez wody w środku, czy jednak nie przesadzać i za oszczędzone pieniądze kupić jeszcze paczkę fajek? Te integracyjne spotkania ze współpracownikami na świeżym, mroźnym powietrzu, w deszczu, śniegu i przy szczękaniu zębami. To jest życie! I ja też postanowiłem w nim uczestniczyć.

Nie było łatwo. Znajomi i przyjaciele w sylwestra wychodzili z leśniczówki, stawali w śniegu i puszczali z ust na przemian to parę to dymek. Gdy do nich dołączałem czułem się jednak jakiś wyobcowany. Uznali, że sobie żartuję, a ja naprawdę chciałem być taki jak oni. Młodzi, zabawni, z płucami czarnymi jak oczy cyganki.

W końcu jeden taki się zlitował i poczestował szlugiem (przy okazji dowiedziałem się, że szlug się mówi tylko w więzieniu). To była miłość od pierwszego zaciągnięcia (nie do jednego takiego, a do owego szluga). Pamiętam to jakby to było góra 3 dni temu (bo szczerze mówiąc było to trzy dni temu): Pal Mall w takim ładnym jaskrawo pomarańczowym opakowaniu. Postanowiłem wtedy, że to będą moje ulubione papierosy.

Chwilę później dowiedziałem się ile kosztuje paczka fajek i całe postanowienie noworoczne diabli wzięli. Aż tak bardzo na głowę nie upadłem.

* * *

Na szczęście gdy już wróciłem do domu trafiłem na super stronkę, która uratowała mnie od braku jakiegokolwiek postanowienia noworocznego: Generator postanowień noworocznych. Poklikałem sobie kilka razy i szczerze mówiąc fajne są te postanowienia, ale jedno przypadło mi bardzo do gustu: “Każdego dnia spróbuję coś nowego”. Naprawdę super i postaram się to realizować.

Czasem tak mam, że któregoś dnia po prostu zauważam, że w życiu nie dzieje się nic nowego, że nic mnie już nie zachwyca. Po prostu się budzisz rano, wydaje ci się, ze coś robisz cały dzień, jesz i znów idziesz spać. I tak dzień w dzień.

Nie mówię tu o szukaniu wielkich nowych wrażeń. Tak naprawdę oczekuję każdego dnia czegoś małego (choć prawdę mówiąc mój wyjazd do Afryki był właśnie między innymi z tego właśnie powodu, by zobaczyć coś nowego). Każdego dnia można doznać jakiegoś nowego uczucia. Raz będzie to potrącenie samochodem, raz próba wyprasowania na sobie ubrania (nie róbcie tego w domu), raz połknięcie kostek lodu z drinka (tego też nie róbcie, bo chyba, że też potrzebujecie nowych wrażeń).

Dlatego postanowiłem sobie, że każdego dnia zrobię coś nowego. I relację z tych wyczynów, które mogę opisać, bo nie są zbyt intymne lub prywatne będę zdawał na tym blogu. Zobaczymy na ile mi starczy zapału (czy zdrowia), ale póki co mam ochotę to robić.

Tak więc w piątek wypaliłem całego papierosa. I styka. To gówno strasznie śmierdzi, drapie w gardło i kaszlać się chce. Na dodatek chyba nie umiem się zaciągać.

W sobotę poszedłem na sanki pierwszy raz w życiu jako dorosły. Przy okazji dowiedziałem się, że mam problemy z zakręcaniem nimi przed odśnieżonymi przeszkodami. Ale żyję i wcale tak mocno nie bolało.

W niedzielę [wycięto z uwagi na zastrzeżenie powyżej odnośnie pisania o prywatnych rzeczach] 😉

Dziś kupiłem sobie jogurt. Nie pijam jogurtów w ogóle, wymyśliłem sobie jako dziecko, że jestem do nich uprzedzony. Dziś wypiłem brzoskwiniowy, na wszelki wypadek kupiłem mikrokubeczek. Tańsze to od fajek, ale jakoś nie zachwycił mnie. Rozczarował też nie, ale fanem nie zostanę.

Jutro coś się też wymyśli.

0

Szybkie sprawozdanie ze spamowania Was

W ostatnich dniach dwa razy jawnie podałem na swoim blogu linki afiliacyjne. Raz prosząc abyście z nich skorzystali, raz tylko dlatego, że link miałem (ale z usług serwisu, do którego prowadził nie byłem zadowolony).

Pierwszy link był do serwisu Vkontakte.ru czyli takiego niby facebooka, ale o rosyjskich korzeniach. Efekt całkiem przyjemny. Zarejestrowało się póki co z mojego polecenia  9 osób, przez co jestem 14. na liście osób, które mogą wygrać iPoda. Niestety moja pozycja spada z dnia na dzień, więc bardzo proszę wszystkich, którzy jeszcze się nie zarejestrowali o zrobienie tego. Oto link ponownie 🙂 Jeśli naprawdę nie chcecie mieć kont w serwisach społecznościowych, nic nie stoi na przeszkodzie by po 10. stycznia takie konto skasować 🙂

Drugi link był do serwisu Shipo.pl, czyli do gry w statki. Jak wspomniałem, nie byłem wtedy zadowolony z tego serwisu, gdyż –  krótko mówiąc – trzeba było wydawać tam realne pieniądze aby ich nie przegrać z innymi. Bez kupowania dodatków do gry, gra stawała się z góry spisana na przegraną.

Na szczęście autorzy serwisu poszli po rozum do głowy i w dzień po moim wpisie (przypadek? 😉 ) obok “wysp” do gry z dodatkami, pojawiły się wyspy, na których dodatków używać nie możemy, czyli gramy w prawdziwą grę w okręty (no… prawie prawdziwą, bo jest jedno spore niedociągnięcie, ale o nim później).

Gra mnie zatem na powrót wciągnęła. Nie jestem ani dobry ani zły (mam obecnie ciut więcej pieniędzy niż wpłaciłem, ale wygrywam mniej więcej tak samo często jak przegrywam) ale fajnie jest sobie pograć. I tu pojawia się problem, z którego powodu jeszcze raz poproszę Was o dołączenie do graczy w Shipo.pl: Tam nie ma z kim grać. W ciągu dnia jeszcze się znajdzie parę osób korzystających z serwisu, ale wieczorem, a zwłaszcza w nocy – serwis  jest pusty. Ja tymczasem dzień staram się poświęcać na pracę, wszelkie rozrywki schodzą na wieczór i noc. Tymczasem wtedy właśnie jest już na Shipo pusto.

Zatem zapraszam innych do gry i rozreklamujcie serwis wśród swoich znajomych 🙂 Wiem, że przynajmniej jedna z czytających mojego bloga osób się wciągnęła, bo grała już ze mną tam i się do tego przyznała na wewnętrznym czacie 🙂

* * *

A jakie jest owo niedociągnięcie w Shipo o którym wyżej wspomniałem i które sprawia, że gra bywa niewyrównana? Chodzi tutaj o sposób liczenia czasu. Ustawiając nową grę ustalamy o ile chcemy grać (od 1zł do 5zł dla początkujących graczy) i ile czasu ma gra trwać (od 5 minut do 25, przy czym każdy z graczy ma zawsze maksymalnie chyba 20 sekund na ruch). Błędem jest tutaj fakt, że obaj graczy korzystają ze wspólnej puli czasu (to znaczy, że powolny gracz zabiera czas nie tylko sobie, ale także przeciwnikowi, bowiem to obaj gracze mają 5 minut na grę, a nie każdy z graczy po 5 minut).

Oczywiście już znaleźli się oszuści wykorzystujący to i zabierający zabawę nieświadomym początkującym graczom. Mechanizm oszustwa jest prosty:

– Oszust zakłada grę 5-minutową, przeważnie o niskie stawki (1-2 złote)

– Jako, że on założył grę, ma prawo do pierwszego ruchu

– Gdy zjawi się nowicjusz i dołączy do gry, oszust strzela. Statystycznie ma spore szanse na trafienie statku przeciwnika, bo osoba początkująca jeszcze nie umie ukrywać statków.

– I teraz wystarczy, że zestrzeli początkującemu kilka statków (lub jeden czteromasztowiec), zaczyna się szopka. Od tej pory oszust już nie strzela tak szybko. Wykorzystuje całe swoje 20 sekund na wykonanie każdego strzału. Nowicjusz oczywiście strzela jak najszybciej i na oślep, bo chce dogonić oszusta (jeśli do końca czasu gry nie zostaną zbite wszystkie statki jednego z graczy, wygrywa ten, kto wykonał więcej strzałów celnych; przypominam, że oszust ma przewagę czterech trafień)

W takiej sytuacji nowicjusz niemal na 100% przegra i straci pieniądze. Załóżmy, że do końca gry nadal pozostają cztery minuty. Oszust zbił cztery maszty, nowicjusz żadnego. Oszust strzela raz na 20 sekund, nowicjusz raz na sekundę. Oznacza to, że do końca gry każdy odda po 11-12 strzałów. Aż co czwarty strzał nowicjusza musi być celny aby dogonić oszusta i także mieć 4 maszty zbite i 100% strzałów oszusta musi być ślepych. Rachunek jest prosty.

Już wysłałem do autorów Shipo.pl maila z unaocznieniem tego problemu, ale na razie nie ma żadnej reakcji. Najlepszym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie oddzielnego liczenia czasu dla każdego z zawodników (jak ktoś gra powoli, zabiera sobie czas tylko z własnej puli, a czas na ruchy przeciwnika jest bez zmian). Mam nadzieję, że zreflektują się i wprowadzą także taką zmianę.

A póki co rada jest prosta: nie grajcie z osobami, które ustawiły krótki czas gry (ja sam ustawiam 18 a nawet 25 minut, bo i tak gra kończy się zawsze wcześniej).

0

Coś się zmieniło

Opowiem Wam taką krótką historię:

Na sylwestrze 2009/2010 zjawia się sporo osób, a wśród nich trzy mają ze sobą laptopy. Przypadek, bo nikt się nie umawiał, kto ma wziąć komputer z muzyką, więc tak wyszło.

Ale ja nie o tym. Najciekawsze jest, że na dwóch z trzech laptopów jest Ubuntu 9.10, trzeci to Mac, ale właściciel Maka świetnie sobie radzi na pozostałych laptopach bo jego poprzednim systemem było BSD. Żaden z trzech właścicieli laptopów nie jest informatykiem.

Jeszcze parę lat temu byłoby to nie do pomyślenia. Jak ktoś mnie odwiedzał w domu, musiałem tłumaczyć czym jest ten Linux i dlaczego to nie jest Windows. A teraz…

Coś się naprawdę już chyba zmieniło 🙂

0

Kto chce mi sprawić spóźniony prezent na gwiazdkę? ;)

Wiele nie trzeba 🙂 Co prawda prezentem będzie iPod nano, ale nikt z Was za niego nie zapłaci ani grosza. Wystarczy, że korzystając z tego odnośnika założycie sobie konto w serwisie VKontakte.ru.

Ja mam tam konto już od kilku miesięcy. Nigdy raczej nie  biorę udziału w tego typu zabawach więc średnio chętnie wysłałem wczoraj swoim znajomym link do rejestracji. I aż się zdziwiłem, bo dziś jestem na trzecim miejscu, zatem łapię się na iPoda (wygrywa go 30 osób z Polski, które zaproszą najwięcej znajomych do korzystania z tego serwisu). Dlatego też mobilizuję się teraz jeszcze bardziej i zamieszczam ten wpis na blogu 🙂

A co to takiego te w VKontakte? To taki rosyjski odpowiednik Facebooka, nieco bardziej rozbudowany niż Nasza-Klasa. Pierwotnie był to serwis stworzony dla ludzi z Rosji, ale już całkiem nieźle  rozprzestrzenił się po byłych republikach radzieckich, a obecnie stara się właśnie zaatakować Europę Środkową. Dlatego też przetłumaczono go już na wiele języków, w tym i Polski.

Mi to jest bardzo na rękę, jak pisałem konto mam już od kilku miesięcy. Zarejestrowałem się, bo mam kilku znajomych za wschodnią granicą, ale kontakty do nich już są niestety potracone (znajomi sprzed epoki internetu szybszego niż modemowy). Mam więc nadzieję, że dzięki w VKontakte kontakt między nami znów się nawiąże 🙂

Tak więc zapraszam do rejestracji. To nic nie kosztuje, a ja być może dostanę imperialistyczną zabawkę od rosyjskiego niedźwiedzia 😉

Aby Wasza rejestracja została zaliczona na moje konto musicie przynajmniej:

  • zarejestrować się przed 9 stycznia, godz 21.00 (więc szybciutko, szybciutko…)
  • podać prawdziwe imię i nazwisko, szkołę w jakiej się uczyliście, dodać zdjęcie do profilu i podać nr telefonu zaczynający się na +48.

Chyba nie jest to trudne? 🙂

A znajomym którzy się już zarejestrowali bardzo dziękuję!

0

Gra w statki “na pieniądze”

Na Demotywatorach trafiłem dziś na odnośnik do gry w statki przez przeglądarkę shipo.pl. Fajnie, bo w święta aż się chce byle jak pozabijać czas, a po drugie nie będę może zbyt skromny, ale w statki idzie mi całkiem dobrze 🙂 Wiem jak rozstawić statki aby ryzyko trafienia było mniejsze, wiem jak strzelać by prawdopodobieństwo trafienia było większe.

Co więcej shipo.pl oferuje możliwość grania na pieniądze. Na starcie dostajemy 10 złotych, niestety od razu chce przestrzec, że te 10 złotych nie ma nic wspólnego z prawdziwymi pieniędzmi. Pieniądze są kompletnie wirtualne i służą nam jedynie do spróbowania zabawy. Nie możemy ich wypłacić, a gdy dojdziemy w grach do 20 złotych na koncie, zabawa się kończy. Albo zrezygnujemy z serwisu, albo wpłacimy realną kasę i zaczniemy już grać naprawdę. Od tej pory wszystko co zarobimy jest już nasze (choć przy wypłacie zostanie potrącony procent dla twórców serwisu).

Gra niestety ma bardzo wiele wad, od technicznych po merytoryczne.

Po pierwsze nie działa w Chrome. Musiałem specjalnie dla niech odpalić Firefoksa (co ciekawe przez cały czas grania Firefox zżera 100% procesora).

Po drugie gra ma wady sama  sobie. Czasem coś nie działa, czasem nawet gra sama się przyznaje, że wystąpił błąd i prosi o opuszczenie gry i zaczęcie od nowa. Niestety opuszczenie gry oznacza poddanie się i automatycznie pieniądze o jakie właśnie gramy przegrywamy. Niby jest w rogu znaczek beta, ale serwis, który pobiera od nas pieniądze, powinien też ponosić odpowiedzialność za ich utratę z winy błędnie działającego kodu. Za takie coś autorom strony należy się co najmniej kara chłosty (czy nawiązując do panującej tam terminologii – kara przeciągnięcia pod kilem).

Pomijając błedy techniczne, owa gra w statki… z grą w statki nie ma więcej wspólnego niż wygląd planszy 10 na 10. Każdy za wpłacone na konto shipo.pl pieniądze może dokupić usprawnienia. Można podglądać plansze przeciwnika, można wykonywać 5 strzałów w jednej rundzie, można strzelać pociskami, które za jednym razem trafiają w np w 9 pól lub ustawić, że jeden strzał niszczy cały statek, niezależnie od jego wielkości.

Oczywiście dodatków kupować nie trzeba, ale jak się trafi na innego gracza z dodatkami nie mamy praktycznie szans na zwycięstwo. Szybko wyliczyłem, że za około 2 złote można kupić dodatków, które w pierwszej rundzie strzałów pozwolą nam zaatakować lub podejrzeć co najmniej 28 pól. Czyli już na starcie bombardujemy w ten czy inny sposób aż jedną czwartą planszy przeciwnika. Akurat w płatnej wersji gry nie zdarzyło mi się zagrać z nikim, kto by nie korzystał z tych dodatków, zatem oczywiście przegrałem wszystkie walki (aż do momentu gdy sam kupiłem dodatki).

Kupowanie dodatków z kolei zmusza gracza do grania o wyższe stawki. Nie lubię za bardzo hazardu. Zawsze gram o maksymalnie 1-2 złote, bo bardziej od zarobku liczy mi się zabawa. Jednak jeśli aby wygrać w jedną grę musimy zainwestować 2-3 złote, szybko przy mojej strategii pójdziemy z torbami. 😉

* * *

Wpis ten zawiera linki referencyjne do shipo.pl – podaje je tylko dlatego, że mogę podać, ale nie liczę na wielkie korzyści z tego. Grę raczej nie polecam. Jeśli chcecie, zarejestrujcie i się pograjcie w wersję bezpłatną. Wersję płatną polecam tylko miłośnikom hazardu, a nie miłośnikom gry w statki.

Tak btw, czy ktoś zna inną, ale prawdziwą grę w statki przez przeglądarkę? Na kurniku nie ma, a na wp.pl nie chcę nawet próbować (bo jeśli dobrze pamiętam ichnie gry działają dzięki ActiveX – a może coś się zmieniło?). Nie musi być na pieniądze 🙂

0

Na imię mi Earl

Podróże kształcą. Nawet jeśli nie wydarza się nic specjalnego, nawet nie wydarza się nic przeciętnego, tak jak w czasie ostatniej wyprawy, to zawsze człowiek gdzieś coś podpatrzy.

Od Wojtka znajomych z Warszawy podpatrzyłem, że fajnie jest czasem zapalić jakieś świeczki w domu. Nakupiłem właśnie sporo podgrzewaczy, wyciągnąłem stare świeczniki i voil?. W sumie po co palić światło elektryczne, jak takie też nieźle doświetla pokój wieczorem.

Inna rzecz jaką u nich podpatrzyłem to prosta potrawka, ale smaczna i można się nieźle najeść. Kupujemy ser fetowy (ja kupiłem fetvitę z mlekovity, ale uprzedzam, że jest strasznie słony. wszystkie fety takie są?), kupujemy pomidor. Kroimy pomidor w plasterki i pomiędzy nie nakładamy sera. Całość posypujemy bazylią i podjadamy sobie na kolację. Bardzo dobre.

U Łukasza w Żywcu podpatrzyłem (właściwie to Łukasz sam pokazał) nowy fajny serial. My Name Is Earl czyli Na Imię Mi Earl. Leci co niedzielę na dwójce o bajecznej porze (pierwsza w nocy), ale czekać nie wiem czy warto. Jak ktoś nie śpi to ok. Jednak puszczają tylko jeden odcinek, a każdy nie jest dłuższy niż mniej więcej 20 minut. Serial na necie dość ciężko znaleźć, jeszcze trudniej napisy, ale jak ktoś chce to potrafi 😉 Polecam.

O co chodzi w serialu? Mnie przede wszystkim przekonała obsada, którą częściowo już znam z serialu Drew Carrey Show (strasznie żałuję, że nie ma go już w żadnej stacji), ale i pomysł na komediowy serial jest super. Earl to taki byle jaki gostek. Czasem coś ukradnie, czasem napadnie na jakiś sklep. To znaczy Earl był taki do momentu kiedy spotkał karmę. Zrozumiał, że jego życie jest do dupy, bo jest ono karą za wszystkie jego złe uczynki. Od tej pory (i tu mniej więcej zaczyna się serial) Earl postanawia naprawić wszystko, co do tej pory w życiu zepsuł. Robi listę, a każdy odcinek serialu opowiada o tym, jak Earl wykreśla z niej kolejny punkt naprawiając szkodę jaką uczynił wcześniej.

Szkody jakie naprawia są raczej banalne w ogóle, ale w szczególe dość sprytnie wymyślone. Nie będę opisywał, obejrzyjcie.

Fajne jest też w sumie nietypowe zakończenie, bo w przeciwieństwie do innych sitcomów tutaj każdy odcinek kończy się szczęśliwie. Karma triumfuje i wszystko jest ok.

Ja już obejrzałem pierwszy sezon (co nie trwa długo, zważywszy, że ma on odcinków 24, a jak wspomniałem każdy z nich nie trwa więcej niż 20 minut)

0

Po bombardowaniu

Mniej więcej niedawno wróciłem z podróży na południe (niestety jedynie na południe kraju). Poprzedni wpis o niespaniu pisałem starając się nie zasnąć czekając na wyjazd. Czułem, że wpis zrobi nieco zamieszania, ale (być może na szczęście) całe ono mnie ominęło.

Ktoś wpis dodał na Wykop (ten ktoś pisał też do mnie na maila, nie odpowiedziałem więc niech będzie, że teraz jakby odpowiadam), a ja przemiszczając się pomiędzy kolejnymi miastami i miasteczkami obserwowałem raz na jakiś czas jak moją skrzynkę zalewa fala informacji o nowych komentarzach, masa prywatnych listów, w których przeważnie pisaliście, że też się obudziliście; podglądałem też wykopy na Wykopie i tamtejsze komentarze.

Na całość nie jestem w stanie odpowidzieć, więc teraz tylko punkt po punkcie porusze kilka spraw.

Za wykopanie tekstu dziękuję, jeszcze bardziej dziękuję za wsystkei komentarze. Już jakiś czas temu uznałem, że nie piszę nic aż tak ciekawego by spamować tym Wykop, więc bardzo mnie cieszy, że sami tak uznaliście 😉 Kolejny ciekawy wpis już za kilka miesięcy, więc zostańcie tu na dłuzej 😉

Na komentarze nie jestem w stanie odpowiedzieć (w rozsądnym czasie). Komuś się wpis nie podobał: spoko. Ktoś powątpiewa w jego szczerość, też spoko. Zostawie to bez komentarza, bo naprawdę nie chcę tutaj nic zmieniać 🙂 Teraz muszę jak najszybciej brać się znów do roboty i nadrabiać wordpressowe zaległości.

Sam wyjazd niestety bez większych rewelacji. Na Zakopane już niedługo nie będę mógł patrzeć. Byłem tak tak wiele razy; kiedyś to nawet liczyłem ale poddałem się gdzieś koło trzynastego, czternastego wyjazdu wiele lat temu. Jak na złość trafiliśmy tam teraz w dniu pochmurnym więc nawet widok gór nie potrafił nam zrekompensować 10 godzin za kierownicą, tylko po to, by posiedzieć godzinę w szpitalu. Dlatego też staram się by teraz wypad do Zakopanego był tylko dodatkiem do wypadu prawdziwego. Teraz zwiedziliśmy kilka miejsc w Polsce południowej i po trasie. Niestety lekarz powiedział, że w maju przyszłego roku znów musze drałować do Zakopanego. Właśnie sprawdziłem, że z perspektywy Białegostoku Budapeszt wcale nie jest tak daleko od naszych Tatr, więc kto wie. W Budapeszcie jeszcze nie byłem (a z kolei Słowacja jakoś w ogóle mnie nie pociąga).

Potem był Żywiec. Drugi raz w moim życiu. Kompletnie pusty. Ani turystów, ani autochtonów. Wszyscy młodzi ludzie wyjechali na studia, więc knajpy wieczorami puste.

Potem był Cieszyn, też drugi raz w życiu i drugi raz w życiu na kilka godzin. Polski Cieszyn nadal ładniejszy niż Czeski Cieszyn, ale ten drugi za to nadrabiał festynem zorganizowanym na rynku 😉

Że potem była Warszawa, już Wam nie wspomnę. Zamiast tego napiszę jako ciekawostkę, że gdy mnie nie było, Was z kolei na blogu było w liczbie 20 tysięcy wizyt. Były jakieś poważniejsze problemy z dostępem do strony?

0

Malaria już mi nie grozi (raczej)

Wiecie, że to już ponad rok od kiedy wróciłem w Rwandy? Wiem, że nie wiecie, to znaczy teraz jak to napisałem pewnie  sobie przypomnieliście, że faktycznie rok temu mniej więcej płakałem na poprzednim blogu  jaka to Polska jest zimna, ludzie nieludzcy a problemy zachodniego świata abstrakcyjne.

Ja jednak sobie dokładnie wszystko liczę i wszystko dobrze pamiętam. To 13 listopada rok temu zakończył się mój pobyt w Rwandzie.

To z kolei oznacza, że jestem teoretycznie wolny od malarii. Wspominałem już o tym wiele razy w czasie pobytu w Afryce, ale nie wszyscy wiedzą, że malaria może się objawić jeszcze przez rok po zarażeniu. Tak więc jeśli ktoś z Was w te wakacje odwiedzał Egipt, Indie czy inne kraje tropikalne i jeśli właśnie odczuwa dreszcze, ma poty i wysoką gorączkę (lub któryś z innych objawów, więcej informacji znajdziecie na przykład tutaj), to wcale nie musi oznaczać, że złapał świńską grypę 😉 To może wciąż być pamiątka z wakacji.

No ale dla mnie to już nie grozi. Teoretycznie, bo podejrzewam, że zarodźce malarii raczej luźno podchodzą do naszego ludzkiego kalendarza i wyciągają kopyt (czy może lepiej: nie wyciągają witek) w równe 365 dni po wprowadzeniu się do naszego organizmu. Póki co czuje się jednak dobrze, malarii już się nie boję, grypy zresztą także 🙂

* * *

Co jeszcze u mnie?

Nadal większość czasu spędzam na robieniu stron internetowych. Wpadam niestety w lekką panikę, bo kończą mi się stałe zlecenia i od połowy grudnia prawdopodobnie nie będę miał już co robić. Jeśli ktoś z Was więc szuka pomocy z WordPressem lub ogólnie tworzeniem stron, zapraszam do działu kontakt 😉

W tym tygodniu trochę pozwiedzam. Jutro mam kontrolę pooperacyjną w Zakopanem, ale jako, że już po prostu nie znoszę tego miasta i nie mógłbym tak po prostu przejechać całą Polskę, posiedzieć w szpitalnej poczekalni, dać się obmacać i znów przejechać całą Polskę, jadę (a właściwie jedziemy) na mini urlop. W Zakopanem spędzimy tylko kilka godzin, a zaraz potem jedziemy dalej do Łukasza do Żywca na kilka dni. Na pewno będzie fajnie 😉

0

Nasi nie jadą do RPA

Piłkarzyki ostatecznie i na amen odpadły w eliminacjach do Mistrzostw Świata w RPA. Można by powiedzieć “całe szczęście”, zwłaszcza jeśli się właśnie obejrzało nowy film Petera  Jacksona (to ten od Władcy Pierścienic) – Dystrykt 9 😉

Co prawda i bez filmu są powody dlaczego nie warto jechać do RPA, ale ja najpierw o samym filmie. Lubię filmy o Afryce (punkt zatem dla Dystryktu), nie lubię filmów science-fiction (zabieramy więc punkt dla Dystryktu) chyba, że podobnie jak “Kontakt” Roberta Zemeckisa nie są to filmy tak naprawdę science -fiction, a głównym celem jest zmuszenie widza do jako takiego zastanowienia się nad czymś po obejrzeniu filmu. Dystrykt  9 na 100% jest filmem SF, ale do zastanowienia zmusza. Więc anuluję ostatni minus punktowy i może nawet dam punkt dodatkowy.

W 1980 roku (chyba) nad Johannesburgiem zarzymał się potężny statek kosmiczny, z kórego do miasta przedostali się obcy. ONZ oczywiście od razu ustanowił siły które miały zapanować nad tą niezwykłą sytuacją, obcych zammknięto w czymś w rodzaju obozu dla uchodźców i do czasów dzisiejszych doświadczaliśmy czegoś w rodzaju ponownego appartheidu, tyle że tym razem wymierzonego przez afrykanerów wobec krewetkopodobnych kosmitów. Obecnie kosmiczne getto już naprrawdę zaczęło ciążyć mieszkańcom miasta i trzeba było z nim coś zrobić. I tu zaczyna się kosmiczna rozpierducha  z udziałem laserów, robotów, hologramów i latających wszędzie kawałków mięsa (i kociego żarcia).

Sama rozpierducha bardzo ładnie wykonana, naprawdę (fajny pomysł by większość filmu przedstawić jako reportaż telewizyjny), ale mnie bardziej zainteresowało afrykańskie tło 🙂 Raz, że bardzo fajnie, że spodek nie zawisł nad Nowym Jorkiem, Londynem czy Los Angeles, a właśnie nad położonym w Afryce Johannesburgiem. Z jednej strony być może wróży to jakieś silniejsze zainteresowanie krajami południa, ze strony Hollywoodu. Z drugiej trzeba pamiętać, że Peter Jackson sam jest antypodowy bo pochodzi z Nowej Zelandii. Dla niego południowa hemisfera jest miejscem pierwszej ważności.

Dwa bardzo fajnie pokazany appartheid. Nawet dość zabawnie: na restauracjach i w urzędach wiszą tabliczki z informacją, że kosmici nie są obsługiwani.

I trzy  cała reszta afrykańskości. Widoki (slumsy w jakich mieszkali obcy od razu mi się skojarzyły z Rwandą; jak widać cała Afryka tak chyba wygląda), obcy są łudząco podobni zachowaniem do czarnoskórych obecnie mieszkających w  Johannesburgu (o tym później). Nie zabrakło też wszędobylskich nigeryjskich oszustów. Są dokładnie tacy, jacy są. No może poza jednym szczegółem: Nigeryjczycy w pewnym momencie w filmie zaczynają ze sobą mówić nie po angielsku, a językiem etnicznym. Tyle, że ten język to język klikany; o ile mi wiadomo nie występuje on w Nigerii, a na obszarze pustyni kalahari (która zresztą jest w RPA). Ale i tak fajnie było  znów usłyszeć te foniczne dziwadło 🙂

Podsumowując film polecam wszystkim. Mieszanka afrykańskich slumsów i laserowej strzelaaniny kosmity wyszła naprawdę świetnie!

* * *

A teraz  nieco o RPA i Johannesburgu nie filmowym, a tym rzeczywistym. Otóż spotkałem się opiniami – i jestem naprawdę w stanie w nie uwierzyć –  że jest to miasto bardziej niebezpieczne niż obecnie Bagdad w Iraku. Na ostatnim spotkaniu w Warszawie była dziewczyna, która opowiadała swoje wrażenia z tego miasta sprzed kilku miesięcy. Nikt nie chodzi tam po ulicach, jest zupełnie pusto; co najwyżej raz na jakiś czas ktoś szybko przebiega. Spowodowane to jest grasującymi tam gangami, które aby ukraść komuś pieniądze nie zawahają się napadnięta osobę zabić. Tam nie ma pytań: napastnik podbiega do ofiary, zabija ją maczętą czy strzałem i zabiera wszystko, co przy niej znajdzie.

Czytałem też jak tam wygląda życie białych. O tym, że bardzo czesto są zabijani na tle etnicznym już Wam pisałem i wspominałem, że jest to regularny temat w mediach (choć nnie tych mainstreaomowych). Ci którzy jednak żyją tam, poruszają się samochodami w grupach. Domy otoczone są wysokimi murami z podwójnymi bramami. Przejeżdżasz jedną bramę, strażnik zamyka ją za Tobą, sprawdza na monitoringu czy nikt nie dostał się przez bramę za Twoim samochodem, wtedy dopiero otwiera drugą bramę i jesteś w domu.

Brzmi nieprawdopodobnie, ale przypomnijcie sobie wiadomość sprzed kilku miesięcy, którą podały chyba wszystkie media. Białoskóry mieszkaniec RPA wystąpił o azyl w Kanadzie podając, że jest w RPA prześladowany.

RPA, a szczególnie Johannesburg to miejsce czegoś w rodzaju stanu wojennego, miejsce, którego nie kontroluje już policja, a władzę przejęły gangi. W tych okolicznościach zastanawia wybranie tego kraju na organizacje mundialu w przyszłym roku.

Z drugiej strony ciekawa tendencja: rok temu olimpiada w Chinach. Za rok mundial w RPA, a następnie olimpiada w także jednym z najbardziej przestępczych miast świata – Rio De Janerio. Obstawiam, że kolejna wielka impreza sportowa (albo nie sportowa? może expo) powinno odbyć się w Mogadiszu w Somalii. Jakby nie  było kraj ten ostatnio się nieźle wzbogacił 😉

0